Blisko ludzi„Odważyłam się mówić po 30 latach” – wyznania ofiary pedofila

„Odważyłam się mówić po 30 latach” – wyznania ofiary pedofila

Agatka miała tajemnicę. Obiecała, że nikomu jej nie zdradzi - od tego są przecież tajemnice. Słowa dotrzymywała przez 30 lat. W końcu wyjawiła swój sekret - najpierw mężowi, później rodzinie i znajomym, zaraz po tym rodzinnemu miastu, aż wreszcie całej Polsce. I wtedy wybuchła bomba.

„Odważyłam się mówić po 30 latach” – wyznania ofiary pedofila
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Aneta Wawrzyńczak

24.07.2012 | aktual.: 24.07.2012 17:09

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Agatka miała tajemnicę. Obiecała, że nikomu jej nie zdradzi - od tego są przecież tajemnice. Słowa dotrzymywała przez 30 lat. W końcu wyjawiła swój sekret - najpierw mężowi, później rodzinie i znajomym, zaraz po tym rodzinnemu miastu, aż wreszcie całej Polsce. I wtedy wybuchła bomba. Bo tamta ośmioletnia Agatka z tajemnicą jest dziś dorosłą Agatą Baraniecką-Kłos i mówi głośno: jestem ofiarą pedofila.

Według amerykańskich statystyk problem pedofilii dotyczy od 10% (w najłagodniejszej wersji) do nawet 40% społeczeństwa. W Polsce dane policji mówią o ponad 29 tysiącach molestowanych dzieci w latach 2007-2009. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo - jak szacują Agata i mec. Michał Więckiewicz na podstawie fachowej literatury - w naszym kraju co dwie do pięciu sekund krzywdzone jest dziecko.

W podwarszawskim Otwocku pytam w pierwszym sklepie: Co by pani zrobiła, jakby przed panią postawić pedofila?

- Jakbym to wiedziała, to sama bym poszła i zeznała do prokuratury, że ten człowiek musi ponieść karę. Bo ja tego nienawidzę, niech mi pani wierzy. Przecież ja też mam dzieci i wnuki, ja bym nie darowała.

W drugim sklepie zadaję to samo pytanie: Co pan by zrobił?

- Pod mur… Tak, pod mur. Albo kastracja chemiczna.

A sprawa Baranieckiej-Kłos?

- Tam chodzi o coś grubszego.

Podwójna trauma

Choć z Agatą siedzimy w kuchni jej wielkiego domu w podwarszawskim Józefowie, tak naprawdę jesteśmy myślami kilka kilometrów dalej, na piętrze segmentu przy ulicy Kościelnej w Otwocku. Tam, gdzie ponad trzy dekady temu rozegrał się pierwszy akt jej dramatu i gdzie rozgrywa się dziś kolejny. Tam, gdzie była molestowana przez konkubenta swojej matki, a dziś wisi wielki baner: „Uwaga-pedofil. Wciąż jest na wolności i nadal mieszka w Otwocku. Janusz Stanisław K. Chrońcie dzieci”.

- To był mój akt rozpaczy. Zrobiłam to, bo nie jestem w stanie przejść do porządku dziennego nad tym, że ten człowiek nie został ukarany - mówi Agata.

Wie, że w tej konkretnej sprawie nie może już nic więcej zrobić, bo gdy zdecydowała się opowiedzieć o swoim dramacie, okazało się, że jest już za późno. O prawie 20 lat za późno, bo w Polsce przestępstwo pedofilii przedawnia się po 15 latach, ale nie wcześniej niż po pięciu latach od osiągnięcia pełnoletniości przez ofiarę. Dlatego dziś walczy o zmianę prawa - chce, by zbrodnie popełnione na dzieciach nie przedawniały się. By pedofil nigdy nie mógł spać spokojnie, by zawsze bał się, że jego ofiara dojrzeje do tego, żeby wnieść przeciwko niemu oskarżenie. I by już żadne dziecko nie przeżyło tego, co ona.

Jeszcze zanim Janusz K. związał się jej matką, Danutą, mała Agatka już została skrzywdzona. - Mama była osobą bardzo despotyczną, bardzo krótko mnie trzymała. Tak naprawdę była moim katem. Biła mnie. Starałam się to jakoś ukrywać, miałam siniaki, nie rozbierałam się na WF-ie - wspomina.

Później pojawił się w jej życiu Janusz K. Choć na zewnątrz był dla niej niczym ojczym, za murami domu krzywdził ją. Jako nastolatka Agata nie była już w stanie dźwigać ciężaru bolesnych wspomnień i doświadczeń. Dwa razy próbowała popełnić samobójstwo. Później poznała Tomasza i myślała, że ułoży sobie życie na nowo, a stare rany zabliźnią się. Ale te nie chciały się goić. W wieku osiemnastu lat złamała sobie łopatkę tłuczkiem do mięsa. Tomaszowi powiedziała, że przytrzasnęły ją drzwi autobusu (do kłamstwa przyzna się 20 lat później, płacząc na podłodze w kuchni). Przestała się okaleczać, ale cierpienie nie chciało jej opuścić - miała silne migreny i bóle brzucha. Mimo iż fizycznie nic jej nie dolegało.

- Agata sprawiała wrażenie, że dusi w sobie jakiś problem, miała częste psychosomatyczne bóle głowy, wiadomo było, że coś się z nią działo. Ale nie przypuszczałam, że to może wynikać z jej dzieciństwa. Dopiero gdy dowiedziałam się, co ją spotkało, wszystko zaczęło układać się w logiczną całość - mówi długoletnia przyjaciółka Kłosów (prosi, żeby nie podawać jej imienia).

Do śmierci matki zimą 2008 roku Agata utrzymywała kontakty z Januszem K. Od tego czasu przez kolejne dwa lata widziała się z nim tylko trzy razy. Aż w Wigilię 2010 roku szepnął jej po raz kolejny do ucha: „pamiętaj, to jest nasza tajemnica”.

Agata poczuła wtedy, że czas zwolnić małą Agatkę z obowiązku dochowania sekretu, który trzymała przez tyle lat.

Powiedziała mężowi całą prawdę, bo wcześniej znał jej tylko część - że coś wydarzyło się w jej dzieciństwie. Kilka dni później dowiedział się, co zrobił jej mężczyzna, do którego mówiła „tato”. Razem pomyśleli, że muszą się dowiedzieć wszyscy: ich synowie, rodzina, znajomi, całe miasto. Tomasz wziął to na siebie - wykonał dziesiątki telefonów, za każdym razem słysząc: to straszne, współczujemy, jesteśmy z wami. Ale później telefon zamilkł.

- Nazywam to syndromem 48 godzin. Wszyscy byli w pierwszym momencie przy nas, ale po dwóch dniach dzwonili do niego i to jemu współczuli - wyjaśnia Tomasz.

Niewielu pozostało im po tym przyjaciół. Jednym z nich jest Marek Macierzyński, który z Tomkiem zna się od przedszkola, z Agatą - odkąd pojawiła się w życiu Tomka. Przez lata nie wiedział, jaką tajemnicę skrywa żona jego przyjaciela. - Raz tylko, gdy byliśmy w gronie trzech par na wyjeździe, Agata nadmieniła, że została skrzywdzona. Ale nie powiedziała nic więcej, nikt też o nic nie pytał - wspomina.

Gdy w grudniu 2010 roku Tomek zadzwonił do niego i oznajmił, że Agata była molestowana w dzieciństwie, tak jak większość ludzi zdziwił się: dlaczego tak późno? Ale na słowa, które powiedział po chwili, odważył się jako jeden z niewielu. - Zapytałem po prostu, jak mogę im pomóc - mówi.

Ale później dochodziły kolejne pytania, bo znajomi dociekali: a co, a jak, a kto, a gdzie. - Ludzie do mnie dzwonili, pytali, więc ja też musiałem ich (Kłosów - red.) o to pytać. Byłem wtedy taką cumą pomiędzy stałym lądem, czyli ludźmi z Otwocka, a ich rozbujaną łodzią - dodaje.

Agata również chwyciła za słuchawkę. Zadzwoniła do dwudziestu koleżanek, by powiedzieć im, że jest ofiarą pedofila. - Cztery z nich poinformowały mnie, że w dzieciństwie też były molestowane - mówi.

