Pomaga ukraińskim sierotom. "Pytają, czy cokolwiek pozostało z ich życia"
— Nie wiedzą, co będzie dalej, czy i kiedy odnajdzie się mama. Nie wiedzą, kiedy nastanie ten dzień, gdy tata wróci z frontu cały i zdrowy, i czy w ogóle. Pytają, czy dom, który znali, koledzy z podwórka, sąsiedzi, czy coś jeszcze, cokolwiek, pozostało z dotychczasowego życia — relacjonuje w rozmowie WP Kobieta Milena Górska, koordynatorka akcji pomocowej dla sierocińca w Nadybach pod Lwowem. Wolontariuszka właśnie wróciła z Ukrainy, gdzie dostarczyła dary dla sierot i matek z dziećmi.
— Na sierociniec trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Jeden z kolegów zobaczył na Instagramie historię o Ukraince, która przyjęła do domu trzydzieści błąkających się po ulicach Mariupola, Irpienia i Kijowa dzieci. Potrzebowała dosłownie wszystkiego. Później te informacje zostały przez nas zweryfikowane. Uznaliśmy, że to sprawa dla nas. Skontaktowałam się z Ukrainką, która wiedziała więcej na ten temat i zaczęliśmy działać — relacjonuje w rozmowie z WP Kobieta Milena Górska, koordynatorka Dzikiego Konwoju, który działa w ramach Grupy Transgranicznej. Jest to grupa 10 osób, które poznały się zaledwie kilka tygodni temu.
— Zjednoczył nas cel. Obecnie czujemy się, jakbyśmy byli starymi dobrymi znajomymi — podkreśla Górska. Spontanicznie powstała grupa wolontariuszy natychmiast wzięła się do pracy. Wolontariusze dowiedzieli się, że w sierocińcu pod Lwowem brakuje wielu rzeczy: jedzenia, chemii, pampersów. Zebrali dary i wyruszyli z nimi w podróż do Ukrainy.
Pałac, który stał się domem
— Wróciliśmy do domu w niedzielę po godz. 22. Byliśmy w kilku sierocińcach w Ukrainie. Ten w wiosce Nadyby pod Lwowem mieści się w Pałacu Truchnickiego. To jest pałac, który zbudował kiedyś Polak, który bardzo pomagał Ukraińcom. To było miejsce, w którym wiele osób znalazło schronienie i tak jest też teraz – opowiada Górska. — Formalnie to nie jest sierociniec, ale oddolna inicjatywa mieszkańców wioski. Początkowo było tam 30 dzieci. W piątek było ich już 15 – zaznacza.
Sieroty trafią do ośrodków prowadzonych przez parafię w Drohobyczu, która otrzymuje informacje od kapłanów ze wschodniej części Ukrainy. Następnie ukraińscy wolontariusze, posiadający wszelkie zezwolenia wojskowe na wjazd do poszczególnych miejscowości, wyruszają w drogę. Zabierają dzieci, matki i kobiety w ciąży do bezpiecznego schronienia.
Jest jeszcze jeden sierociniec. Miejscowy ksiądz przewiózł do niego dzieci, co do których nie ma wątpliwości, że rodziców już nigdy nie zobaczą. Swoje bezpieczeństwo odnalazły w polskim sierocińcu w Ustroniu. Pozostałe dzieci, również z matkami, zostały w pałacu w Nadybach.
Każdego dnia do Pałacu Truchnickiego wolontariusze przywożą kolejne sieroty i matki z dziećmi, które albo poszukują schronienia na przeczekanie okrucieństwa na Wschodzie, albo nie mają już własnych domów. — Nie mają rodziny ani nikogo, kto mógłby stanowić ich "emocjonalny dom" — wyjaśnia Górska.
— W przypadku sierot bywa też tak, że część z nich jest przewożona w inne, lepiej wyposażone miejsce. — Nie wiedzą, co będzie dalej, czy i kiedy odnajdzie się mama. Nie wiedzą, kiedy nastanie ten dzień, gdy tata wróci z frontu cały i zdrowy, i czy w ogóle. Pytają, czy dom, który znali, koledzy z podwórka, sąsiedzi, czy coś jeszcze, cokolwiek, pozostało z dotychczasowego życia — opowiada Górska.
— Gdy tam weszliśmy, zauważyliśmy grono dzieci w różnym wieku. Początkowo były nieśmiałe, wycofane. Krok po kroku próbowaliśmy nawiązać z nimi relację. Im dłużej tam byliśmy, tym bardziej dzieci się z nami oswajały — opowiada koordynatorka akcji. — Każde z nich ma swoją indywidualną historię. Na pewno przydałaby się im pomoc psychologiczna. W miejscu, w którym są, czują się bezpieczne. Ale patrząc na te dzieci, myślę, że nie jesteśmy w stanie odczytać tych emocji, które w sobie mają — podkreśla.
