Oddałam dziecko Bogu
Jak na kochające matki przystało, chętnie chwalą się swoimi dziećmi. Choć muszą się nimi dzielić. I to nie z byle kim, bo z samym Bogiem.
26.05.2016 | aktual.: 26.05.2016 11:45
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Jest radosna, pani patrzy, na każdym zdjęciu uśmiechnięta, od ucha do ucha. Ale ona nie z tych, co się ciuciać lubią, konkretna jest. I uparta, w tatę się wdała. Ale w takim dobrym sensie, to znaczy konsekwentna. Jak coś postanowi, to tak musi być. No i dzieci bardzo lubi. One ją też, lgną do niej niesamowicie - opowiada o córce 76-letnia Genowefa Jagoda.
- Bartek to nie są ciepłe kluchy, zdarza mu się nawet, że przeklnie. Ogólnie jest z niego taki wesołek, ludzie go lubią, lgną do niego. Jego jedyna wada to bałaganiarstwo - mówi o synu 56-letnia Aleksandra Przybylska.
Z mlekiem matki
W rodzinnych domach i Genowefy i Aleksandry wszystko było jak trzeba. To znaczy po bożemu, pacierz co wieczór i msza co niedzielę. - Mama była bardzo pobożna, tata mniej, mama wyganiała go do spowiedzi, a on się zawsze migał, raz do roku szedł. Ale na msze to co niedzielę, tylko chyba bez przekonania. Mąż natomiast jest z bardzo bogobojnej rodziny, jego ojciec to nawet w chórze kościelnym śpiewał - opowiada pani Gienia. - Mama była bardzo wierząca, razem z nią chodziliśmy do kościoła. Tata nas poganiał na mszę, ale sam nie chodził, ot, od święta, czyli bardzo rzadko, można powiedzieć, że wcale - wspomina pani Aleksandra.
Później, wiadomo, dorosły, powychodziły za mąż, pozakładały własne rodziny, wyfrunęły z rodzinnych gniazd. Ale ta religijność, wyklęczana pod skrzydłami matek, wydeptana z nimi za rękę w drodze do kościoła, im została. Obie zgodnie, choć zupełnie oddzielnie, mówią: niedzieli bez mszy świętej to ja sobie nie wyobrażam.
Dzieci - pani Gienia ma czworo, pani Aleksandra troje, plus najmłodszego brata, nad którym po śmierci mamy przejęła z mężem opiekę i wychowała jak własne - bogobojność wyssały z ich mlekiem.
Dyskoteka albo kościół
Pani Gieni jako pierwsza w 1966 roku urodziła się Gosia. - Miałam bardzo ciężki poród, obie się tak umordowałyśmy. I jak na nią spojrzałam, to pomyślałam sobie: dziewczynka... to samo będzie musiała kiedyś przechodzić. A później okazało się, że wcale nie - śmieje się pani Gienia.
Kilkanaście lat później, jako nastolatkę, Gosię do dyskotek nie ciągnęło w ogóle, do chłopaków tym bardziej. A do kościoła i owszem. Całe dnie mogła spędzać w oazie, na mszę nigdy jej gonić nie trzeba było, na wakacje wcale nie chciała jeździć na kolonie (a była taka możliwość, bo mąż pani Gieni, Edward, pracował przedsiębiorstwie, gdzie tak zwany dzisiaj socjal był jak się patrzy, w tym kolonie dla dzieciaków). Tylko wyjazdy z oazą, najpierw jako uczestniczka, później wychowawczyni, w końcu moderatorka. Po drodze zaczęły się pielgrzymki do Częstochowy. Na Jasną Górę z Piły chciała Gosia pójść jeszcze w podstawówce, jak miała 14 lat. Pani Gienia wtedy zaoponowała: dziecko, za młoda jeszcze jesteś. Ale na przyszły rok już się Gosi mamę udało uprosić.
W liceum Gosia dodatkowo zaangażowała się w akcję wieszania krzyży w szkole, na przekór władzom, był przecież już stan wojenny. A że matura zbliżała się wielkimi krokami, trzeba było podjąć jakąś decyzję, co dalej. I Gosia rodzicom oznajmiła, że idzie do szkoły pielęgniarskiej. - Ja byłam trochę przeciwna, bo dobrze się uczyła, mogła startować na studia. Ale to była jej decyzja, nie wtrącałam się - mówi pani Gienia.
Zaraz po maturze Gosia pojechała z Ochotniczego Hufca Pracy do Sarbinowa, jako salowa do ośrodka wczasowego, żeby trochę zarobić. Miesiąc minął, lada moment miała wracać, a jej ani widu, ani słychu. - Dzień jej nie ma, drugi, trzeci, myślę sobie: Boże kochany, gdzie ta nasza córka? Taka zawsze odpowiedzialna była, papiery lada moment trzeba do szkoły składać, a ona nie wraca. Nie było telefonów komórkowych, ba, myśmy nawet stacjonarnego telefonu nie mieli, jak tu jej szukać? - wspomina pani Gienia. Gdy zguba wreszcie się znalazła, powiedziała najpierw: byłam na rekolekcjach w Raciborzu. A za chwilę: idę do zakonu.
Łobuz
Bartek pani Aleksandrze urodził się jako drugie dziecko, a pierwszy syn. Religijnością na tle rodziny nie wyróżniał się nigdy, jeśli już, to raczej w drugą stronę - jako zapalony kolarz nie raz i nie dwa odpuścił sobie niedzielną mszę, bo były zawody. Ale to później, w technikum leśniczym. Wcześniej był z niego ponoć łobuz, że głowa mała. - Ale nigdy nikogo nie krzywdził, jak coś zbroił, to tylko z krzywdą dla siebie - wyjaśnia pani Aleksandra. Na przykład: wlazł na drzewo, spadł, obie ręce złamane. Albo wszedł na półpiętro, chciał dzieciakom zaimponować, jak pięknie skoczy, wstrząśnienie mózgu, noga w gips. Albo: przebiegał przez ulicę, samochód go potrącił, cała ręka poharatana.
Mąż pani Aleksandry, Piotr, wtrąca: do siódmego roku życia był 20 razy prześwietlany. Nawet powiedziałem do mojej Oluni: ja nie wiem, co z niego wyrośnie. A pani Aleksandra śmieje się: my mówiliśmy nieraz nawet: ty idź na księdza, bo przez tego rentgena i tak dzieci nie będziesz mógł mieć.
Ale Bartka jakoś nieszczególnie do kościoła ciągnęło, nie należał do żadnej wspólnoty, nie był ministrantem. W technikum leśniczym nawet zapuścił włosy, zrobił sobie dredy, nosił glany, lubił ciężką muzykę. Najpierw chciał iść na studia w kierunku leśniczym, później, w trzeciej klasie, mu się odmieniło, chciał zdawać na historię. A w czwartej zmienił się całkowicie. Pani Aleksandra opowiada: miał z 17 lat, jak szliśmy z mężem na wigilię paschalną do jednej wspólnoty i on chciał pójść z nami. Może tam mu się odmieniło? Bo później ściął te dredy, zaczął słuchać innej muzyki, chętniej chodził do kościoła, zaczął się udzielać w różnych wspólnotach, nawet kolarstwo spadło trochę na drugi plan.
Minął rok, gdy na mszy, przy przekazywaniu znaku pokoju, obca dziewczyna podała mu dłoń.
- Mówił, że coś go jakby przeszyło, takie ciepło od niej poczuł. Czekała na niego przed kościołem, powiedziała: idź tą drogą, o której myślisz. I Bartek poszedł.
Łzy w zupie
Gdy Gosia powiedziała, że idzie do zakonu, pan Edward był w euforii, pani Gienia - w rozpaczy. Oboje pamiętają to doskonale: wspólny obiad w kuchni, zupa na stole, słowa w powietrzu. - Jak ona to powiedziała, to mi łzy poleciały aż do talerza. Czemu płakałam? Nie wiem... - mówi najpierw pani Gienia.
Ale jak przypomina sobie spacer z mężem do lasu, gdzie pan Edward zapytał zatroskany: ty naprawdę tak bardzo nie chcesz, żeby nasza córka poszła do zakonu?, to już wie. - Mnie nie chodziło o zakon, tylko o to, że stracę córkę - wyjaśnia. I dodaje: - Przy Gosi płakałam tylko raz, przy tym obiedzie. Później się przed nią ukrywałam, nie chciałam jej robić przykrości. Wiedziałam, że będę musiała się z tym pogodzić, jakoś przestawić swoje myślenie. Ile mi to zajęło?
