Polityka jest rodzaju żeńskiego
Polityka jest rodzaju żeńskiego, ale w Polsce uprawiają ją głównie mężczyźni, bo większości kobiet najzwyczajniej taki stan odpowiada. I będzie tak do czasu, aż Polki zmienią zdanie w tej sprawie.
08.12.2009 | aktual.: 25.06.2010 14:31
Polityka jest rodzaju żeńskiego, ale w Polsce uprawiają ją głównie mężczyźni, bo większości kobiet najzwyczajniej taki stan odpowiada. I będzie tak do czasu, aż Polki zmienią zdanie w tej sprawie.
Premier Hanna Suchocka, komisarz Danuta Hübner, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. To przykłady kobiet, które pełniły, bądź wciąż pełnią istotne role w życiu politycznym. Jednak ich lista jest wyjątkowo krótka i nie ulega wątpliwości, że dotychczasową historię polityczną III RP tworzyli przede wszystkim mężczyźni. W demokratycznej Polsce było pod tym względem i tak znacznie lepiej niż w czasach PRL, choć padały wówczas gromkie deklaracje o pełnym równouprawnieniu kobiet. Tyle tylko, że pamiętano o nich tylko 8 marca, kiedy I sekretarz KC PZPR, a w ślad za nim pomniejsi funkcjonariusze wszechwładnej partii wręczali kobietom tradycyjne goździki. Na co dzień partia komunistyczna była bowiem strukturą skrajnie patriarchalną.
Kobiety w PRL
„Hela będzie traktorzystką” – głosił podpis pod pewnym socrealistycznym plakatem przedstawiającym uśmiechniętą dziewczynę za kierownicą ciągnika. Przysłowiowa Hela mogła też zostać tokarzem, murarzem, a nawet hutnikiem i górnikiem (górniczką?), ale już niekoniecznie sekretarzem partii – co najwyżej jego sekretarką. W obejmującym kilkaset nazwisk informatorze o obsadzie centralnego aparatu PZPR można znaleźć zaledwie kilka kobiet, w większości piastujących trzeciorzędne stanowiska w partyjnym szkolnictwie oraz komórce zajmującej się historią samej partii. Przez stojące na szczycie partyjnej hierarchii władzy Biuro Polityczne przewinęło się blisko stu ludzi. Jednak pierwsza kobieta, brygadzistka Zofia Grzyb, pojawiła się w tym gronie dopiero w czwartej dekadzie istnienia PZPR, a jej znaczenie sprowadzało się do obdarzania promiennym uśmiechem generała Jaruzelskiego. Podobną rolę pełniła jej następczyni, nauczycielka Iwona Lubowska, na której zresztą kończy się lista pań, które dostąpiły zaszczytu zasiadania w
najwyższym organie decyzyjnym PZPR.
Niewiele lepiej wyglądała sytuacja w antykomunistycznej opozycji. Wprawdzie jej dzieje współtworzyło pokaźne grono odważnych kobiet, niekiedy potrafiących zmieniać bieg historii (jak Alina Pieńkowska i Anna Walentynowicz ratując strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r.), ale gdy przychodziło do wielkiej polityki, panie usuwały się w cień. Znamienne, że wśród 57 ludzi, którzy zasiedli w lutym 1989 r. przy okrągłym stole były tylko dwie kobiety: prof. Anna Przecławska reprezentująca fasadowy PRON oraz Grażyna Staniszewska z podbeskidzkiej „Solidarności”. Co więcej, w trakcie tajnych rozmów w Magdalence, w których rozstrzygnięto najważniejsze sprawy, zabrakło już miejsca dla bodaj jednej kobiety.
Kobiety-maskotki?
W pierwszym niekomunistycznym rządzie w powojennej Polsce, stworzonym przez Tadeusza Mazowieckiego, znalazła się tylko jedna kobieta – minister kultury Izabela Cywińska. Wprawdzie Małgorzatę Niezabitowską obsadzono w nim w roli rzecznika, co było trafnym posunięciem piarowskim premiera, ale równocześnie wpisywało się w dominujący schemat myślenia o roli kobiet w polityce jako przysłowiowych paprotek, mających ocieplić i uatrakcyjnić wizerunek mężczyzn-decydentów. Znamienne, że podobnych chwytów próbowali później kolejni premierzy: Waldemar Pawlak z Ewą Wachowicz, Józef Oleksy z Aleksandrą Jakubowską, czy całkiem niedawno Donald Tusk z Agnieszką Liszką. Z tego grona realną pozycję polityczną zdobyła jedynie Jakubowska, ale osiągnęła ją dopiero w kilka lat po odejściu ze stanowiska rzecznika. Nastąpiło to w okresie istnienia rządu Millera, a wpływy Jakubowskiej opierały się na bliskich relacjach z premierem, co zresztą po wybuchu afery Rywina okazało się dla niego nader kłopotliwe. Po kobiecą odsiecz sięgnął
też ostatnio w kampanii promującej PiS Jarosław Kaczyński, ale trudno chyba znaleźć w Polsce kogoś, kto uwierzyłby, że najbliższe otoczenie lidera głównej partii opozycyjnej wygląda tak, jak w reklamowym spocie, gdzie otaczają go trzy posłanki.