"Tęsknię za swoim domem"
— Kiedy zaczęła się wojna, byłyśmy z mamą w domu — opowiada 9-letnia Illia. — Myślałam, że to wszystko szybko się skończy, że to tylko chwilowe, ale było coraz gorzej. Słyszałyśmy wybuchy, chowałyśmy się z mamą w piwnicy. Tam czekałyśmy, aż nastanie spokój. Raz przez rakietę zostaliśmy bez światła i wody na całą dobę. Po tym zaczęłam prosić mamę, żeby pojechać gdzieś w bezpieczne miejsce, gdzie jest spokojnie. Cały czas bałam się, że coś nam się stanie, że stracę mamę. Tak znalazłyśmy się blisko okolic Lwowa w Nadybach – dodaje.
Illia bardzo podoba się w nowym domu. — To jest dwupiętrowy dom, są w nim dwupiętrowe łóżka, są pokoje do gier, a w nich bardzo dużo zabawek. Są też różne książki, duże podwórko, gdzie można pograć w piłkę nożną, siatkówkę. Bardzo mi się podoba, ale tęsknię za swoim domem. Mam nadzieję, że wkrótce wrócimy — zaznacza.
"Mama często płacze"
W Nadybach z mamą przebywa też 8-letnia Daria. — Przez wojnę musiałam porzucić dom. Tu jest fajnie, ale tęsknię. Mama często płacze i mówi, że trzeba jeszcze troszeczkę poczekać, aż wszystko się skończy. Mój tata jest żołnierzem. Wierzę, że wygramy i wkrótce wrócimy do domu — mówi.
W Pałacu w Nadybach jest także Bogdana, mama 4-letniej dziewczynki i 11-letniego chłopca. Mówi, że jej córka nie rozumie, co dzieje się dookoła, ale doskonale wyczuwa strach panujący w otoczeniu. Syn nadal jest w szoku po wybuchach i chowaniu się w schronach. Mąż Bogdany walczy na froncie. Nie mają ze sobą kontaktu — Życie zmieniło się dramatycznie. Przed wojną mieliśmy marzenia o rozwijaniu się, o rozwoju naszego kraju, a teraz… Teraz jest tylko jedno marzenie: przeżyć te straszne dni i zwyciężyć. Mąż jest żołnierzem. Zmusił nas do wyjazdu, ponieważ Rosjanie porywają rodziny wojskowych, żeby potem ich szantażować — wyjaśnia.
Pomoc, która wypełnia życie
— W miejscach, w których byliśmy, wojna jest odczuwalna na każdym kroku, ale jako takiego niebezpieczeństwa, tam, gdzie my byliśmy, nie było — relacjonuje pobyt w Ukrainie Milena Górska. — Wiemy, że we Lwowie ludzie normalnie funkcjonują, choć w trybie awaryjnym. Ale im bardziej na Wschód, tym więcej punktów kontrolnych i bardziej szczegółowe kontrole. Musimy się wylegitymowywać, mówić skąd i dokąd jedziemy, a także pokazywać, co wieziemy — wyjaśnia.
Zaznacza, że trudności zaczynają się już na granicy polsko-ukraińskiej. — Przekraczanie granicy jest coraz trudniejsze pod względem formalnym. Na początku celnicy przymykali oko na wiele rzeczy. Teraz są bardziej precyzyjni. Na granicy stoi się dłużej, wymagane są różnego rodzaju dokumenty. I będzie coraz trudniej przedostać się z darami - wymagane są szczegółowe deklaracje — tłumaczy.
Niedogodności nie zrażają jednak ekipy Dzikiego Konwoju do pomocy. Zaangażowanie w projekt charytatywny pochłania większość ich czasu. — Próbowałam pracować w zeszłym tygodniu, ale w związku z organizacją wyjazdu, nie byłam w stanie wysłać nawet jednego maila. Przez dwa dni byłam call center od rana do nocy – opowiada Górska. — Siłą rzeczy niewiele czasu pozostaje na własne życie. Poziom zaangażowania jest już tak duży, że nie można się wycofać. Działalność charytatywna weszła w nasze życie głęboko. Nasze serce jest ciągle na Wschodzie z tymi ludźmi.
Jeśli poruszył cię los ukraińskich sierot i matek z dziećmi, możesz wspomóc zbiórkę na ich rzecz, klikając w ten LINK.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl