Uczy polskiego ukraińskie dzieci. Dosadnie określa sytuację w polskich szkołach
- Trudno jest się postawić w sytuacji dziecka, które siedząc na lekcji niewiele lub często prawie nic nie rozumie. Gdy obserwowałem nowego chłopca słuchającego wypowiedzi polskich uczniów, rodziły mi się w głowie pytania: "Co się tutaj… dzieje?" - opowiada w rozmowie z WP Kobieta Marcin Dzierżawski, polonista z gdańskiego liceum, autor bloga "Belfer na zakręcie".
11.04.2022 | aktual.: 11.04.2022 16:26
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Marta Kosakowska, WP Kobieta: Jak ukraińskie dzieci odnajdują się w polskich szkołach?
Marcin Dzierżawski, nauczyciel języka polskiego: Na pierwszy rzut oka widać, że są oszołomione nową sytuacją. Każde z nich przyjechało do Polski ze swoją własną indywidualną opowieścią, z bagażem doświadczeń, których ciężar jest dla mnie abstrakcyjny. Niektórzy kogoś już tutaj mieli, znali Polskę, a inni przyjechali w zupełnie nowe dla siebie miejsce.
Jest to też wyzwanie dla polskich uczniów, którzy często angażują się w pomoc nowym kolegom i stwierdzają, że ci nie zawsze chcą z niej korzystać. Tłumaczymy wtedy, że nasi goście potrzebują czasu na adaptację, zresztą nie wiedzą, czy są tu na chwilę, czy zostaną dłużej. Oni są bardzo wdzięczni, ale bywa, że nie są w stanie skorzystać z tego, co społeczność szkolna im oferuje.
Historie dzieci, które do nas trafiają, to opowieści z innego świata. Nie byliśmy na nie gotowi, ani my jako kadra, ani tym bardziej uczniowie. I to jest coś, co mnie martwi, może nawet złości, że brakuje odgórnego planu, pomysłu, strategii. Sytuacja jest trudna i oczywiście rozumiem, że nie ma idealnych rozwiązań, jednak te, które się pojawiają, są zbyt doraźne i nieskuteczne. W środowisku nauczycielskim panuje przekonanie – podobnie jak to było w czasie nauki zdalnej – że zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Więc też sami sobie próbujemy poradzić, raz lepiej, raz gorzej.
Wszystkie działania, które podejmujemy, są działaniami na "żywym organizmie" i to budzi moje największe obawy. Odczuwam żal do osób "na górze", które powinny tym kryzysem zarządzać zdecydowanie lepiej.
Czego najbardziej brakuje?
Klas przygotowawczych, w których dzieci uchodźcze mogłyby się uczyć języka. Brakuje wsparcia psychologicznego i – jak zwykle – brakuje funduszy, zarówno ze szczebla centralnego, jak i samorządowego. Natomiast warto zaznaczyć, że istnieje wiele inicjatyw oddolnych. Społeczności szkolne starają się wspierać i integrować nowych uczniów z Ukrainy czy Białorusi. Dyrektorzy szkół próbują organizować dla tych dzieci bezpieczną przestrzeń, nie tylko edukacyjną, ale zwyczajnie dać im możliwość spędzenia czasu z dala od problemów.
Jakaś sytuacja szczególnie utkwiła panu w pamięci?
Trafił do mnie na lekcje chłopiec z Ukrainy, który nie mówi po polsku. Znalazł się w drugiej klasie. Na lekcji omawialiśmy poezję epoki romantyzmu, klasa toczyła nierówną walkę z interpretacją "Fortepianu Szopena". Trudno jest się postawić w sytuacji dziecka, które siedząc na lekcji niewiele lub często prawie nic nie rozumie. Gdy obserwowałem tego nowego chłopca słuchającego wypowiedzi polskich uczniów, rodziły mi się w głowie pytania: "Co się tutaj… dzieje?".
Po lekcji podszedłem do niego, żeby porozmawiać. Zapytałem, czy zrozumiał, o czym mówiliśmy. On uśmiechał się, kiwał głową i zapewniał, że tak. Powiedziałem mu, żeby się nie martwił, bo jego polscy koledzy i koleżanki też niewiele z tego wszystkiego rozumieją.
Mam poczucie, że powinienem mu pomóc, dobrać inny materiał, jakieś ćwiczenia językowe, ale z drugiej strony – nie czuję się kompetentny, przygotowany do tego. Wszystko, co zrobię, będzie działaniem po omacku. Nie wiem, w jakim stanie emocjonalnym i psychicznym jest ten chłopiec, więc - obok bariery językowej - to jest kolejny wrażliwy aspekt.
Zobacz także
A później słyszę od ministra Czarnka i dyrektora Smolika z CKE, że mam tego chłopca przepytać, przeegzaminować na tych samych zasadach, co polskich uczniów. Jestem zdezorientowany, ale odnoszę wrażenie, że dotykamy granic absurdu.
Pracuje pan nie tylko jako polonista, ale też jako psycholog?
Jest to bardzo niezręczne, bo są to kompetencje, w które nie chciałbym wchodzić. Staram się, w miarę możliwości, wysłuchiwać i wspierać uczniów, ale nie udzielać im rad, nie szukać rozwiązań. Natomiast przyznaję, że dla nauczycieli jest to szczególny czas, który też jest dla nas formą egzaminu z empatii. Musimy całkowicie przewartościować swoje dotychczasowe priorytety, inaczej spojrzeć na swoją pracę.
Dostali państwo jakieś wsparcie systemowe?
Nie ma dodatkowych funduszy, żeby organizować klasy przygotowawcze czy zatrudniać dodatkowych nauczycieli, którzy uczyliby języka polskiego ukraińskich i białoruskich uczniów. Te dzieci trafiają po prostu do klas z polskimi rówieśnikami. Niektóre z nich dobrze mówią po polsku, więc szybko są sobie w stanie poradzić. Jednak są też takie, które nie mówią, a rozumieją, ale również takie, które ani nie mówią, ani nie rozumieją. Zatem nie wiem, czy tu można mówić o procesie nauczania. W tej chwili bardziej jest to proces integracji.
A jak radzą sobie z tym polscy uczniowie?
Polscy uczniowie są otwarci, życzliwi, ale także zdezorientowani. Żyją w świecie mediów społecznościowych i informacje o wojnie czerpią właśnie z tych źródeł. Zostali poddani przyspieszonemu procesowi dojrzewania i codziennie zdają swój własny egzamin z dojrzałości. Moim zdaniem, zdają go bardzo dobrze.
Czego dotyczą ostatnio rozmowy w pokoju nauczycielskim?
Wyczuwalne jest zmęczenie, napięcie i frustracja. Sytuację w polskiej szkole można porównać do tonącego okrętu. Odkąd pamiętam, a pracuję w zawodzie już kilkanaście lat, ten okręt jest na kursie kolizyjnym z górą lodową, w końcu zawsze było wiele problemów, jak choćby niedofinansowanie czy anachroniczność systemu.
Powiedziałbym, że to góra lodowa politycznej, ale niestety też społecznej ignorancji, bo wciąż nie chcemy uznać, że dobra edukacja powinna być naszym wspólnym priorytetem. Momentem kluczowym był strajk w oświacie w roku 2019, porównałbym go do desperackiego buntu załogi, który miał być ostrzeżeniem. Ostrzeżenie to zostało, jak wiemy, systemowo i skutecznie zagłuszone.
Nastąpiło nieuniknione zderzenie i kłopoty zaczęły się piętrzyć, pojawił się spadek motywacji, wypalenie zawodowe, odejścia wartościowych nauczycieli z zawodu lub przenoszenie się do edukacyjnego sektora prywatnego.
Później zaczęła się pandemia i nauka zdalna, pogłębiający się kryzys zdrowia psychicznego wśród polskich uczniów, a teraz napływ ukraińskich uczniów, czyli kolejny kryzys, który jest źle zarządzany. Oficerowie tego tonącego statku, czy ministrowie, mają blade pojęcie o problemach edukacji. Ich działalność polega głównie na zbijaniu kapitału politycznego, dlatego mam pesymistyczne wrażenie, że ten statek coraz bardziej nabiera wody i opada na dno. A my razem z nim.
A jak, wy nauczyciele, sobie z tym radzicie?
Bywa, że próbujemy obracać całą sytuację w żart, szukać dystansu. Sięgamy po czarny humor, czasem groteskę i to jest chyba nasza forma radzenia sobie z bezradnością. Wracając do metafory tonącego okrętu, czasem myślę, że zanim zatoniemy, nasza jednostka ORP Edukacja może się jeszcze zamienić w statek szaleńców.
Wcześniej o wydarzeniach wojennych dyskutowaliśmy z uczniami na bazie literatury XX wieku. Była to dla nich podróż w przeszłość, często niezrozumiała. Dziś mają lekcję historii na żywo. I jest to kurs przyspieszony. Nigdy nie spodziewałem się, że przyjdzie mi prowadzić zajęcia, które są tak brutalnie aktualne.
Z racji prowadzonego przedmiotu, mam możliwość dyskutowania z uczniami. Staram się pokazywać wojnę jako zjawisko pozbawione wszelkiego rodzaju heroizmu i literackiej estetyki. Podkreślam, że jest to coś, co zawsze niesie ogromne cierpienie. Uważam, że to jest niezwykle ważne, żeby demitologizować wojnę i prowadzić polemikę z uładzonym jej obrazem, którego nie brakuje na naszej liście lektur. Warto pokazywać tę drugą perspektywę i wyciągać wnioski.
A za miesiąc matura...
Tegoroczni maturzyści to uczniowie, którzy większość nauki licealnej spędzili w trybie zdalnym, więc mają poczucie, że nie są tak przygotowani, jak mogliby być. To pokolenie jest bardzo wrażliwie, natomiast mało mówią o swoich emocjach, nie dzielą się obawami. Często widać, że są zestresowani, że coś im doskwiera, ale nie mają chęci, żeby komunikować swoje problemy. Często robią dobrą minę do złej gry i duszą w sobie emocje. My, dorośli, radzimy sobie kiepsko, więc czego chcemy wymagać od nastolatków?
Gdyby miał pan możliwość wprowadzenia zmian w polskim systemie edukacji, od czego by pan zaczął?
Jest to rodzaj utopijnej wizji, ale najbardziej zależałoby mi na tym, żeby szkoła była ponad podziałami politycznymi. Idealnym rozwiązaniem byłby okrągły stół złożony z doświadczonych ekspertów oświatowych, którzy opracowaliby długofalowy plan – wizję nowoczesnej szkoły, odpowiadającej wyzwaniom współczesnego świata - plan realizowany konsekwentnie, bez względu na zmieniające się rządy.
Dużą rolę widzę również dla mediów, w budowaniu świadomości społecznej, bo przecież edukacja, podobnie jak służba zdrowia, to aspekt, który dotyczy wszystkich, a mimo tego wciąż funkcjonuje na głębokim marginesie naszego zainteresowania.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.