Poczytaj mi, mamo
Jak tylko zaczynam czytać to, co widnieje na książeczkach wielkimi literami, Jadźka odwraca się na pięcie i idzie pobawić się gdzie indziej. A ja chcę zafascynować moje dziecko książką.
„Czytaj dziecku dwadzieścia minut dziennie. Codziennie”. Takie hasła wyłażą do nas z Internetu i telewizji. Naszej rodziny nie trzeba przekonywać, jak ważna jest w życiu książka. Jadźka chyba też nie ma problemu z książkami, ale w zupełnie innym aspekcie.
Nie wiem na czym to polega. Czy nasz monotonny głos działa na nią nużąco, czy może najważniejsza jest tu kwestia niezrozumienia treści. Jedno jest pewne, jak tylko zaczynam czytać to, co widnieje na książeczkach wielkimi literami, mała odwraca się na pięcie i idzie pobawić się gdzie indziej. Wołam ją więc z powrotem i obiecuję, że koniec czytania. Teraz sobie poopowiadamy, co znajduje się na obrazkach. „To zupełnie inna sprawa” – zdaje się mówić Jadźka i zadowolona zasiada przy mnie na kanapie.
Mała uwielbia, kiedy przekładamy stronę za stroną, a jedno z nas powoli pokazuje, co widnieje na obrazku i opowiada to, co się na nim wydarza. Albo pytam: co to, a ona odpowiada zadowolona, bo wie. Ogląda jak kaczki kąpią się w stawie, a pan jedzie na traktorze. Jak Balbinka znajduje w trawie kreta i jak pomaga mamie robić zupę… „piłkową”. Obrazki cieszą Jadźkę, a ulubione książki potrafi „czytać” z nami po wielokroć, zawsze z tym samym zainteresowaniem. Czekam jednak, kiedy wreszcie dziecko moje pozna mistrzów: Tuwima, Brzechwę, Konopnicką, Chotomską i innych cudownych autorów piszących dla dzieci.
Potrafię godzinami przeglądać internetowe księgarnie serwujące bajki, baśnie i opowiadania: Andersen, bracia Grimm, Astrid Lindgren, ale nie tylko. Jest tyle świetnych książek pisanych przez młodych zdolnych. Wydaje się coraz więcej nietuzinkowych, oryginalnych tytułów, które nie traktuje dziecka jak imbecyla, i nie ma dla nich tematów tabu. Są książeczki przybliżające maluchom sztukę, architekturę, a nawet tajniki naszych odchodów („Kupa”) bez żenady i bez infantylizmu. Bo dziecko chłonie wszelkie informacje o świecie. I albo dostanie je ciekawie i bezpretensjonalnie podane, albo nie.
Osobiście wolę, żeby było ciekawie. Już teraz szukam książek dla Jadźki, aby przeczytać jej kiedy będzie miała kilka lat więcej. Ale to taki mój świr, jako rasowego mola książkowego, od czasu kiedy zaczęłam czytać.
Historia matki-okularnicy, czyli mnie, wygląda następująco. Pierwszą książką wypożyczoną ze szkolnej biblioteki była „Mała księżniczka”, czytana razem z mamą przed zaśnięciem. Uwielbiałam tę chwilę, kiedy zaraz miałam dowiedzieć się, co dalej przydarzy się Sarze i jej lalce. Wspominam te chwilę z mamą i książką jako niesamowicie magiczne. Po „Małej księżniczce” tak dalece połknęłam bakcyla, że aż… straciłam wzrok czytając nocą pod kołdrą przy pomocy latarki.
Nie straciłam całkiem, ale na tyle, by z płaczem zostać okularnicą. Czytam po dziesięć książek tygodniowo, a wraz z moją najlepszą przyjaciółką Pauliną biłyśmy szkolne rekordy czytelnictwa i zgarniałyśmy na apelach nagrody. W ósmej klasie nie było w szkolnej bibliotece pozycji, której byśmy nie poznały. Miałyśmy zresztą ułatwione zadanie, bo w przerwach między lekcjami pomagałyśmy pracownicom biblioteki katalogować książki i wyszukiwać je z półek przed podaniem uczniom. Połykałyśmy wszystko jak leci. Czytelnictwo nie znudziło mi się przez całe lata liceum i studiów. Na filologii polskiej to dopiero było czytelnictwo!
Pamiętacie taką serię: „Poczytaj mi, mamo?”. Marzę o tym, by poczytać książkę własnej córce, a ta żeby słuchała. Niektórzy marzą, aby ich dzieci były grzeczne, aby przesypiały noce, aby jadły i nie grymasiły. A ja chcę zafascynować moje dziecko książką. Chcę zobaczyć ją jak siedzi i z rozdziawioną buzią słucha mojego głosu. Chcę, żeby wszyscy mówili: jaka matka, taka córka. A co!