Patrzę na ciebie, dziewczyno
Magdalena Kostyszyn od 10 lat tworzy w sieci miejsce, gdzie kobiety mogą wspólnie się pośmiać - profil Ch***wa Pani Domu. Ale niektóre jej czytelniczki śmiały się przez łzy. To o nich napisała książkę "Też tak mam".
Anna Śmigulec: Stresujesz się?
Magdalena Kostyszyn: Pewnie, że się stresuję. Zależy mi, żeby ludziom się spodobała, żeby coś wniosła w ich życie.
Wyjaśnijmy: ty, Ch***wa Pani Domu, której zabawne posty na Facebooku obserwuje prawie milion osób, napisałaś w ogóle niezabawną książkę.
Tak, reportaże o zwykłych kobietach w naszym kraju i o tym, z jakimi problemami mierzą się na co dzień.
Nawet wytłumaczyłaś we wstępie, że chcesz się im przyjrzeć bez unoszenia brwi, dziwienia się, wartościowania i bez szukania spektakularnych historii. "Obracam głowę w bok i patrzę na ciebie, dziewczyno".
Nie interesowały mnie historie najbardziej dramatyczne czy spektakularne, które dałyby mi największą klikalność czy sprzedaż. Nie pracuję w tabloidzie. Zależało mi na pokazaniu historii przeciętnych, z którymi mogłoby się utożsamić jak najwięcej kobiet.
Od 15 lat jestem w blogosferze, od 10 lat prowadzę profil Ch***wa Pani Domu, od trzech lat dodatkowo grupę o tej samej nazwie liczącą 150 tys. osób. Przez cały ten czas jestem blisko kobiet. Obserwuję, jakie treści dodają, co publikują, co je gryzie. Niektóre tematy się powtarzają. Dziewczyny piszą o nieudanych małżeństwach, o tym, że rozczarowało je macierzyństwo, albo o tym, że nie mają w nikim oparcia, nawet we własnych matkach.
Latami spisywałam w notatniku pomysły na teksty. Aż pewnego dnia miałam ich tyle, że stwierdziłam: a może to jest dobry pomysł na książkę? A nie ukrywam, że wydawnictwa są mną żywo zainteresowane. Głównie ze względu na to, że mam dużo obserwujących i lajków na Facebooku i Instagramie.
I chciałyby twój sukces zmonetyzować?
Owszem. Wielokrotnie proponowano mi, żebym napisała "śmieszny poradnik Ch***wej Pani Domu". I ja wiem, że sprzedałby się o wiele lepiej niż zbiór reportaży o kobietach. I że większość moich czytelników też wolałaby śmieszne historyjki. Ale mnie nie interesuje ani taki typ publikacji, ani szybki zarobek. Nie byłabym w zgodzie ze sobą. Mnie zależy na czymś innym: żeby osoby, które przeczytają moją książkę, mogły się odnaleźć w którejś z historii i powiedzieć: "Też tak mam". I poczuć, że nie są same.
To może być wyzwalające. Takie poczucie wspólnoty, które przynosi ulgę. Mówiła o tym psycholożka Brené Brown na słynnym wystąpieniu TED, który obejrzały miliony. Że kiedy ktoś cierpi, przeżywa coś bolesnego, wstydliwego, o czym trudno mówić, dwa najpotężniejsze słowa, którymi możemy go wesprzeć brzmią: "Ja też".
A moje rozmówczynie się dziwiły: "Dlaczego chcesz o mnie pisać? Inne kobiety mają pewnie ciekawsze historie". Bo szukając bohaterek do reportaży wrzucałam np. jakiś temat do dyskusji na swoją grupę, rozmawiałyśmy o tym i później wyłuskiwałam dziewczyny, których wypowiedzi najbardziej mnie zaintrygowały. I kiedy pisałam do nich z pytaniem, czy możemy porozmawiać, nie dowierzały. A z drugiej strony, czuły coś w rodzaju wdzięczności, że wybrałam akurat je - że spośród setek komentarzy wybrałam akurat ich historię.
Później, kiedy przesyłałam im tekst do autoryzacji, wiele z nich dziękowało, np. "To dla mnie bardzo ważne, że będę w twojej książce". Zobaczyłam, jak wiele to dla nich znaczy. I myślę, że to już jest mój sukces. Nawet jeśli książka nie spodoba się krytykom czy czytelnikom, pozostanie ważna dla tych moich 40 bohaterek. One potrzebowały być wysłuchane. Napisały w internecie krótki komentarz, który był próbą szukania uwagi lub pomocy. Później mówiły mi, że pierwszy raz opowiadają swoją historię całościowo i ze szczegółami. Wcześniej tylko coś komuś napomknęły, ale zdawkowo, bo się wstydziły i bały się reakcji.
Czyli to było jak wołanie: "Usłysz mnie, zobacz mnie"?
Obserwując kobiety w sieci zauważyłam, że część z nich jest po prostu samotna. Nawet w rodzinie. Ja, kiedy mam problemy, szukam wsparcia w realnym świecie u przyjaciółek czy koleżanek. Zadzwonię, porozmawiam. A próby szukania pomocy w internecie, na forach, w grupach, pokazują, że te dziewczyny nie mają nikogo, z kim mogłyby pogadać i szukają wsparcia wśród obcych osób.
To smutne, że dotrwaliśmy do czasów, w których więzi w realnym życiu na tyle się poluźniły, że ludzie wolą rozmawiać z obcymi w internecie.
Ja mam inne wrażenie. Z życia i z twoich reportaży wynika, że tak wychowywało się dziewczynki: miały nie zaprzątać uwagi innych, nie zawracać głowy, nie sprawiać problemów.
Rzeczywiście. A jak jesteśmy dorosłe, to te nasze problemy są cały czas umniejszane. Jeśli nie jesteś chora na raka, tylko nie radzisz sobie z dziećmi albo próbujesz podzielić się jakimś innym kłopotem, to inni od razu negują. Kiedy wrzuciłam fragmenty reportażu o tym, że niektóre kobiety boleśnie miesiączkują, od razu pojawiły się komentarze innych kobiet: "Dajcie spokój, nie przeżywajcie! Prawdziwy problem to jak masz nieuleczalną chorobę, a nie jak brzuch cię boli, bo masz okres". I ten brak zrozumienia jest dla mnie smutny. To, że ty lekko przechodzisz miesiączkę, nie znaczy, że inne kobiety nie umierają z bólu.
Ja akurat nie neguję, ale też nie miałam pojęcia, że niektóre kobiety tak cierpią w trakcie miesiączki, że co miesiąc lądują w szpitalu.
Na przykład Patrycja już jako nastolatka czuła tak silny ból, że niemal przy każdej miesiączce musiała jeździć z mamą lub tatą na SOR. Do tego miała odrętwienie w dolnych częściach ciała, w głowie jej się kręciło, pot ciekł, traciła przytomność. Na próbnej maturze z matematyki mieli przykaz: "Nie korzystać z kalkulatora graficznego. Nie używać korektora. Nie pisać ołówkiem". A jej dodatkowo kołatało się w głowie: "Nie zemdleć". Ale było już za późno. Salę gimnastyczną opuściła, nie dotykając stopami ziemi.
Do dziś, choć teraz jest dorosła, nie wyobraża sobie miesiączki bez tabletek przeciwbólowych: ketonal, ibuprom itp. Bierze je garściami, choć wie, że w ten sposób niszczy sobie żołądek. Ale lekarze przebadali ją wzdłuż i wszerz i nie znaleźli rozwiązania. Rozkładają ręce i kwitują: "Taka pani uroda". A jej nawet po dwóch porodach nie ulżyło. No, może tyle, że przestała mdleć podczas miesiączki. Opowiadała mi o tym jako o wielkiej traumie. Że czasem ma dość życia, że najchętniej wycięłaby sobie wszystkie narządy rodne, żeby mieć spokój. Urodziła dwie córki, wiec macica nie jest jej już potrzebna. W dodatku boi się, że córki odziedziczą po niej tę przypadłość.
Ale takich kobiet jest więcej. Judyta zmienia tampon co pół godziny i przez trzy dni nie wychodzi z domu. Kamila zawsze nosi ze sobą apteczkę z ketonalem i tabletkami rozkurczowymi, a jako nastolatka miała okresy tak obfite, że spała w pampersach dla dorosłych.
Piszesz: "Biegunka, migrena, omdlenia. Okres. Temat rzeka."
Nie wiedzieć, że część kobiet tak cierpi podczas miesiączki, to jedno. Ale negować i krytykować to już co innego. Moje bohaterki mówiły mi, że kiedy prosiły o wolny dzień w pracy, bo tak bardzo cierpią z powodu bólu, ale i efektów ubocznych, słyszały: "Nie przesadzaj". Albo od własnych matek: "Daj spokój. Ja też miesiączkuję. Każda sobie radzi, tylko ty dramatyzujesz".
Aż się boję, co mogłyby usłyszeć kobiety, które podzieliły się z tobą historią pt. "żałuję macierzyństwa". Odważne w naszym kraju. Jedna przyznaje, że miała tak dość swojego dziecka, kiedy było wiecznie płaczącym niemowlakiem, że chciała je upuścić na podłogę.
Inspiracją dla tego reportażu były moje własne przeżycia. Nie miałam zdiagnozowanej depresji poporodowej, ale pierwszy rok życia z dzieckiem wspominam bardzo źle. Byłam matką, która wpisywała w wyszukiwarkę hasła: "dziecko zniszczyło mi życie". Nie potrafiłam sobie poradzić z nową rzeczywistością. Jestem typem planerki i wydawało mi się, że skoro wszystko umiem sobie poukładać, to życie z dzieckiem też sobie ułożę. I że te wszystkie dziewczyny, które piszą w internecie, że jak masz dziecko, to nie możesz nawet iść się wykąpać czy napić się kawy, zanim wystygnie, przesadzają, są nieogarnięte i źle zorganizowane. Rzeczywistość udowodniła mi, że czasem faktycznie wyjście do toalety pozostaje marzeniem, bo dziecko jest do ciebie przyssane.
Oczywiście myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. Że jestem jedyna na świecie, która ma taki problem i nie może się w tym odnaleźć. Bo wszystkie koleżanki opowiadają mi, jak to pięknie być matką i jak bardzo zakochane są w swoich dzieciach. A ja miałam poczucie, że dziecko zabrało mi wolność i wszystko, co lubiłam w życiu.
I nagle tam, w internecie, zobaczyłam, że jest nas mnóstwo! Mnóstwo kobiet, które nie potrafią się odnaleźć w macierzyństwie. Jest nawet grupa "Żałuję rodzicielstwa". A niedawno, kiedy poruszyłam temat depresji poporodowej i rozczarowania macierzyństwem na swojej grupie Ch***wej Pani Domu, pojawiła się lawina komentarzy. "Tak, czułam to samo", "Ja też nie mogłam się w tym odnaleźć", "Nigdy nie czułam się tak samotna, jak przez pierwszy rok macierzyństwa",
"Bałam się, że moje życie będzie tak wyglądać już zawsze". I to mnie utwierdziło w przekonaniu, że warto o tym napisać. Oczywiście coraz więcej mówi się o depresji poporodowej, ale wciąż za mało, żeby uzmysłowić kobietom, że ona się przydarza co dziesiątej z nas. Że to może dotknąć każdą - bez względu na to, jakie jesteśmy przed macierzyństwem, jak bardzo zorganizowane, z jakiego domu, z jakim statusem majątkowym, wykształceniem, itd.. Żałuję, że u mnie w szkole rodzenia wiele uwagi poświęcono porodowi, szyciu krocza i karmieniu piersią, a niewiele stanowi psychicznemu kobiety.
Czy twoje bohaterki cierpiące na depresję poporodową lub żałujące rodzicielstwa na jakimś etapie poczuły się lepiej?
