Blisko ludzi"Ostatnia droga przez mękę". Zapraszanie na wesele bywa koszmarem

"Ostatnia droga przez mękę". Zapraszanie na wesele bywa koszmarem

"Ostatnia droga przez mękę". Zapraszanie na wesele bywa koszmarem
Źródło zdjęć: © Fotolia
Marianna Fijewska
17.08.2018 11:41, aktualizacja: 17.08.2018 21:51

- Trudno w to uwierzyć, ale nie było ani jednego domu, w którym nie postawiono na stole wódki. Pierwsze pytanie, jakie słyszeliśmy to było: "Kto pije?". Jedno z nas zawsze kierowało i dla tej osoby też stawiano kieliszek, tylko do wina, bo "przecież jedna lampka nie zaszkodzi" - wspomina Ania.

Gdy wymarzony, romantyczny i bez wątpienia jeden z najpiękniejszych dni w życiu widnieje już na horyzoncie, przed przyszłą parą młodą pojawia się największe wyzwanie - proszenie rodziny na wesele. - Gdybym miała zapraszać drugi raz, zrezygnowałabym z dużego wesela. Zrobiłabym takie na 20 osób - kwituje Milena, przyszła żona.

Skrępowanie
Justyna za mąż wychodziła rok temu. Na jej weselu bawiło się ponad 200 osób, w większości rodzina, której, jak sama przyznaje, nie znała zbyt dobrze. Dlatego zapraszanie było istnym koszmarem. - U mnie w rodzinie postępujemy zgodnie z tradycją. Rodzicom strasznie zależało, żeby wszystkie ciotki i wujkowie dostali zaproszenie, a ja tych ludzi w ogóle nie znałam. Widzieliśmy się może dwa razy w życiu. Lata temu na jakimś weselu i pogrzebie. Pamiętam pierwszy dom, mojej ciotki. Wchodzimy, widzę starsze małżeństwo, podobno poznałam ich już wcześniej, ale byłam tak mała, że nawet nie pamiętam. Nikt nie wie, czy się cmoknąć, czy podać rękę, jakoś to przywitanie strasznie nieporadnie wychodzi. Potem siadamy na kanapie i cisza. Oni coś tam polewają, trochę pijemy, pytają, co u rodziców i znów cisza. Ja pamiętam, że ciotka wtedy przerywała tę ciszę takim powiedzeniem: "Ale ten czas leci...". I powtórzyła to chyba 20 razy. To była najbardziej krępująca godzina w moim życiu, a oni koniec końców na wesele i tak nie przyszli - opowiada Justyna.

Z kolei w rodzinie Ani krępująca cisza nie miała miejsca. Krępowały ją za to rodzinne kłótnie, które wychodziły przy okazji zapraszania. - Rodzina mojego narzeczonego średnio lubi żonę jego brata, no i ciągle mnie do niej porównywano. Wystarczyło, że powiedziałam "dzień dobry", a jego ciotka z takim uśmiechem mówi: "O! Widać, że zupełnie inna niż tamta. Taka porządna, nie to, co to dziewuszysko".

Kto pije?
Ania na swoje wesele zaprosiła aż 250 osób. - Trudno w to uwierzyć, ale nie było ani jednego domu, w którym nie postawiono na stole wódki. Pierwsze pytanie, jakie słyszeliśmy to było: "Kto pije?". Jedno z nas zawsze kierowało i dla tej osoby też stawiano kieliszek, tylko do wina, bo "przecież jedna lampka nie zaszkodzi". Ich celem było spicie nas. Im więcej wypijemy, tym fajniej będzie na weselu. Ja czułam taką presję - jak wypiję, to znaczy, że jestem wyluzowana, że będzie dobra impreza. Z mężem mieliśmy takie niedziele, że oboje czuliśmy, że się porzygamy - mówi Ania. Podobne doświadczenia ma Milena, która za mąż jeszcze nie wyszła i dopiero zakończyła proces zapraszania gości. - Maksymalnie odwiedzaliśmy trzy domy w jeden dzień. Raz popełniliśmy błąd i odwiedziliśmy cztery. Z tego czwartego domu narzeczony wracał na czworakach. Pamiętam, że odprowadzałam go do samochodu i że zataczając się powiedział: "Od tej pory to ty integrujesz się z rodziną" - wspomina Milena. Tak też było. Przyszła panna młoda wzięła na siebie trud picia. - To rzeczywiście było cholernie obciążające, za każdym razem, gdy odmawiałam, widziałam, jak patrzyli na mój brzuch - wspomina. - Jak ja odmawiałam alkoholu, to mówili: "Uuu rodzina nam się powiększy!". My mówimy, że nie, a oni np. klepią po plecach mojego aktualnego męża z uznaniem. My ciągle, że nie... ale oni i tak wiedzą lepiej, co się dzieje w mojej macicy.

