Oddałam dziecko do adopcji
Lidka ma czworo dzieci. A urodziła pięcioro. Jedno, dwoje, pięcioro; chłopiec, dwie dziewczynki, bliźnięta – Lidka (imię zmienione) nigdy nie planowała, ile będzie miała dzieci. Pochodzi z wielodzietnej rodziny, a to, że sama ma czwórkę, jest czystym przypadkiem.
13.06.2013 10:24
Lidka ma czworo dzieci. A urodziła pięcioro. Jedno, dwoje, pięcioro; chłopiec, dwie dziewczynki, bliźnięta – Lidka (imię zmienione) nigdy nie planowała, ile będzie miała dzieci. Pochodzi z wielodzietnej rodziny, a to, że sama ma czwórkę, jest czystym przypadkiem. – Żadne z nich nie spowodowało katastrofy w moim życiu. Uważałam, że mogę żyć biednie, ale spełniać się jako matka – wyznaje.
Pięć lat temu od katastrofy była jednak o włos: jej działalność gospodarcza zbankrutowała, w sześcioro gnieździli się w jednym pokoju z kuchnią, dłużnicy natarczywie walili do drzwi. Lidka przestała miesiączkować, z nerwów. Tak jej się przynajmniej wydawało. Dla świętego spokoju zrobiła test ciążowy.
– Kiedy zrobiłam test, wyszło czarno na białym, że jestem w ciąży. To był olbrzymi szok – wspomina. Trochę wcześniej usłyszała w telewizji o kolejnej tragedii noworodka, zabitego czy wyrzuconego na śmietnik przez matkę (Lidka już dziś nie pamięta dokładnie). – Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że ta kobieta mogła je zostawić w szpitalu albo komuś oddać. I że ja na jej miejscu chyba bym tak zrobiła – wspomina.
Ironią losu niedługo później Lidka znalazła się na jej miejscu. Kilka tygodni później podjęła, jak uważała wtedy i uważa do dziś, jedyną słuszną decyzję: odda dziecko do adopcji.
Moja decyzja
– Kiedyś nawet przez myśl by mi nie przeszło, że stanę przed takim wyborem – zapewnia Lidka.
Nie była podlotkiem eksperymentującym z seksem i żywiącym przekonanie, że nie można zajść w ciążę na przykład podczas pierwszego razu. Teraz ma podwiązane jajowody i już nigdy w ciążę nie zajdzie. Wcześniej, zanim urodziła piąte dziecko, chciała się zabezpieczać, ale nie mogła: pęknięta szyjka macicy dyskwalifikowała ją do założenia spirali, żylaki – do brania tabletek antykoncepcyjnych. Te, które brała, zostały wycofane z rynku, a kolejne zapisane przez lekarza, dla którego była, jak uważa, królikiem doświadczalnym, wywoływały u niej koszmarne bóle migrenowe. – Odstawiłam je bez konsultacji. To była głupota, mam tego świadomość, ale nie sądziłam, że coś się wydarzy. Tyle kobiet latami bierze tabletki, odstawia je i nie zachodzi w ciążę – stwierdza.
Lidka się usprawiedliwia, bo wie, co zazwyczaj ludzie mówią w takich sytuacjach. A mówią tak: „Jak się nie chce mieć dzieci, to się zabezpiecza”. Albo: „Jak rozkładała nogi, to niech teraz cierpi”.
– Musimy wziąć pod uwagę, że wiele dziewczyn żyje w małych społecznościach, gdzie wiedza o środkach antykoncepcyjnych jest znikoma. I że są kobiety, które żyją w toksycznych relacjach, gdzie mężowie czy partnerzy albo je gwałcą, albo zakazują brania tabletek, bo mają syndrom Otella i uważają, że jak będą brały pigułki, to będą ich notorycznie zdradzały – wyjaśnia Lidka. I dodaje: – My jako społeczeństwo lubimy oceniać, umoralniać, radzić. Ale prawda jest taka, że nie wiemy, jak byśmy się zachowali, dopóki nie znajdziemy się w konkretnej sytuacji.
To właśnie toksyczne, cuchnące brakiem zrozumienia i alkoholem, poharatane przemocą fizyczną i psychiczną relacje z mężem czy partnerem są jednym z głównych powodów, dla których kobiety decydują się oddać swoje dzieci. Lidka wyjaśnia, że problem ten dotyczy większości kobiet, które poznała ostatnio za pośrednictwem Fundacji Moja Mama, dla której powstania inspiracją „był ogrom tragedii dzieci, którym nie dano szansy życia i możliwości zmiany losu, między innymi Szymek z Cieszyna, Gabryś z Morąga, Madzia z Sosnowca czy głośna sprawa śmierci dzieci z Hipolitowa”.
Do tego, tak jak w jej przypadku, zazwyczaj dochodzi też straszna bieda, która wygląda z każdego kąta maleńkich, zapuszczonych domostw, oraz poważne problemy w pracy – albo w ogóle jej brak. Gdy do wora pękającego w szwach od tych nieszczęść dorzucimy jeszcze nieplanowaną ciążę, sytuacja staje się wręcz tragiczna.
Lidka przekonuje, że decyzja o adopcji jeszcze ją pogłębia. Bo donoszenie ciąży to kilkumiesięczna seria potężnych eksplozji emocjonalnych. Tych negatywnych, bo pojawia się rozpacz, bezradność i strach. I tych pozytywnych, bo ponad nimi górę bierze olbrzymia miłość do dziecka noszonego pod sercem.
– Jeśli ktoś wmawia mi, że jestem egoistką, to brak mu po prostu empatii – uważa Lidka. Mogła przecież wziąć 1800 złotych, znaleźć ogłoszenie, zgłosić się do lekarza albo wyjechać 50 kilometrów poza granice Polski i zrobić zabieg, pozbyć się problemu, nie udzielać żadnych wywiadów, nie rozmawiać o tym, zapomnieć. – Znam swoją psychikę i system wartości i wiedziałam, że nie zdecyduję się na aborcję, że urodzę i oddam dziecko. Wiele kobiet usuwa ciążę – i ja tego nie oceniam. Moja decyzja była po prostu inna – mówi Lidka.
Od pierwszego wejrzenia
Gdy klamka zapadła, Lidka zasiadła do komputera. Wiedziała już, że nie chce oddawać dziecka za pośrednictwem adopcji blankietowej, czyli wypełnianego formularza, w którym zrzeka się praw do niego, oddaje je w ręce ośrodka adopcyjnego i dla niej przestaje ono istnieć. Zaczęła przetrząsać internet w poszukiwaniu rozwiązania, które dałoby jej namiastkę spokoju. Tak, żeby wiedziała, gdzie podziewa się jej dziecko i co się z nimi dzieje. Na jednym z forów, gdzie szukała pomocy, odezwał się do niej prawnik z propozycją oddania dziecka rodzinie ze Stanów Zjednoczonych.
Wtedy do akcji wkroczyła Maryla, która od wielu lat pomaga kobietom, zmagających się z tak trudną decyzją, jaką jest oddanie dziecka do adopcji.
– Maryla pojawiła się od razu i zapytała, czy wyobrażam sobie, że moje dziecko znika z kraju i nie mówi w języku polskim. Stwierdziłam, że nie mogę mieć go przy sobie, ale wiem, czego chcę, to znaczy żeby wychowywała je tradycyjna polska rodzina – wspomina Lidka. Maryla poprosiła też, by odczekała kilka miesięcy, nosiła ciążę, zastanowiła się. Lidka uznała, że musi się z tym zmierzyć sama, więc zerwała z nią kontakt na prawie cztery miesiące. Gdy zbliżał się termin porodu, a ona wszystko przemyślała sto razy, zadzwoniła ponownie.
– Czasem dziewczyna potrzebuje po prostu, by z nią porozmawiać, wysłuchać jej, tak normalnie, po ludzku, a nie tylko podstawiać papiery do podpisania i traktować z góry – wyjaśnia Maryla. Dodaje, że część kobiet, które zgłaszają się do niej po pomoc przy oddaniu dziecka do adopcji, ostatecznie zmienia zdanie. Podkreśla jednocześnie, że żadnej do tego nie namawia. – To matka ma zdecydować. Ja nigdy jej nie mówię: „zrób to, nie rób tego”. Bo tylko ona będzie ponosiła konsekwencje swojej decyzji.