Nawet jeśli ich historie kończyły się happy endem - bo te dziewczyny mają już duże dzieci - to z dużym rozżaleniem mówiły o początkach macierzyństwa. Że właściwie nie pamiętają pierwszego roku ze swoim dzieckiem, że nie wiedzą nawet, jak go przetrwały. Dominika mówiła, że od kilku lat nie zna słowa "radość". Ciężko zniosła pierwsze lata z dziećmi, a teraz wcale nie jest jej łatwiej. Gdyby mogła cofnąć czas, na pewno nie zdecydowałaby się na macierzyństwo. Nie zdawała sobie sprawy, jak wiele ją to będzie kosztowało. Oczywiście, kocha swoje dzieci, ale inaczej wyobrażała sobie życie.
Napisałaś też o kobietach, które są całkowicie pewne, że nie chcą mieć dzieci. Zaskoczyło mnie, jak różne mają motywacje.
Przede wszystkim to kuriozalne, że my, dorosłe kobiety, musimy się tłumaczyć, dlaczego nie chcemy mieć dzieci i że to nadal jest temat do dyskusji. Nikt nie pyta: "Dlaczego chcesz mieć dzieci?". A przecież to się wiąże z o wiele większą odpowiedzialnością!
Co do motywacji, to jedna z bohaterek miała bardzo trudne dzieciństwo, bo urodziła się w rodzinie alkoholowej i właściwie to ona wychowywała rodziców. I czuje się już tak zmęczona, że nie ma siły wychowywać kolejnego. Poza tym nie jest pewna, czy potrafiłaby pokochać swoje dziecko i okazać mu jakieś uczucia. Inna czuje obrzydzenie wobec samej koncepcji posiadania w brzuchu innego organizmu. Już teraz walczy z niską samooceną. Jeszcze inna, Natalia, ma 28 lat, od ośmiu jest w stabilnym związku i zawsze chciała mieć dzieci. Ale zaczęła czytać o katastrofie klimatycznej i teraz jest przerażona: nie chce, żeby jej dziecko musiało walczyć o wodę, i nie chce zabierać zasobów dzieciom, które już przyszły na świat. Tym bardziej że ma młodszą siostrę. Sama nie je mięsa, ciuchy kupuje z drugiego obiegu, ograniczyła podróżowanie. Ale i tak wyszło jej, że najbardziej zasoby naszej planety uszczupli kolejny człowiek. Więc to, co ona może zrobić dla planety – to po prostu go nie urodzić. Z kolei Kamila, psycholożka, przelała wszelkie ciepłe uczucia na zwierzęta i poszła jeszcze dalej. Uważa, że ludzie jako gatunek muszą wyginąć. Bo człowiek jest szkodnikiem i ma obowiązek pozwolić Ziemi odpocząć.
Odpocząć potrzebują też same kobiety. A raczej uwolnić się od różnych opresyjnych sytuacji i ludzi, w tym od mężczyzny-tyrana z rozdziału o przemocy ekonomicznej . Tam uderzyły mnie dwa zdania bohaterki, które są jak kwintesencja problemu: "Nieważne, ile zarabiałam, zawsze było za mało. Nieważne, ile wydawałam, zawsze było za dużo".
Mnie przy tym temacie najbardziej zabolało to, jak wiele kobiet nie zdawało sobie sprawy, że są ofiarami przemocy ekonomicznej. Dopiero w rozmowie ze mną zaczynały sobie uświadamiać: "Zaraz, czyli inne tak nie mają?" Dziwiły się: "To w innych związkach partnerzy nie sprawdzają kobietom rachunków? I nie wydzielają im kwoty na życie? Ja myślałam, że skoro nie pracuję, to mąż może mi wydzielać pieniądze na zakupy".
Z drugiej strony wiele kobiet zdaje sobie sprawę, w jak beznadziejnym są położeniu, ale na ten moment nie są w stanie nic zrobić, albo wydaje im się, że nie mają żadnej drogi ucieczki. Bo nie mają pracy ani żadnych perspektyw na nią w najbliższej przyszłości. Za to mają dzieci i to ich dobro jest dla nich najważniejsze. Kilka moich bohaterek mówi: "Wiem, że w moim domu nie dzieje się dobrze, mąż traktuje mnie fatalnie, ale nie odejdę od niego, bo wiem, że bez niego sobie nie poradzę. A mamy trzy córki, dla mnie ważniejsze, żebyśmy mieli pieniądze na ich wychowanie, a nie na to, żeby mi było dobrze". W takiej sytuacji nawet nie wiesz, co powiedzieć. "Trzymaj się, dasz radę"? "Powodzenia"? Każde słowo jest zbyt małe lub nieadekwatne.