- Pierwsze wrażenie to był szok, totalny. Trudno mi było pojąć, jak ona mogła w ogóle egzystować po takich przeżyciach w dzieciństwie - przyjaciółka Kłosów wspomina moment, gdy Tomasz zadzwonił do niej i powiedział, że Agata jest ofiarą pedofila. A później były długie, szczere, bolesne rozmowy. Nie z Agatą, bo ona wtedy, jak określa to ich przyjaciółka, „była rozbita na tysiąc kawałków, nie było tej osoby, zero człowieka”, tylko z Tomaszem.

Wtedy uświadomiła sobie, że zna kobietę, która od wielu lat mieszkała po sąsiedzku z rodziną Baranieckich. - Zapytałam ją: ty żyłaś tam, piętro pod nimi, czy ty nic nie widziałaś, że temu dziecku się tak źle żyło, że działa mu się krzywda? Ona na to: myśmy wszyscy wiedzieli, że on jest pedofilem. I zaczęła mi opowiadać rzeczy, po których zamarłam - wspomina przyjaciółka Agaty i Tomasza.

Była to opowieść o tym, jak kilka osób widziało konkubenta matki Agaty molestującego inną dziewczynkę. Miała wtedy osiem, może dziewięć lat, siedziała na ławce, on głaskał ją po główce, ona bawiła się jego genitaliami.

Przyjaciółka Kłosów zapytała sąsiadkę, dlaczego nikt nie zareagował, skoro już wtedy sąsiad z lornetką w ręku miał zawyrokować: „pier*ony pedofil!”. - Ona zaczęła mi opowiadać dyrdymały, że to radny, że to pan prokurator, że to „establishment” Otwocka i miał za nic tych sąsiadów. I że ona się bała pisnąć - opowiada.

Ze swoją dawną sąsiadką spotkała się też Agata. Ich rozmowę nagrała na dyktafon, później jej fragmenty puściły m.in. lokalna telewizja Pixel, Polsat, TVN, TVP. Inni sąsiedzi rozpoznali jej głos. - Dlaczego ona tak powiedziała, że ten sąsiad to widział, to ja nie wiem. Ja się go pytałam, powiedział że nic takiego nie było - powie później jedna z mieszkanek okolic ulicy Kościelnej. Sąsiadka też się wszystkiego wyparła; stwierdziła, że jest już starsza, ma demencję i gada różne głupoty. A później zniknęła, wyjechała z miasta, nie wiadomo, gdzie teraz mieszka.

Wydawało się, że Agata została sama na placu boju, bo nikt z domniemanych świadków nie przyznał się, żeby widział cokolwiek.

- Bali się, bo prawo jest tak skonstruowane, że jeśli przyznaliby się, że coś wiedzieli, mieliby prokuraturę na karku - wyjaśnia Tomasz.

Jednak po wyznaniu Agaty do jej skrzynki mailowej na Facebooku zaczęły napływać wyrazy poparcia i słowa otuchy, ale też rozpaczliwe wyznania kolejnych ofiar. - Nie spodziewałam się, że taki będzie odzew. To tak naprawdę pcha mnie do tego, że trzeba coś z tym zrobić, że nie można nad tym przejść do porządku dziennego - wyjaśnia. Wiadomości przychodziły (i wciąż przychodzą) z całej Polski, Stanów Zjednoczonych, Francji, Kanady, Szwecji… Ale nie tylko. - Z samego Otwocka odezwało się do mnie kilkadziesiąt ofiar - mówi Agata.

- Wystarczy spojrzeć do statystyk, jak często to się zdarza. A ile jest spraw, które nie wyszły na jaw? To jest 42-tysięczne miasto. I co, sami święci tu mieszkają? - ironizuje dziennikarz „Linii Otwockiej”, red. Jacek Kałuszko.

Wtedy Agata przepłakała kilka miesięcy, a Tomasz pilnował jej, bo - jak wspominają - „jedna myśl samobójcza goniła drugą”. Dziś są silniejsi, zdeterminowani do walki, ale i rozczarowani tym, jak ich potraktowano w Otwocku.

- O ile rok temu mówiłam ofiarom: „pamiętajcie, że trzeba mówić o tym głośno i wyraźnie, nie należy się bać i wstydzić”, o tyle teraz, po tym, czego doświadczyłam, dopowiadam jedno zdanie: „pamiętajcie też, że zostaniecie odtrąceni” - mówi Agata.