- Oj, długo - wtrąca pan Edward. - Długo, długo - potakuje pani Gienia. To pan Edward w październiku zawiózł Gosię do klasztoru Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego w Raciborzu, pani Gienia nie mogła się przemóc. - Po co ja tam, jakbym tylko płakała? Ja wtedy jeszcze beksa byłam, z byle czego wiadro łez. Teraz na szczęście mi przeszło, jestem inna, twardziel, człowiek się z czasem zmienia - mówi pani Gienia.
Mimo listów przesyłanych regularnie przez Gosię - już postulantkę, przez kilka miesięcy nie zmieniało się przekonanie pani Gieni, że w klasztorze można być szczęśliwym. Choć pan Edward już odwiedził córkę. Jak był na wycieczce w Krakowie, to urwał się na chwilę, zajechał do Raciborza na obiad. - Jakie wrażenia? Super! Widać było, że jest szczęśliwa - wspomina.
Pani Gieni jednak bardziej utkwiła w pamięci relacja koleżanki Gosi, która też zdążyła ją odwiedzić. "Boże, jak w tym zakonie można żyć, tam są klamki z jednej strony drzwi, ja sobie tego nie wyobrażam!" - wspomina słowa koleżanki córki pani Gienia. - Mnie to dało do myślenia. Byłam przekonana, że nie mogę tam jechać, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Wyróżnieni
Gdy Bartek oświadczył, że wstępuje do seminarium, pani Aleksandra nie mogła posiadać się z radości. - Od początku byłam za, później się cały czas modliłam, żeby w tym wytrwał, bo z jego rocznika poszło do seminarium 13 chłopaków, a zostało tylko trzech, 10 po drodze wymiękło, u dwóch z nich to nawet na ślubach byliśmy - opowiada. Jej mąż też się modlił, ale w drugą stronę, żeby się Bartkowi odwidziało. Piotr potwierdza: - Bo był w kadrze, miał być kolarzem.
Po święceniach diakońskich cztery lata temu uścisnął synowi dłoń i powiedział: przegrałem z tobą i Bogiem. Do dziś jednak tak właściwie nie wiedzą, skąd taka decyzja syna. Może rzeczywiście ta wigilia i rodzinna atmosfera tak go urzekły? A może to było po prostu przeznaczenie? - Zawsze mówię, że widocznie moja mama czuwała, bo chciała iść na zakonnicę, ale babcia nie wyraziła zgody - mówi pani Aleksandra. Dopiero gdy Bartek poszedł do seminarium, przypomniała jej się też historia sprzed lat.
Było tak: Bartek miał pół roku, przyszedł kapłan po kolędzie, pani Aleksandra poprosiła, żeby nowego członka rodziny wpisać do kartoteki. Ksiądz wszystko zanotował, spojrzał na malucha i powiedział: ty będziesz księdzem i będziesz dużo podróżował.
Słowa okazały się prorocze. Bartek wciąż gdzieś krąży, wciąż jest w rozjazdach - także dosłownie, dalej bierze udział w wyścigach rowerowych, zazwyczaj wygrywa (w pokoju na szafie stoi siedem pucharów, w tym pięć złotych; reszta została w różnych parafiach i seminarium). 4 lutego br. pisał o nim "Tygodnik na sportowo", dodatek do "Tygodnika Człuchowskiego". "Strome zjazdy i podjazdy, ostre zakręty, bieg w piachu i po schodach czy jazda nad brzegiem jeziora - to wszystko czekało na uczestników drugiej rundy Pucharu Krajny w kolarstwie przełajowym. W gronie ponad 30 zawodników, którzy zjechali w sobotę do Człuchowa, naszym najlepszym zawodnikiem był jeden z inicjatorów cyklu, salezjanin z debrzneńskiej parafii ks. Bartłomiej Przybylski".
W 2011 roku wybrał się nawet z grupą młodzieży na Światowe Dni Młodzieży w Madrycie. Naturalnie rowerami. - Na rocznicę święceń kupiłam mu taki mały ołtarz, żeby mógł odprawiać mszę w terenie. Dumna jestem z niego bardzo, jak i ze wszystkich moich dzieci. Tylko nieraz mi szkoda, jak dzwoni i mówi: mamuśka, przyjeżdżam. Ja wtedy wszystko szykuję, myślę, że chociaż parę dni posiedzi. A on wpada tylko na kawę i już jedzie. Bo a to ma wyścig, spotkanie z ministrantami, a to kajaki - mówi pani Aleksandra. I dodaje: to jest dla nas wielka łaska. Czuję, że zostaliśmy wyróżnieni przez Boga.