Mnie zszokowała opowieść Justyny, która spokojnie relacjonuje, że mąż wydziela jej dziennie 20 zł na przygotowanie dwudaniowego obiadu. Po powrocie z pracy sprawdza, czy na pewno ugotowała go w domu, a nie na przykład przyniosła od mamy. Brudne garnki muszą leżeć w zlewie, dopóki nie przyjdzie i nie zobaczy.
Tak, mąż potrafi też zabrać jej pieniądze, które zostały w portfelu, a nawet karty do bankomatu. Kiedyś poszła na zakupy z dziećmi i okazało się, że jej portfel jest pusty. Przeżyła wstyd, jakich mało. Z kolei Karolina tłumaczyła mi, jakie to upokorzenie, kiedy musisz prosić męża o pieniądze na tampony lub mydło. A on mówi ci, że za dużo zużywasz i masz oszczędzać. Przy czym sam równocześnie jada w drogich knajpach i nosi markowe ciuchy. Któregoś dnia Karolinie zepsuła się torebka. Żeby mąż kupił jej nową, musiała zrobić mu loda.
Rozumiesz? Zapłacić seksem oralnym człowiekowi, z którym dzieli życie. Przyznam, że prawie się wtedy popłakałam.
Przemoc ekonomiczna, która niepostrzeżenie przechodzi w przemoc seksualną.
One nigdy nie występują w pojedynkę. Do przemocy ekonomicznej dochodzi psychiczna lub fizyczna. Moje bohaterki doświadczały np. znęcania się. I choć teraz uwolniły się z toksycznej relacji, nie potrafią być szczęśliwe, to zniszczyło ich życie.
Podobnie jak Monice, którą rodzice chcieli przyuczyć do samodzielności i wpoić jej wartość pieniądza. Brzmi niewinnie, a tymczasem…
Fakt, nauczyła się oszczędzać, ale cóż, "całe dzieciństwo spier***one" - jak mi powiedziała. Na urodziny i święta nie dostawała prezentów, tylko pieniądze. "Kup sobie, co ci się podoba" – mówili jej. No to kupowała: podręczniki, kurtkę zimową, leki na przeziębienie albo skarpetki, bo wszystkie były tak przetarte, że wstyd było ćwiczyć na WF-ie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ci rodzice byli bogaci. Monika ma do nich żal. Teraz jest dorosła i ze swojej skromnej pensji nie może uzbierać na wkład własny do mieszkania, a oni przechwalają się, że właśnie kupili dwa mieszkania pod wynajem. Za prawie milion. W gotówce.
Ta historia mnie zszokowała. Nie dowierzałam, że można mieć bardzo bogatych rodziców i doświadczać przemocy ekonomicznej. Ale jeżdżą do siebie na święta, rozmawiają. Tylko nie o tym: "Jak to jest możliwe, że wy macie pieniądze, a ja od dziecka bieduję". Bo rodzice uważają, że nie ma tematu i są dumni, że dobrze wychowali córkę. A Monika dopiero jako dorosła kobieta zdała sobie sprawę, że jej mniej zamożni znajomi mieli dzieciństwo bogatsze niż ona. Ta historia pokazuje też, że przemoc ekonomiczna może występować nie tylko na linii: partner – partnerka.
Kiedy czytałam twoją książkę, czułam złość. A ty co czułaś, pracując nad nią?