Razem z Tomaszem wyjaśniają, że ofiara molestowania przeżywa potrójną traumę. Pierwszą są wydarzenia, które dzieją się w dzieciństwie. Druga przychodzi w momencie, kiedy zaczyna się o tym mówić. Trzecią doznaje się od społeczeństwa. - Ja osobiście, jako Agata, na tym zyskałam, bo mnie to leczy, pomaga mi to, że o tym powiedziałam. Natomiast patrząc na to od strony społecznej, ja tylko tracę. Ja nie zyskałam nic, tylko wrogów i coraz więcej osób obojętnych.

Wielki baner pomoże?

- Myślałam, że spotkam się ze współczuciem, zrozumieniem. Naprawdę byłam naiwna. Dzisiaj, po przeczytaniu wielu książek wiem, że to jest norma, to odrzucenie. Społeczeństwu jest się łatwiej identyfikować z oprawcą niż z ofiarą - mówi Agata. I jeszcze, że ludzie mówią, że ona im do profilu ofiary nie pasuje.

Faktycznie, są w Otwocku tacy, którzy Agacie niedowierzają.

Sprzedawca w sklepie: „Jej się coś w głowie pomieszało”.

Sprzedawczyni w innym sklepie: „My się tu wszyscy zastanawiamy, jak można tak matkę opluwać. Dlaczego ona to zrobiła?”

Sąsiad: „Ta pani nienawidzi całego świata”.

Są też tacy, którzy nie chcą rozmawiać.

Janusz K. jest nieuchwytny - nikt nie wie, gdzie teraz mieszka, wcześniej konsekwentnie odmawiał komentarzy. Gdy na Kościelnej zawisł kontrowersyjny baner, red. Kałuszko chciał z nim porozmawiać, by przedstawić wersje obu stron konfliktu. Agata i Tomasz zgodzili się na rozmowę, Janusz K. - już nie. Dziennikarz przyznaje, że nie rozumie jego decyzji. - Dlaczego człowiek tak szkalowany publicznie, były prokurator, osoba piastująca różne funkcje publiczne, bardzo znana, której powinno zależeć na dobrym imieniu, nie broni go? Rozmawialiśmy przez telefon, powiedziałem, że chcę go wysłuchać jako drugiej strony. Powiedział, że nie chce w tym grzebać. Czy to jest normalne? - zastanawia się.

Córka Janusza K. jest na wakacjach, ale jej koleżanka z pracy zaświadcza, że rozmawiały o sprawie już wcześniej i nie będzie chciała nic komentować.

Sąsiad z Kościelnej na forum prawniczym prosi o poradę, bo (pisownia oryginalna) „w zabudowie szeregowej sąsiadka powiesiła baner na budynku, na którym jest wizerunek osoby która podobno jest pedofilem (znam człowieka i uważam że jest to nieprawda). Co mam zrobić aby sąsiadka zdjęła baner, ponieważ jest o uciążliwe dla mnie i dla moich dzieci. Ludzie specjalnie spacerują pod banerem, tu się spotykają, robią zdjęcia również mojemu domowi, dzieci w szkole komentują i palcami wskazują moje dzieci ponieważ mieszkają obok, moi znajomi również patrzą na mnie w dziwny sposób jakbym był współwinnym, wartość nieruchomości jakbym chciał sprzedać obniżyła się”. Komentarza w jego imieniu odmawia żona.

Są wreszcie tacy, którzy stwierdzają, że trzeba o tym mówić, żeby się krzywda dzieciom nie działa. To oni są bohaterami tego aktu.

- W moim środowisku wszyscy stanęli po stronie Tomka i Agaty, ale wśród innych ludzi, których nie znam osobiście, mogło być inaczej. Ta ulica (Kościelna - red.) stanęła w opozycji, ponieważ on był ich sąsiadem, przyjacielem lub znajomym. Ale dlaczego to zrobiła? Bo się ludzie go bali, to raz, a poza tym byli jego znajomymi, spotykali się na co dzień. Tu sobie z człowiekiem piją wódeczkę, a nagle: olaboga, co się stało. Więc lepiej było schować głowę w piasek. Ja rozumiem ich działanie, ale nie popieram - wyjaśnia pan Marek.