Pierwsza rodzina, z którą skontaktowała się Lidka z pomocą Maryli, wycofała się jeszcze, zanim doszło do spotkania w ośmioro oczu (matki biologicznej, kandydatów na rodziców adopcyjnych i Maryli). Stwierdzili, że wolą adopcję blankietową.
Drugą odrzuciła sama Lidka. – Kontaktował się ze mną tylko ojciec, matka trzymała mnie na dystans. Rozumiem ją, bo byli już o włos od adopcji, ale matka biologiczna się rozmyśliła, więc ona nie chciała się zbyt mocno wiązać, żeby znów się nie rozczarować. Nie doszło do spotkania, bo powiedziałam Maryli, jakiej rodziny szukam, czego oczekuję – wyjaśnia Lidka.
W końcu, któregoś dnia, Maryla zadzwoniła, powiedziała: „Mam dla ciebie idealną rodzinę. Porozmawiaj z nimi, zdecydujesz sama”. Najpierw zadzwonił on, po pół godzinie ona. Gdy się spotkali, od razu zaiskrzyło. – Miałam okazję zobaczyć, jak mieszkają, jakie są relacje między nimi i z jej dziećmi z pierwszego małżeństwa. Mogłam wejść na chwilę do świata, w którym moje dziecko będzie żyło. Czułam się, jakbym znała ich od wielu lat – wyznaje Lidka. I dodaje: – Maryla powiedziała mi kiedyś, że z tym jest jak z miłością: od razu się to czuje, od pierwszego wejrzenia.
– Naprawdę wierzę, że między matką biologiczną a rodzicami adopcyjnymi pojawia się magia, tak jak w miłości. Wiele razy widziałam na własne oczy, jak obcy sobie ludzie odnajdywali się tak, jakby znali się od wielu lat – wyjaśnia Maryla. Przekonuje też, że najlepszym potwierdzeniem idealnego skojarzenia matki biologicznej i rodziców adopcyjnych jest to, że dzieci są podobne do tych drugich. – Wiele rodzin do dziś utrzymuje z nami kontakt, przyjeżdżają, zapraszają do siebie, wysyłają zdjęcia. Widzę, że te dzieci są podobne do rodziców adopcyjnych. Ostatnio nawet rzuciłam adopcyjnemu tacie tekst, czy jest pewien, że nie zaplątał się gdzieś w okolice, gdzie mieszka matka biologiczna, gdy dochodziło do poczęcia – śmieje się Maryla.
Jednak nie zawsze jest do śmiechu. Opowieść o adopcji to nie tylko ustrojona różami historia radości z tego, że dziecko znalazło dobrą, kochającą, troskliwą rodzinę. Róże mają przecież kolce.
Nie ma róży bez kolców
– Przez pierwsze dwa tygodnie siedzi się w domu i płacze – mówi Lidka. Rodziła w mieście, gdzie mieszkają rodzice adopcyjni. Pamięta moment, gdy po raz pierwszy wzięła synka w ramiona. I każdą minutę z 48 godzin, które spędziła z nim w szpitalu. – Mówiłam do niego: „Nie będziesz mój, nie będziemy razem”. Te dwa dni uznałam za czas, kiedy mogę się z nim pożegnać. Dla mnie to było cudowne stworzenie, które muszę zostawić w tym mieście. Ciągle sobie tłumaczyłam, że to dla jego dobra i dobra dzieci, które pozostają w mojej rodzinie – wspomina.
Po powrocie do domu nie raz i nie pięćdziesiąt razy zamykała się w łazience. Płakała i dzwoniła do Maryli. – To jest czas, kiedy jest strasznie ciężko. Maryla ciągle powtarzała, że to normalne, że mam prawo płakać, że to minie. I ja się tej nadziei kurczowo trzymałam – wyznaje Lidka. Dodaje też, że tak czy owak musiałaby sobie poradzić, bo wiedziała, że podjęła jedyną słuszną decyzję. Ale bez wsparcia Maryli byłoby jej nieporównywalnie trudniej. – Odegrała potężną rolę w moim życiu. Była deską, której musiałam się uchwycić, gdy tonęłam – mówi.
Niełatwo było też powiedzieć o wszystkim rodzinie. – Siostra powiedziała, że mi pieprznie – śmieje się Edyta. – Ale dobrze wiedziała, w jakiej jestem sytuacji, i że sama nie może mi pomóc, bo samotnie wychowuje dzieci i też próbuje jakoś utrzymać się na powierzchni – wyjaśnia Lidka.
Były też propozycje pomocy ze strony dalszej rodziny. Czyli rozwiązanie, za którym optuje Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka. W opracowanym przez Komisję Kodyfikacyjną Prawa Rodzinnego przy Rzeczniku Praw Dziecka projekcie nowego rozwiązania prawnego, którego celem byłoby uregulowanie tzw. adopcji ze wskazaniem, proponuje „uszczelnienie procesu adopcyjnego, a w konsekwencji ograniczenie tzw. podziemia adopcyjnego w Polsce”. Jednym z proponowanych rozwiązań jest ograniczenie dokonywanego przez rodziców biologicznych wskazania do grona osób spokrewnionych i spowinowaconych z dzieckiem.
Jak czytamy w dokumencie (który 19 kwietnia został złożony w biurach: Ministra Sprawiedliwości, Ministra Pracy i Polityki Społecznej oraz Przewodniczącego Sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny), miałoby to ukrócić „przypadki przysposobienia, które obecnie wymykają się spod kontroli właściwych organów i w których zaobserwować można szereg nieprawidłowości, w tym zwłaszcza związanych z omijaniem przepisów w zakresie przysposobień”. W skrócie: handlu dziećmi – hasła, które elektryzuje opinię publiczną i media.
Maryla przyznaje, że nie rozumie, dlaczego Rzecznik Praw Dziecka chce walczyć z adopcją ze wskazaniem. – Zdarza się, że ludzie próbują sprzedawać, czy kupować dzieci, ale od tego są instytucje państwowe, żeby takie przypadki wyłapywać i karać. Czuję się urażona tym, że adopcja ze wskazaniem jest określana mianem „nielegalnej adopcji” czy „handlu dziećmi”. Przecież w przypadku wskazania to sąd podejmuje decyzję o adopcji, więc gdzie tu nielegalność?! – denerwuje się Maryla.
Jej zdaniem operowanie, zwłaszcza przez media, nośnymi hasłami, wyrządza więcej szkody niż pożytku. – Ludzie słyszą określenie „handel dziećmi” i je przyjmują, nie weryfikują tego, nic więcej na ten temat nie czytają. Równie dobrze ktoś mógłby ciągle grzmieć, że wszyscy urzędnicy to łapówkarze. Co wtedy by było? – mówi.
– Wstydzę się tego – stwierdza z kolei Lidka. – Nie tego, że oddałam dziecko, że dałam mu szansę, że podjęłam taką decyzję. Wstydzę się, bo gdy oglądam programy interwencyjne w telewizji, które krzyczą, że w Polsce kwitnie handel dziećmi, to boję się, że moje dzieci to usłyszą, zakoduje im się w głowach, że adopcja ze wskazaniem równa się sprzedaży dziecka – wyjaśnia Lidka.
Dlatego jej dzieci nie wiedzą na razie nic o tym, że mają brata. Maryla uważa, że to wina napiętnowania adopcji ze wskazaniem jako handlu dziećmi. Jej zdaniem dzieci mają prawo poznać swoje pochodzenie i rodzeństwo. – Jak wytłumaczyć dziecku, które zostaje w rodzinie biologicznej, że mama oddała jego brata czy siostrę do adopcji i nie wie, co się z nim dzieje? W takim przypadku to nie jest oddanie, to jest porzucenie – uważa.
Lidka z kolei dodaje, że wiele kobiet, które oddały dzieci do adopcji, dalej boryka się z olbrzymimi problemami finansowymi.
– Znam gros mam, które nie wzięły od nikogo złotówki. Są też przypadki, gdy rodzice adopcyjni mówią: „Tam zostaje rodzeństwo mojego dziecka, chcę zapłacić im rachunki czy wysłać paczkę na święta”. Takich ludzi jest mało, ale to jest piękne – mówi z kolei Maryla.
