Poród jak kraksa
Pamiętacie, drogie mamy, co przyszło wam do głowy zaraz po przyjściu na świat waszego dziecka? Chodzi mi dokładnie o ten moment, kiedy ujrzało ono światło dzienne, a pielęgniarki zakrzyknęły zgodnie „No jest, jest!”.
Pamiętacie, drogie mamy, co przyszło wam do głowy zaraz po przyjściu na świat waszego dziecka? Chodzi mi dokładnie o ten moment, kiedy ujrzało ono światło dzienne, a pielęgniarki zakrzyknęły zgodnie „No jest, jest!”. Pamiętacie, co to było? Może „Och, nareszcie upragnione macierzyństwo!” albo „To niesamowite, jak bezbolesny był to proces!” czy może „Musiałam przysnąć, bo sama nie wiem, jak ten czas zleciał?”.
Ja i moje koleżanki w myślach wyjęczałyśmy tylko: „Nigdy więcej...”
I to nie dlatego, że dziecko nam jakieś nieładne wyszło czy dlatego, że standard salki szpitalnej to był najwyżej trzy gwiazdki, a my liczyłyśmy na co najmniej cztery, czy też catering w placówce budził w nas niesmak, bo ile można jeść jarzynową.
Całe to przeżycie bolało po prostu jak cholera. Mało tego, bolało, a wszyscy jeszcze się na nas darli, upominali, stanowczym głosem zwracali uwagę. Traktowali jak kolejny kawał „mięcha” na stole. Do tego upierdliwy.
Wspomnienia z pola bitwy wywołała u mnie znaleziona w Internecie notka o badaniach izraelskich naukowców. Wynika z nich, że dla wielu kobiet poród to trauma, którą porównać można do takich przeżyć, jak atak terrorystyczny, wypadek samochodowy czy katastrofa lotnicza. Takie doświadczenie nosi nazwę zespół stresu pourazowego i może mieć kilka przykrych konsekwencji – od koszmarów sennych, poprzez depresję aż po wstręt na myśl o następnym porodzie. Tyle specjaliści.
Pod artykułem znalazłam jednak jeszcze ciekawsze „odkrycie” – komentarze gawiedzi. Wiele z nich w stylu: „A kiedyś to baby rodziły bez znieczulenia po ośmioro dzieci i żadna się nie skarżyła” i „Teraz kobiety to takie delikatne jakieś”.
W tym tkwi chyba sedno problemu. Skoro kiedyś kobiety się nie skarżyły, to znaczy, że było fajnie, super, a w ogóle poród boleć musi, więc co to za fanaberie.
Nieśmiało przypomnę tylko, że kiedyś ludziska nie skarżyli się na wyrywanie zęba bez znieczulenia ani na to, że zapalenie płuc bywało śmiertelne, wszawica – powszechna, a pewne potrzeby załatwiano w drewnianym wychodku. Kiedyś nie skarżono się na wiele ewidentnych koszmarów towarzyszących naszej codzienności, ponieważ lepszych rozwiązań nie było. Teraz są i biada knajpce, która zamiast toalety zaproponuje klienteli TOI TOI i dentyście, które stwierdzi, że nie znieczuli, „bo musi boleć”. Przykładów na to, jak postęp wpłynął na nasze życie, można by przytoczyć mnóstwo, ale szkoda tu na nie miejsca.
Z niezrozumiałych powodów utarło się jednak, że poród powinien być naturalny aż do granic wytrzymałości. A naturalność ta objawia się nie tylko bólem fizycznym (bo, proszę sobie wyobrazić, większość z nas z taką ewentualnością już się pogodziła), ale i innymi przykrymi zjawiskami. Na przykład chamstwem lub znieczulicą, których obecność na sali porodowej bywa już, niestety, czymś oczywistym.
To nie o to chodzi, że chcemy być traktowane w czasie porodu i kilka dni po jak święte krowy. Ale też nie życzymy sobie być traktowane jak bydło. Poród może boleć, ale nie musi upokarzać. Odrobina wyrozumiałości i empatii jeszcze nikogo nie zabiła. A jednak towarzystwo na sali bywa szorstkie w obejściu jak stara wykładzina, daje do zrozumienia, jakim nietaktem jest hałaśliwa reakcja na ból, i gdyby mogło, postawiłoby nas do kąta.
Jasne, zdarzają się miłe położne, wyrozumiali lekarze, urocze pielęgniarki, poród jak marzenie. Doświadczenie nauczyło mnie jednak, że w większości przypadków takich porodów nie ma – są tylko marzenia o nim...
Gdyby poród w takich okolicznościach był czymś naturalnym, to nie byłoby badań nad zespołem stresu pourazowego ani akcji „Rodzić po ludzku”. A tak mamy poród jak terrorystyczny atak i lotnicza kraksa w jednym. A cud macierzyństwa polega na tym, że człowiek wychodzi z tego cało.