Paść na kolana
W końcu pani Gienia się przemogła, w zimowe ferie pojechała do Raciborza z trójką młodszych dzieci. - Ja sobie wyobrażałam, że zakon to jest tylko umartwianie się. A jak zobaczyłam te postulantki... One są takie radosne, uśmiechnięte, śpiewają, tańczą, modlą się, pomagają ludziom. I pomyślałam wtedy: Boże, ja płaczę, a ona jest tu taka szczęśliwa. Tylko paść na kolana i dziękować Bogu za tę naszą córkę.
Pani Gienia o Gosię martwiła się później tylko raz: jak wybuchła wojna we wschodniej Ukrainie. Bo jako świeżo upieczona misjonarka Gosia zaraz po święceniach w 1995 roku została oddelegowana do służby za wschodnią granicą. Choć już wtedy mieszkała w Wierzbowcu, małej wsi w zachodniej części kraju, daleko więc od Donbasu, serce matki nie mogło zaznać spokoju.
- W tej wsi mają dom, opiekują się starszymi, dzieci do nich przychodzą się bawić, uczyć katechezy i języka polskiego, w wakacje przyjeżdżają na kolonie. Nic im bezpośrednio nie groziło, ale przeżywała to, że młodych chłopców zabierano (do armii). Często gdy taki chłopak pojechał, to po krótkim czasie wracał w trumnie - wyjaśnia pani Gienia. Teraz już się nie martwi. - Myślę, że to pan Bóg dał mi wewnętrzny spokój. Codziennie modlimy się za Gosię i wszystkie dzieci, ufamy, że nie dotknie ich nic złego.
Z córką pani Gienia i pan Edward widują się średnio raz w roku, jak przyjedzie do Polski na kilkudniowy urlop, ewentualnie jeszcze, jak oni pojadą z wizytą. To tak bezpośrednio. Bo przez internet rozmawiają prawie każdego dnia. - Tego laptopa to kupiliśmy ze względu na nią - wyjaśnia pani Gienia. I dodaje: choć wszystkie pozostałe dzieci są na miejscu, w Pile, to chyba właśnie z Gosią mamy największy kontakt.
Pani Gienia przyznaje też, że trudniej byłoby jej się pogodzić z decyzją Gosi, gdyby była jedynaczką. Albo gdyby zdecydowała się na zakon kontemplacyjny. - Też musiałabym się z tym pogodzić. Wierzę, że pan Bóg dałby mi siłę - mówi.
Na forach internetowych można znaleźć nieraz dramatyczne wyznania:
"Moja córka chce wstąpić do zakonu, nie bardzo wiem, jak mam zareagować. W głębi duszy jest mi żal jej młodych lat, macierzyństwa, które ją czeka, nie wiem, czy mam prawo próbować wpłynąć na zmianę jej decyzji. Czy ktoś w Was był w podobnej sytuacji?".
„Mój 19-letni syn chce zostać księdzem. Ja zwariuję, po prostu się zabiję, jak on to zrobi!".
"Moja córka powiedziała mi, że rezygnuje ze studiów i wstępuje do zakonu. Jak jej to wybić z głowy? Przecież jest taką ładną dziewczyną, zawsze miała powodzenie u chłopaków i była duszą towarzystwa. W naszym domu nawet nie byliśmy specjalnie religijni, skąd jej się to wzięło? Rozmawiam z nią, tłumaczę, staram się poznać jej powody, ale ona mi odpowiada tylko jedno: to powołanie. Mam ją tylko jedną, jeśli ona wstąpi do zakonu, nie doczekam się wnuków!".
Z takimi obawami, nieraz wręcz dramatami, pani Gienia spotyka się nieraz na żywo. I przekonuje, że to żaden dramat. - Zawsze mówię, że trzeba się tylko cieszyć. Największym szczęściem człowieka jest dzielenie się z innymi tym, co posiada. Chciałabym zachęcić młode dziewczęta - jeśli usłyszą podszept z Nieba: pójdź za Mną, niech się nie lękają. Bo powołanie to jest coś pięknego.