Przy okazji przypomina sobie historię, gdy faktycznie sprawa adopcji rozbiła się o pieniądze.
Koperta
Pewne małżeństwo starało się o dziecko w ośrodku adopcyjnym. – Postawiono im warunek, że mają zamienić kawalerkę na większe mieszkanie. Zrobili to i przez miesiąc odwiedzali dziecko, które znalazł dla nich ośrodek. A później usłyszeli, że się nie nadają. Przeboleli to jakoś, ale nagle dostali z tego samego ośrodka kolejną propozycję. Znów jeździli do dziecka i znów usłyszeli, że nic z tego. Nikt im nie powiedział tego prosto z mostu, ale zasugerowano, że nie zrozumieli aluzji. Mieli sprzedać mieszkanie, żeby przyjść z kopertą – opowiada Maryla.
Lidka z kolei podaje przykład samotnie wychowującej dwójkę dzieci dziewczyny, która zaszła w trzecią ciążę. Na początku chciała oddać dziecko za pośrednictwem adopcji blankietowej, ale gdy dowiedziała się o możliwości wskazania, postanowiła zabrać dziecko z pogotowia opiekuńczego i z pomocą Fundacji Moja Mama znaleźć mu nowych rodziców.
– Nie minęło jeszcze sześć tygodni, więc mogła to zrobić (bo matka nie może się zrzec praw do dziecka wcześniej niż sześć tygodni od porodu; wcześniej jedynie sąd może ją pozbawić praw rodzicielskich – red.). Teoretycznie, bo w praktyce przeszła przez urzędnicze piekło: przychodzili ludzie z MOPS-u, wygrażali jej, chodzili po sąsiadach i rozpowiadali o niej różne rzeczy, straszyli, że odbiorą jej dwójkę starszych dzieci, że trafią do pogotowia opiekuńczego, że już nigdy ich nie zobaczy. Odebrali jej zasiłek na te dzieci, a gdy po trzech miesiącach wróciła do miasta, bo schroniła się przed nimi u rodziny matki adopcyjnej, którą wybrała, odebrano jej całą pomoc. Była tak tym umęczona, że chciała odpuścić, oddać dziecko blankietowo, ale matka adopcyjna walczyła o nią i o jej dziecko. Podziwiam ją, że w końcu przez to przebrnęła – opowiada Lidka.
– Pewnie, że dochodzi do nadużyć. Ale gdyby państwo przejęło kontrolę nad adopcją ze wskazaniem, dałoby się to ukrócić. Dlaczego nie może być u nas tak jak w Stanach Zjednoczonych: siada kobieta w ciąży, siadają potencjalni rodzice adopcyjni, poznają się, rozmawiają, mówią o swoich potrzebach, oczekiwaniach, pragnieniach. A nad wszystkim czuwa urzędnik. I nie ma możliwości, żeby ktoś płacił za dziecko – uważa. – Jeżeli nie obejmie się tego patronatem, nie sformalizuje, to takie przypadki trzeba brać pod uwagę – dodaje Maryla.
Obie są przekonane, że gdyby do adopcji ze wskazaniem nie przylgnęła łatka „handlu dziećmi”, mało kto myślałby o sprzedaży noworodka. – A tak zastanawiam się, czy w głowie młodej dziewczyny, która niespodziewanie zachodzi w ciążę, nie rodzi się pomysł, by na tym nie zarobić. Moja sytuacja też była ciężka: ciąża, bankructwo, długi. Tylko że ja miałam już instynkt macierzyński wyrobiony, bo rodziłam wcześniej. A gdy się rodzi pierwszy raz, a ktoś rzuca kwotę 50 czy 100 tysięcy złotych, to nie wiadomo, co może przyjść kobiecie do głowy – mówi Lidka. – Dlatego między innymi powstała Fundacja Moja Mama – żeby ludzie, jeśli chcą, mogli wpłacać darowizny, dzięki którym będzie można pomóc rodzinom w trudnej sytuacji materialnej. Żeby kobiety nie musiały posuwać się do sprzedawania dzieci – dodaje Lidka.
Psychoza
W Polsce, według szacunków Głównego Urzędu Statystycznego, 70-80 tysięcy dzieci wychowuje się w rodzinach zastępczych albo przebywa w ośrodkach opiekuńczych. Rocznie adoptowane są trzy do czterech tysięcy dzieci. Co trzecie z nich (i tu znów szacunkowo) trafia do nowej rodziny za pośrednictwem adopcji ze wskazaniem.
Od adopcji blankietowej różni się ona tym, że matka biologiczna i rodzice adopcyjni spotykają się, poznają i podejmują decyzję, a później para, która chce adoptować dziecko, składa wniosek do sądu. Gdy w procesie pośredniczy ośrodek adopcyjny, wymagane jest też przejście specjalnych testów, rozmowy z psychologiem i kilkutygodniowego kursu. Maryla przyznaje, że w przypadku adopcji ze wskazaniem oficjalnie żadnych testów nie ma. – Ośrodki de facto żadnej gwarancji też nie mogą dać. Przykład? Rodzina zastępcza z Pucka, w której zginęła dwójka dzieci. Jedna z par rodziców adopcyjnych, którzy do nas trafili, przechodziła razem z nimi kursy. Dostali dzieci i nikt się nie interesował tym, że źle im się dzieje. Wszyscy przecież wiedzieli na przykład, że dzieci biologiczne są do szkoły podwożone, a pozostałe chodzą piechotą – wyjaśnia Maryla.
– Ciągle nam zarzucają, że nie mamy możliwości zweryfikowania rodziców adopcyjnych. Argumentują, że urzędnik może ich wysłać na badania psychologiczne. Ja przecież też mogę ich zażądać, powiedzieć: „zrobicie niezależne testy, będziemy rozmawiać” – dodaje Lidka.
Ostatnio zastanawia się nad adopcją pod innym kątem. – Jeśli adoptujesz zwierzę z fundacji, to ona wciąż sprawuje nad nim kontrolę: sprawdza, w jakich warunkach żyje, czy nie jest na łańcuchu. Nad adoptowanymi dziećmi takiej kontroli już nie ma. Rodzice adopcyjny stają się jedynymi opiekunami dziecka i słuch o nich ginie – mówi.
Prosi też, bym zamknęła oczy i spróbowała sobie wyobrazić, że pięć lat temu oddałam dziecko do adopcji. Blankietowej, anonimowej, gdzie nie mam pojęcia, do kogo trafiło, co się z nim dzieje. – Jeśli mijasz na ulicy pięciolatka, od razu zastanawiasz się, czy to nie jest twoje dziecko. A co dopiero, gdy w mediach pojawia się informacja, że znaleziono na śmietniku, w wersalce czy wyłowiono ze stawu dziecko w tym wieku. Można wpaść w psychozę! – przekonuje.
Zaznacza, że nie chce absolutnie nic zarzucać rodzicom adopcyjnym, bo często są to wspaniali ludzie, którzy kochają adoptowane dziecko jak własne. – Chodzi tylko o to, by wyobrazić sobie, z czym matka biologiczna musi żyć. Wie, że to dziecko gdzieś jest. I dla własnego spokoju chce wiedzieć, że wszystko jest w porządku – mówi. Z rodzicami swojego synka ma układ: gdyby coś się nie daj Boże działo, dziecko by poważnie zachorowało, potrzebowało transfuzji krwi czy transplantacji jakiegoś organu, wystarczy jeden telefon, a Lidka stanie na głowie, by pomóc.
Dlatego też obie z Marylą podkreślają, jak ważne jest funkcjonowanie grup wsparcia dla kobiet, które oddały swoje dzieci. – Wszyscy mają swoje grupy wsparcia: od matek wcześniaków po alkoholików. Dlaczego my nie możemy mieć? – denerwuje się Maryla. Wyjaśnia, że proponowała ośrodkom adopcyjnym powołanie takich grup. – Reakcja? Prawie że śmiech. Usłyszałam, że tego się nie praktykuje, nie ma takiej potrzeby.