- Takie ludzie głupoty wygadują, że głowa boli. Te opinie są strasznie krzywdzące. A poza tym oni nie wiedzą, o czym mówią - stwierdza przyjaciółka Tomasza i Agaty, gdy przypomina sobie, jakie opinie słyszała już o niej: że jest pazerna na pieniądze i chce wydusić ze starego człowieka ostatni grosz; że chce fundację tworzyć, bo na tym „robi się dużą kasę”’; że jest chora, bo „której normalnej kobiecie przypomina się po trzydziestu latach, że coś jej niby tam ktoś robił”.

- Myślę, że to jest obrona tych ludzi, takie usprawiedliwianie samego siebie, przerzucanie winy na Agatę, choć ona nie jest nic winna! To oni są winni, bo wiedzieli, że źle się dzieje i nic nie zrobili - uważa. I dodaje: - To takie małomiasteczkowe, taki nasz smrodek. Jeszcze zanim zawisł pierwszy baner, pojawiły się głosy, że chodzi o spadek - mówi.

- On (Janusz K. - red.) ma poparcie, bo ludzie nie dopuszczają takich myśli do siebie (że pedofil mógł działać tuż za ścianą - red.). Po pierwsze - nie wierzą, że można coś takiego przypomnieć sobie dopiero po wielu latach. Po drugie - wysuwają argument finansowy, bo skoro coś się dzieje, to muszą stać za tym duże pieniądze. Po trzecie - nazwa „fundacja” ludzi podnieca, bo to kojarzy im się od razu z Rockefellerem, a fundację możemy założyć nawet we dwoje przy niewielkim kapitale. Po czwarte - im mniejsze środowisko, tym bardziej się wszyscy kryją nawzajem i nie dopuszczają myśli, że są brudy w okolicy - wylicza red. Kałuszko.

O Januszu K., drugim głównym bohaterze tego dramatu, ludzie w Otwocku mówią: „to jest bardzo porządny człowiek”, „tak się tą Agatą opiekował, zakupy robił, dbał o nią”, „to, co mu zrobiła, dobiło go totalnie” czy, jak mówi pan Marek, „nam się wszystkim wydawało, że to taki fajny, normalny facet był”.

Atmosferę sprzed półtora roku pamięta przyjaciółka Kłosów. - Wszyscy o tym rozmawiali. Dostawałam nawet telefony od naszych wspólnych znajomych. „Co ta Agata robi, po tylu latach, po co wyciągać takie smrody”, mówili. Ale skoro w niej ten smród siedział? Tłumaczyłam, że to konieczne, żeby się oczyścić, żeby zacząć życie od nowa - opowiada.

Dodaje, że dla małżeństwa Kłosów „jeszcze okropne było to, że nie mieli żadnego wsparcia od rodziny. Byli bardzo blisko związani z rodziną Tomka, bo Agata po śmierci matki została sama. A później wszyscy się od nich odwrócili. Myślę, że to zabolało ich podwójnie, albo i potrójnie”.

- Ludzie reagowali tak, na ile było ich stać. Część wierzyła w to, tylko nie wiedziała, jak się zachować. Tłumaczyłem wtedy Tomkowi, bo oni bardzo to przeżywali, że Otwock to jest taki mały zaściankowy bałagan, który żyje sensacjami. Niektórzy ludzie wyolbrzymiali to, doszukiwali się drugiego, trzeciego, piątego dna, niektórzy - i jestem o tym przekonany - wierzyli, ale nie potrafili się zachować, więc wyszło głupio - wyjaśnia pan Marek.

Dodaje, że sytuację, jaka zaistniała w Otwocku, nazywa „syndromem Y”: dopóki ktoś nie reaguje, biegnie pionowa kreska, ale później, na rozstaju dróg, trzeba wybrać, pójść w prawo lub lewo. - Te drogi się coraz bardziej rozchodzą i jest coraz trudniej, bo coraz dalej - wyjaśnia swoją teorię przyjaciel Kłosów.

- Może lepiej, dla świętego spokoju, udawać, że się nic nie działo? My mieszkamy w Otwocku tyle lat i o niczym byśmy nie wiedzieli? Zboczeniec w Austrii gwałcił swoją córkę, zrobił jej dzieci, i też nikt nic nie wiedział. Bogobojny człowiek, wspaniały, przykładny mąż i ojciec, mówili ludzie - red. Kałuszko przytacza sprawę Josefa Fritzla na potwierdzenie tezy, że dramat może rozegrać się nawet za ozdobną kurtyną.