Przede wszystkim smutek. Ale z niektórych reportaży przebija moje wkurzenie. Jak z tego o molestowaniu. Kiedy zapytałam dziewczyn, czy go doświadczyły, jedna odpowiedziała: "To jest moja codzienność, nawet nie wiem, od czego zacząć". Szlag mnie trafia, że panuje społeczne przyzwolenie na takie przykre i krzywdzące kobiety zachowania. Że mężczyźni mogą gwizdać czy cmokać na nasz widok. Jedna dziewczyna opowiedziała, jak na ulicy w środku miasta jakiś facet klepnął ją w tyłek. Nie była w stanie zareagować, sparaliżowało ją. Inna, że na ulicy mijał ją facet, który jadł lody. I krzyknął do niej: "Tak bym ci cipkę lizał!" I setki podobnych przykładów. Ale nawet w kobiecych dyskusjach pojawiają się głosy: "Dziewczyny, nie przesadzajcie. Ja bym się ucieszyła. Jak facet cmoka, to znaczy, że ładnie wyglądam".
A śledzisz, co się dzieje w naszym kraju? Śmierć Izy w szpitalu w Pszczynie, projekt ustawy "Stop LGBT", oraz tej o zaostrzeniu kar za aborcję, migranci umierający na naszej granicy z głodu i wychłodzenia...
Czasem to wszystko nie mieści mi się w głowie i nie dowierzam, że się dzieje naprawdę. Kiedy pomyślę, że są kraje, w których prawa człowieka, prawa kobiet, prawa mniejszości seksualnych i wszelkich innych masz dane bez żadnej łaski, bez proszenia się, bez walki, zaczynam się zastanawiać, czy Polska to na pewno kraj, w którym chcę, żeby dorastała moja córka. Pewnie, robię, co mogę: chodzę na protesty, wpłacam pieniądze na zbiórki, naradzam się z koleżankami, co jeszcze możemy zrobić.
I jakie masz poczucie? Że możesz cokolwiek?
Przykłady aktywizmu w sieci pokazują, że możemy coś zmienić. Chociażby w odniesieniu do sytuacji uchodźców na granicy. Ludzie się zrzeszają, organizują zbiórki pieniędzy, ubrań, butów, potrzebnych sprzętów, gotują zupę i zawożą na granicę. Realnie pomagają tym ludziom. Ale w tematach związanych z aborcją i prawami kobiet nic nie przynosi efektu. Chodzimy na marsze, nasze działania są zmasowane, w zeszłym roku np. były nas tysiące, miałyśmy poczucie, że jesteśmy jednością i że możemy dużo zmienić i zdziałać, a spełzło na niczym. Nikt nas nie słucha. I to jest dołujące. Ja czuję bezsilność.
Ale i tak staram się o tym pisać. Kiedyś unikałam poruszania kwestii politycznych na moich profilach. Ale w ostatnich latach sprawy wymknęły się spod kontroli i teraz uważam, że nie mówiąc o tym, co się dzieje, dajemy na to przyzwolenie. Oczywiście, kiedy piszę, że byłam na czarnym proteście albo wrzucam numer do Aborcyjnego Dream Teamu, spotykam się z krytyką: że nie powinnam się mieszać do polityki, albo zderzam się z argumentami: "ja się przyszłam pośmiać na twój profil, a nie żeby czytać takie rzeczy". Kiedyś się tym przejmowałam, a teraz jest dla mnie ważne, że choć połowa ludzi mnie zhejtuje, to druga połowa doceni, że osoba, którą obserwują i lubią, ma odwagę przedstawić swoje stanowisko.
Na przykład niedawno podlinkowałam na mojej grupie materiał BBC, w którym wypowiadał się mężczyzna ukrywający się w lesie przy naszej granicy. I napisałam, że jest mi wstyd, że jadąc z córką do przedszkola narzekam, że jest mi zimno, bo nie wzięłam ciepłej kurtki. A co mają powiedzieć ludzie, którzy, jak ten mężczyzna, od wielu dni koczują w lesie? I że jest mi wstyd za nas Polaków – że bezczynnie przyglądamy się, jak tuż obok nas umierają ludzie. Z głodu i z zimna. Niestety, idealistycznie założyłam, że większość ludzi na grupie zareaguje: "Tak, zróbmy coś! Jedźmy na granicę, zróbmy zrzutkę, zorganizujmy zbiórkę ubrań". Tymczasem większość komentarzy brzmiała: "Po co będziemy tych ludzi wpuszczać do naszego kraju?" "A ty widziałaś, że oni mają telefony komórkowe?", "Przecież to jest specjalna zagrywka Łukaszenki".
Przyznam, że mnie to załamało. To mi się w głowie nie mieści. Że można bezczynność państwa i swoją tłumaczyć tym, że to zagrywka Łukaszenki. I że skoro tak, to niech ludzie sobie umierają, bo oni i tak są tutaj podstawieni. Zabolało mnie też, że ludźmi można tak łatwo manipulować. Że nie używają własnego rozumu, nie zadają sobie trudu, żeby wyrobić sobie własne zdanie.
Zaraz, kim ty właściwie jesteś?
No właśnie. Niektórzy myślą, że zabawną blogerką. Bo 15 lat temu zaczęłam prowadzić blog osobisty, a później lifestylowy. A dekadę temu założyłam profil Ch***wa Pani Domu. Zaczęło się przypadkiem - od tego, że zapomniałam wyciągnąć pranie z pralki, leżało w niej dwa dni i się kisiło. Napisałam o tym w zabawny sposób na Facebooku i mianowałam siebie Ch***wą Panią Domu.
Wtedy pierwszy raz użyłam tego określenia. Do tamtego momentu ludzie kojarzyli mnie raczej od perfekcjonistycznej strony. Na pewno nie dzieliłam się wpadkami czy porażkami. I nagle okazało się, że moim znajomym oraz czytelnikom z wcześniejszego bloga bardzo się to spodobało. Zaczęli się domagać kolejnych przygód Ch***wej Pani Domu. Więc, żeby nie robić tego na swoim prywatnym profilu, założyłam osobny. Na początku opisywałam własne historie, a potem, w sposób naturalny, czytelniczki zaczęły podsyłać swoje historie i zdjęcia.
I tak od lat współtworzymy ten profil. Ja celowo nie chciałam tam być na pierwszym planie. Gdybyś zapytała moich czytelników, jak wyglądam, jak mam na imię i nazwisko, to 80 procent nie będzie miało pojęcia. Więc kiedy czasem pojawia się w prasie lub w internecie jakiś wywiad ze mną, to ludzie się dziwią: "A to jesteś ty? Ty założyłaś profil Ch***wa Pani Domu? "
Sama podesłałam ci kiedyś zdjęcie: moich granatowych zamszowych botków w piekarniku. Bo tego dnia strasznie lało i całkowicie przemokły, a następnego ranka wyjeżdżałam na drugi koniec Polski do bohaterów reportażu i musiałam szybko wysuszyć te buty. A nie mam nawet suszarki do włosów. Więc pewnie każda z nas bywa Ch***wą Panią Domu. Ale oprócz wpadek mamy też osiągnięcia. O tobie można śmiało powiedzieć: kobieta sukcesu.
Tak, z sukcesem i z moim partnerem prowadzę agencję PR. Skończyłam filologię polską i dziennikarstwo, a teraz kończę jeszcze Polską Szkołę Reportażu. Kiedy myślę o sobie, to jako o osobie piszącej. Realizowałam się w tym pisaniu w różny sposób – w publikacjach blogowych, we współpracy z magazynami. W agencji poszłam w pisanie informacji prasowych i treści dla klientów w mediach społecznościowych. Pięć lat temu opublikowałam jedną książkę. Teraz kolejną.
We wstępie napisałaś otwarcie: że jesteś perfekcjonistką i kiedy pracowałaś nad książką, twoje niezadowolenie z siebie rosło i rosło. Żeby książka w ogóle powstała, musiałaś w końcu odpuścić nierealne wymagania względem siebie.
Tak, aż w pewnym momencie ciśnienie ze mnie zeszło. Nie wstydzę się, że często płakałam, pisząc tę książkę. Bo nie wierzyłam w siebie. Nie wierzyłam, że dam radę, że ją skończę, że będzie dobra. Teraz oczywiście wciąż się przejmuję i obawiam krytyki, ale cieszę się, że wygrała we mnie chęć, żeby się z tym zmierzyć. Nie tylko z trudnym tematem ale i z moim perfekcjonizmem. Cóż, nie będę wielką pisarką. Bo jestem Magdaleną Kostyszyn i wolę podążać swoją drogą.