Lidka często mówi: „Maryla, odpuść, nie warto”. Maryla nie odpuszcza, bo gra toczy się o najwyższą stawkę – dobro człowieka. I tego najmniejszego, jeszcze nienarodzonego, i tego dorosłego, który nosi go pod sercem. – Ona chciałaby uszczęśliwić każdą matkę, i biologiczną, i adopcyjną. Żeby każda kobieta przeszła przez proces adopcyjny tak jak ja czy wiele innych kobiet – uważa Lidka.
– Ja po prostu staram się wspierać ludzi – mówi Maryla. Niedawno jedna z dziewczyn powiedziała jej: „To wszystko tak długo się ciągnęło, było mi strasznie ciężko, ale wytrzymałam, bo miałam ciebie”. – Ale po co ludziom te nerwy? Proces adopcyjny ciągle się w Polsce nawet do dwóch lat. Gdyby uprościć procedury, tak jak ma to miejsce w Stanach czy innych państwach zachodnich, tę energię można by poświęcić dziecku – uważa.
Jak Mojżesz
Korzenie adopcji sięgają już starożytności. W antycznej Grecji czy dawnej Japonii przysposobienie dziecka było jednak dyktowane nie troską o jego dobro, ale koniecznością zapewnienia ciągłości rodu. Sytuacja taka przetrwała właściwie aż do XX wieku, kiedy interes dziecka wysunął się na pierwszy plan.
Zdaniem Maryli rodowód adopcji wywodzi się z Biblii. – Uważam, że pierwszym przypadkiem adopcji ze wskazaniem była historia Mojżesza. Niektórzy mówią, że to stwierdzenie na wyrost, bo tam chodziło o życie dziecka. Ja wtedy pytam: czy nędza, wegetacja, patologia to też nie jest kwestia życia? – wyjaśnia Maryla.
– Powiem szczerze: z mojego doświadczenia i obserwacji wynika, że matki patologiczne, toksyczne, nadużywające alkoholu, nie chcą oddawać swoich dzieci. Czy ich będzie ośmioro, dziesięcioro, dwanaścioro – takiej kobiecie to nie przeszkadza. Ona będzie hulać, one nie będą miały co jeść, ale ich nie odda – mówi Lidka. – Dzieci z rodzin patologicznych nikt nie chce. Ale na te z rodzin po prostu biednych czy niezaradnych jest wielkie zapotrzebowanie: rodzice są pozbawieni praw, dwa-trzy miesiące, i dziecka już nie ma, nie wiadomo, co się z nim dzieje. Ci ludzie nieraz zgłaszają się do mnie z prośbą o pomoc. W kilku przypadkach nam się udało. Wywalczyliśmy, żeby dzieci wróciły do swoich domów – mówi Maryla.
– Decyzję o adopcji podejmują zazwyczaj kobiety świadome, mądre, dojrzałe. Kochają to dziecko, tak jak i swoje pozostałe, którymi się opiekują, starają się im dać tyle, ile mogą, nawet kosztem samych siebie. Żadnej z nich, a znam ich sporo, nie mogę nic zarzucić – przekonuje Lidka.
Właściwie nie ma chyba kobiety, której Lidka miałaby coś do zarzucenia.
– Musiałam stanąć przed takimi wyborami w życiu, że nie potrafię dziś ocenić żadnej kobiety, niezależnie od tego, do czego by się posunęła. Gdy słyszę o tragediach takich jak ostatnia, gdzie w ładnym, zadbanym domu znaleziono martwe noworodki w zamrażalce, od razu próbuję się wpasować w psychikę danej kobiety, wrócić do tego, co się wałkowało w mojej głowie, gdy dowiedziałam się, że znów jestem w ciąży. Nie zastanawiam się nad tym, co ja bym zrobiła na jej miejscu, tylko nad tym, co ona w tym momencie czuje. Być może nie wie, że może oddać dziecko do adopcji – mówi Lidka.
– Być może nie wie, że może oddać do adopcji ze wskazaniem, z ludzką godnością i uczuciami. Że może poznać przyszłych rodziców dziecka i nie jest to nic złego ani nielegalnego. W Stanach jest to przecież legalne. A ludzkie uczucia są wszędzie takie same – dodaje Maryla.
Tekst: Aneta Wawrzyńczak
(aw/sr), kobieta.wp.pl