Choć pielgrzymki pod baner się skończyły, o Agacie znów mówią na Kościelnej. - Tak wiele osób chce pomóc, przesyła materiały z innych krajów, informuje, jak tam się pracuje z ofiarami, że zakiełkowała nam w głowie myśl, żeby powstała fundacja, taka z prawdziwego zdarzenia, gdzie będą działali prawnicy, psychologowie, psychiatrzy, którzy będą mogli roztoczyć opiekę nad ofiarą - mówi Agata. Wylicza też swoje pomysły: telefon zaufania, kampanie społeczne, odczyty, broszury dla nauczycieli i wychowawców w przedszkolach, kampanie prasowe, pomoc prawna, działalność wydawnicza.

W Otwocku już o tym wiedzą. Sprzedawczyni w sklepie mówi: „ludzie gadają, że ona chce jakąś fundację zakładać i że ona będzie na tym zarabiać”. W innym sklepie, inny sprzedawca (ten, który mówi, że Agacie chodzi o pieniądze) stwierdza: „to jest dla niej idealny fundament pod tę fundację, którą chce podobno zakładać”.

Ale red. Kałuszko przekonuje, że ktoś, kto nie doświadczył sam molestowania, nie porywałby się na tworzenie organizacji. - Nie mogą tego robić osoby, których problem nie dotyka. Czy pani, czy mnie przyszłoby do głowy, żeby walczyć z taką determinacją? Jako dziennikarze wiadomo, artykuł, sensacja, będzie się czytać. Ale nie będziemy się bawić w organizację. A osoby, które molestowania doświadczyły, najbardziej się do tego nadają - uważa dziennikarz „Linii Otwockiej”.

Dodaje też, że najlepszym, co mogą zrobić Agata i Tomasz, to „dalej nagłaśniać sprawę, pomagać ofiarom”.

Szansa na zmianę prawa

Do pomocy ofiarom pedofilii i boju o zmianę obowiązującego prawa ramię w ramię z Agatą i Tomaszem stanął mec. Michał Więckiewicz. Jeszcze jako nastolatek wypisał listę pięciu projektów ustawodawczych, które zrealizuje w przyszłości. Jednym z nich była walka z pedofilią. W czasie studiów prawniczych przez wiele lat pracował społecznie na rzecz domów dziecka i domów samotnej matki. Próbował zainteresować tematem pedofilii młodzieżówki partyjne, chciał ruszyć z projektem podczas ostatniej kampanii wyborczej do parlamentu, ale część osób z jego otoczenia zarzucała mu, że może on zostać wykorzystany do walki politycznej. - Zrezygnowałem, bo chciałem, żeby projekt był apolityczny - mówi.

Później poznał Agatę. - Stwierdziłem, że to jest ten moment, kiedy można komuś pomóc bezinteresownie, a także zrealizować swoje plany z przeszłości - wyjaśnia. Zanim rozpoczął prace nad projektem nowelizacji artykułu 105 kodeksu karnego (dotyczącego przedawnienia przestępstw pedofilii i gwałtu), rozmawiał z psychologami, terapeutami, ofiarami molestowania w dzieciństwie. Projekt poparły też m.in. Federacja Młodych Socjaldemokratów, Partia Kobiet - Region Mazowiecki, internauci, osoby prywatne.

W listopadzie 2011 roku mec. Więckiewicz przygotował projekt. Proponuje w nim, by przestępstwa takie jak pedofilia czy gwałt nie przedawniały się. Bo teraz po upływie 15 lat ofiara nie ma żadnych szans, by pozwać swojego oprawcę.

- Zawsze z mężem podajemy prosty przykład: załóżmy, że dzisiaj ojciec wykorzystuje swoje kilkuletnie dziecko i nagrywa to kamerą, a później zapisuje gdzieś w formie elektronicznej. Po 20-30 latach dziecko, które nie miało wtedy świadomości, jak jest krzywdzone, znajduje ten plik. Ma dowody, ale nie ma prawa zgłosić tego przestępstwa. Mamy przejść nad tym do porządku dziennego? - mówi Agata. Wyjaśnia od razu, że istotą projektowanej zmiany prawa nie jest udowodnienie winy. - Chodzi tylko o danie możliwości ofierze. Niech ona ma wybór - dodaje.