Jak dożyję, to będę
- To niesamowite, ale zauważyliśmy, że podczas zapraszania dominują trzy tematy, zależnie od wieku zapraszających - mówi Ania, która już wkrótce stanie na ślubnym kobiercu. - Kiedy odwiedzaliśmy babcie i dziadków, słyszeliśmy zawsze ten sam tekst: "Jak dożyję to będę!". A później opowieści o tych, którzy już umarli, na co byli chorzy i jak jej/jemu też doskwierają kolana i plecy. Kiedy rozmawialiśmy z 20- i 30-latkami, często pojawiały się dwa pytania: "Jaka będzie wódka?" i "Jak daleko z kościoła do sali weselnej?". To drugie pytanie pojawia się, bo młodsi goście chcą pojawić się od razu na weselu, omijając całą mszę, co dla mnie osobiście jest cholernie smutne, bo przecież na weselu cieszymy się z ceremonii zaślubin, bo to jest kluczowy moment... Ale i tak najgorsza jest średnia grupa wiekowa, czyli osoby między 40. a 60. "A ile osób będzie? Aż tyle! Oj, to wam się zwróci z nawiązką!" albo "Aż tyle?! No to ładnie się wykosztują rodzice, na pewno wam się nie zwróci". Można oszaleć, bo nam przecież nie chodzi o pieniądze, a w ich oczach widzę kalkulatory. Jak szacują, ile my wydamy i porównują te kwoty do kwot, które oni wydali na wesele własnych dzieci. Przecież my mamy te pieniądze w d.pie. Chcemy po prostu podzielić się swoim szczęściem z rodziną i nie myśleć o chorobach ani pieniądzach.

Złota zasada
- Myśmy na wesele zapraszali głównie w weekendy i wiesz, że ja naprawdę przestałam lubić weekendy? W poniedziałek byliśmy przepici, zmęczeni, wściekli i wyeksploatowani. Do tej pory, podczas całego zapraszania na wesele, największą radość przyniósł mi moment, w którym wyszliśmy z ostatniego domu. To było piękne zakończenie naszej ostatniej drogi przez mękę! - mówi Milena.
- Ludzie naprawdę nie rozumieją, że mamy inne rodziny do zaproszenia, że jesteśmy zmęczeni. Raz wujek obraził się i nawet rozmawiał z tatą, że nie wie, czy przyjdzie na wesele, bo wyszliśmy po godzinie i nawet się dobrze nie napiliśmy! Rozumiesz, obrazić się o coś takiego? - pyta wściekła Justyna. - Dlatego myśmy od samego początku, wchodząc z wielkim żalem w oczach mówili: "strasznie przepraszamy, ale okropnie się spieszymy do następnej rodziny, bo wynikła taka sytuacja, że..." i tutaj coś wymyślaliśmy. W każdym razie to zawsze działało - mówi Justyna. Podobną praktykę stosowała Ania. - Jest jedna złota zasada dla przyszłych par. Brzmi: w żadnym domu nie mów, że to twój ostatni dom na dziś. Niech zawsze będzie pierwszy, lub choćby przedostatni. Ale nigdy ostatni. Wtedy nie wyjdziesz z niego w ogóle, albo wyjdziesz na czworakach - kwituje.

Zobacz też: Dominika Gwit-Dunaszewska mężu, hejcie i otyłości

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (264)
Zobacz także