Rząd Suchockiej
Teoretycznie za największy sukces płci pięknej w walce o władzę należałoby uznać objęcie w lipcu 1992 r. stanowiska premiera przez Hannę Suchocką. Wszak o kim, jak o kim, ale o premierze trudno powiedzieć, że jest osobą pozbawioną realnej władzy. Szkopuł tkwi jednak w tym, że Suchocka była najsilniej ubezwłasnowolnionym politykiem spośród wszystkich, którzy w III RP pełnili urząd premiera. I nie wynikało to z płci szefa rządu, ale z sytuacji politycznej, w jakiej Suchocka objęła stanowisko. „Wiedziałam, że wchodzę w pewien układ polityczny i swym nazwiskiem zaczynam firmować rząd, o którego składzie decyduję w ograniczonym zakresie” - przyznała bez skrępowania po powołaniu przez Sejm pani premier. Zaś Janusz Onyszkiewicz, minister obrony w jej gabinecie, wspominał po latach: „Za rządów Suchockiej miałem rzeczywiście ogromną autonomię w działaniu, podobnie jak minister Skubiszewski. Pewne rzeczy były uzgadniane z panią premier, ale polityka zagraniczna była właściwie kreowana poza urzędem premiera”. Nawet w
Urzędzie Rady Ministrów, gdzie ostatnie słowo zawsze powinno należeć do premiera, niepodzielnie rządził jego szef Jan Rokita, a premier Suchockiej nie pozostawało nic innego jak reagować atakami wściekłości na wiadomość o kolejnych decyzjach podejmowanych za jej plecami. Podobno w trakcie jednego z takich ataków bezsilnej pani premier zdarzyło się rzucić torebką w swoich nazbyt samodzielnych współpracowników.
Wyjątki potwierdzające regułę
Nie znaczy to, że historii III Rzeczpospolitej nie zdarzały się wpływowe kobiety wywierające istotny wpływ na najistotniejsze decyzje państwowe. Tak było chociażby w przypadku Teresy Kamińskiej, która w rządzie Buzka była najpierw ministrem odpowiedzialnym za wprowadzanie czterech reform społecznych, a następnie szefem doradców premiera. Ofiarą twardej ręki pani minister padł m.in. późniejszy premier Kazimierz Marcinkiewicz, który zrezygnował ze stanowiska szefa gabinetu politycznego Jerzego Buzka, gdy zorientował się, że w rzeczywistości mężem zaufania tego ostatniego w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów jest… Teresa Kamińska. Niebagatelne wpływy posiadała też w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego wicepremier i minister finansów Zyta Gilowska. Wprawdzie dotyczyły one ściśle określonego obszaru polityki ekonomicznej, ale to właśnie tej kobiecie Polacy zawdzięczają tegoroczną obniżkę podatków.
Największą grupę wpływowych politycznie kobiet tworzą z pewnością małżonki polityków, często będące ich najbliższymi doradcami. Rzecz jednak w tym, że w tej roli kobiety występowały od zarania dziejów i nie o taki ich udział w świecie polityki chodzi w XXI wieku. Wprawdzie stale rośnie liczba kobiet w parlamencie, a i w tworzonych ostatnio rządach pojawia się ich coraz więcej, ale wciąż daleko jest do stanu zbliżonego do naturalnej proporcji 1:1. Tak jest zresztą nie tylko w polityce, ale i w większości obszarów systemu społecznego RP. Doskonale ilustruje to korporacja akademicka, która skupiając – przynajmniej w teorii – ludzi najlepiej wykształconych, a przez to otwartych, powinna najskuteczniej zwalczać zjawisko szklanego sufitu, jak często określa się blokowanie dostępu kobiet do najwyższych stanowisk. Tymczasem, choć odsetek kobiet-profesorów już od dawna przekroczył poziom 20 procent, na próżno byłoby szukać ich roli w rektora w co piątej publicznej szkole wyższej. Oczywiście sam wierzchołek piramidy
wygląda imponująco: rektorem największej polskiej uczelni, czyli Uniwersytetu Warszawskiego, jest prof. Katarzyna Chałasińska-Macukow, a ministrem nauki i szkolnictwa wyższego prof. Barbara Kudrycka. Jednak pozostaje faktem, że wśród 78 rektorów wyższych szkół publicznych odsetek kobiet nie przekracza poziomu kilku procent.
Walka za szklanym sufitem
Nie ma jednej, prostej odpowiedzi na przyczyny występowania wspomnianego szklanego sufitu. Radykalne feministki sugerują, że jest on konsekwencją dominującego w dotychczasowych dziejach ludzkości systemu patriarchalnego i bez jego obalenia nie uda się zwiększyć roli kobiet w polityce i innych sferach życia. Ponieważ jednak większość kobiet zdaje się być głucha na wojownicze hasła feministek, to przyczyn obecnego stanu rzeczy należałoby również szukać w naturalnej mentalności kobiet, których większość jest skłonna przedkładać uroki życia rodzinnego ponad zaangażowanie w sprawy publiczne. Dlatego nie należy się spodziewać, że doczekamy się szybko równego liczebnie udziału kobiet i mężczyzn w życiu politycznym. Nie znaczy to jednak, że proponowane metody zwalczania rzeczywistej dyskryminacji kobiet, chociażby drogą wprowadzania systemu kwotowego, określającego minimalną liczbę pań, jakie powinny się znaleźć w różnych instytucjach są błędne. Takie rozwiązania mogą i powinny pomagać w pokonywaniu nieformalnych
barier tym kobietom, które rzeczywiście chcą być radnymi, wojewodami, posłami czy też członkami rządu. Nie mogą jednak doprowadzić do zwyrodnienia, w którym bylibyśmy świadkami absurdalnych polowań urządzanych na przypadkowe kobiety - mające uzupełnić luki kadrowe wynikające z założenia, że we wszystkich możliwych instytucjach liczba pań nie może spaść poniżej 50 procent.