Dokument trafił do wszystkich klubów parlamentarnych. Odezwało się jedynie dwóch posłów Ruchu Palikota - Artur Dębski i Armand Ryfiński. - Mnie tak naprawdę było obojętne, czy to będzie PO, Solidarna Polska czy którakolwiek inna partia. Pobratam się z każdym, kto będzie chciał coś zrobić w tej sprawie. Bo kto może być przeciwny tej ustawie? Tylko pedofil - mówi Agata.

Dzięki poparciu RP projekt został przedłożony w sejmie. 26 lipca odbędzie się jego pierwsze czytanie.

Agata i mec. Więckiewicz mają nadzieję, że posłowie pochylą się nad przyszłym losem ofiar pedofilów. - Moim zdaniem państwo w niewystarczający sposób zabezpiecza interesy ofiar. Jak można mówić o wyleczeniu pedofila, jeżeli nie są znane żadne takie przypadki? Nie może być tak, że z jednej strony państwo skazuje pedofilów-gwałcicieli, a z drugiej strony po wyroku przestaje interesować się ich losem i oni wychodzą na wolność, gwałcą kolejne dzieci - argumentuje mec. Więckiewicz.

Razem z Agatą i Tomaszem mają też obawy, bo opinie prawne, które wystawił Prokurator Generalny i Sąd Najwyższy, są negatywne. Pierwszy uznał, że „obowiązujące przepisy ukształtowane zostały w sposób pozwalający na skuteczne ściganie przestępstw o podłożu seksualnym, w tym skierowanych przeciwko małoletnim”, drugi - że to próba „irracjonalnej legislacji”. I że nowelizacja wprowadzona w 2008 roku, która wydłużyła okres przedawnienia dla ofiar przestępstw seksualnych do pięciu lat od ukończenia przez nie pełnoletniości, jest wystarczająca.

- Znowelizowany przepis artykułu 105 kodeksu karnego w żadnym zakresie nie zabezpiecza konstytucyjnych gwarancji państwa w stosunku do obywatela, jak poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Przecież zdarza się tak, że pedofile to najbliżsi członkowie rodziny. Jak 23-latek ma złożyć zawiadomienie do prokuratury, jeżeli często mieszka ze swoim oprawcą pod jednym dachem? Tu nie ma żadnej logiki - ocenia mec. Więckiewicz. I dodaje: - Stracę wszelki szacunek dla polskiego ustawodawstwa i wartości demokratycznych, jeżeli projekt zostanie odrzucony w całości, jeżeli posłowie podejmą decyzję, że nie chcą się zajmować tą sprawą w tej kadencji - mówi mec. Więckiewicz.

Zdaniem Agaty i Tomasza pedofilia powinna być traktowana na równi ze zbrodniami przeciwko ludzkości. - Ludobójstwo jest przestępstwem, gdzie jakiś system jest rzeczą nadrzędną i robi coś z ofiarą, czyli ludźmi. Tu jest ta sama sytuacja - istnieje zależność, już nie ludzi od systemu, tylko ofiary od rodziców czy opiekunów. A przestępstwa ludobójstwa nie ulegają przedawnieniu - argumentuje Agata.

- Myślę, że trauma, z którą żyją ofiary, nie przedawnia się nigdy. To jest zabicie części duszy i pewnych wartości człowieka już za życia, jeszcze na tym etapie, kiedy jest niewinną istotą. Zawsze mówię, że może Kasia zostałaby lekarzem, Paweł zostałby prawnikiem, a Staś i Marysia wynaleźliby lekarstwo na raka. Natomiast to, czego doznali w przeszłości, zniszczyło w nich możliwości - dodaje Mec. Więckiewicz.

Agata podkreśla, że dyskusja na temat pedofilii ma trzy wymiary. - Pierwszy to aspekt psychologiczny, który jest bardzo trudny. Na pewno każdej ofierze chciałabym powiedzieć: musisz zgłosić się do psychoterapeuty, sam, sama nie jesteś w stanie sobie z tym poradzić. Drugi - aspekt prawny, czyli ten, który próbujemy zmienić w tej chwili w sejmie. Trzeci - aspekt społeczny. I tu proszę: nie bądźmy obojętni, bo przez przechodzenie nad takimi czynami do porządku dziennego, w tym kraju są krzywdzone dzieci - apeluje Agata.

(aw/sr)

POLECAMY:

Komentarze (447)