#PortretyKobiet Joanna Frączek przyjęła pod swój dach potrzebujące dzieci. Kilkanaście razy dziennie słyszy pytanie: "Kochasz mnie"?
Joanna Frączek jest zawodową rodziną zastępczą. Wszystkie dzieci nazywają ją mamą. W tym Kuba, którego w wieku pięciu lat musiała nauczyć jeść i chodzić. 48-latka długo była na językach mieszkańców rodzinnej wsi, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego samotna kobieta skacze na tak głęboką wodę.
Prawie dekadę temu Joanna Frączek podjęła decyzję o rozpoczęciu pracy jako zawodowa rodzina zastępcza. Zrobiła to pod wpływem impulsu, ale zapewnia, że jedyne czego żałuje, to to, że nie zdecydowała się kilka lat wcześniej.
– Życie tak jakoś mi się poskładało, że nie wyszłam za mąż ani nie urodziłam swoich dzieci. Nie rozpaczałam z tego powodu, ale czułam, że nie jestem spełniona, że w tym domu jest pusto – opowiada mi 48-latka, jednocześnie wskazując drogę do salonu. Idąc korytarzem, słyszę w oddali głosy pochłoniętych zabawą dzieci i już wiem, że teraz na ciszę i nudę nie można tu narzekać.
"Postanowiłam wywrócić życie do góry nogami"
Joanna Frączek mieszka w Lipinkach, małej wsi na pograniczu Małopolski i Podkarpacia. Piętrowy dom, w którym mieszkają również jej rodzice, stoi tuż obok starego kościoła, do którego kiedyś chodziła sama, a teraz zasiada w ławce razem z gromadką dzieci.- Moje życie kręci się wokół nich. Wstaję z samego rana i zaczynam działać. Śniadanie, wyprawienie najstarszego do szkoły, ugotowanie obiadu – zawsze dwudaniowego, później pomoc w nauce, wspólna zabawa – wylicza zadowolona.
Niska, drobna kobieta ma w sobie mnóstwo energii, którą w końcu może pożytkować w satysfakcjonujący ją sposób. Wcześniej, przez 23 lata sumiennie wykonywała swoją pracę w cukierni i pewnie nikomu ze współpracowników nie przeszłoby przez myśl, że kiedyś rzuci ją z dnia na dzień. – No jak to dlaczego to zrobiłam? Dla dzieci! – wyjaśnia.
Impulsem, który sprawił, że postanowiła wywrócić swoje życie do góry nogami, był reportaż telewizyjny. – Siedziałam wieczorem w domu i przeskakiwałam po kanałach. W pewnym momencie zobaczyłam małego chłopca, który błagalnym wzrokiem patrzył do kamery i prosił, aby ktoś go zaadoptował. Serce zabiło mi mocniej – wspomina.
Nie, Joanna nie zaadoptowała go, ale od tamtej chwili robiła wszystko, aby stworzyć dom dla potrzebujących dzieci. - Nie wiedziałam od czego zacząć. W okolicy nie było żadnej rodziny zastępczej, więc nawet nie miałam kogo podpytać. Poszłam do powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie. Panie były zaskoczone, ale chciały pomóc. Wskazały, gdzie mam się zgłosić i jakie dokumenty przygotować – mówi.
Procedura kwalifikacyjna dla kandydatów do pełnienia funkcji zawodowej rodziny zastępczej polega na odbyciu szeregu szkoleń oraz testów psychologicznych. Dopuszczane są do niej również osoby samotne, dlatego Joanna dostała zielone światło. – Wtedy jeszcze pracowałam w cukierni, ale udawało mi się godzić jedno z drugim – dopowiada.
Trudny przypadek
Miesiąc po zdobyciu uprawnień Joanna dowiedziała się, że w wiosce obok jest pięcioletni chłopiec, którego rodzice zostali pozbawieni praw. – Powiedziano mi, że ma mnóstwo deficytów i jest dysfunkcyjny. Od razu zaznaczono, że do mnie trafi tylko na chwilę, bo czeka na miejsce w specjalnym ośrodku – wspomina.
Joanna zgodziła się, ale nie sądziła, na jak bardzo głęboką wodę się rzuca. – Podejrzewam, że rodzice w ogóle nie zajmowali się nim. Był zaniedbany. Nie potrafił mówić, stawiać poprawnie kroków, posługiwać się sztućcami czy korzystać z toalety. Musiałam uczyć go dosłownie wszystkiego, od zera – wspomina. – Ponadto konieczne były różne operacje i zabiegi. Zaczęłam jeździć z nim po lekarzach – rehabilitantach, logopedach, a oni pukali się w głowę, dziwiąc się, na co się porwałam. Wiem, że to wydaje się nieprawdopodobne – przyznaje, widząc moje zaskoczenie, na chwilę wychodzi z pokoju.
Po kilku minutach Joanna kładzie przede mną fotografię chłopca, którą zrobiła mu tuż po przeprowadzce do jej domu. – Właśnie tak wyglądał, ale nie chcę dzielić się tym zdjęciem – uprzedza.
Początki były dla Joanny niewyobrażalnie trudne. Często poważnie zastanawiała się, czy podoła opiece nad Kubą. Przez trzy miesiące nie przespała ani jednej nocy całej. Nieustannie pilnowała, sprawdzała, co się z nim dzieje. Kuba drapał po ścianach, wrzeszczał bez powodu.
Joanna wstawiła dla niego tapczan w swojej sypialni. 5-latek długo nie mógł przyzwyczaić się do spania pod kołdrą i kładł się na podłodze. – Serce mi pękało, bo pewnie właśnie tak spał w tamtym domu – mówi. – Jednak pewnej nocy przysunął się do mojego łóżka i położył głowę na krańcu materaca. To był moment przełomowy. Wtedy poczułam, że on chce być tutaj, a ja dobrze zrobiłam przyjmując go pod dach – wspomina wzruszona.
Na przekór wszystkim
Zupełnie inne zdanie mieli mieszkańcy Lipinek. Wioska liczy niewiele ponad dwa tysiące mieszkańców, dlatego wiadomość o tym, kto wprowadził się do domu Frączkowej przy kościele, momentalnie się rozeszła. Plotki na temat Kuby zaczęły się piętrzyć. Ludzie przekazywali sobie kolejne zasłyszane wieści, jednocześnie dokładając drugie tyle od siebie.
- Gdyby komentarze kończyły się wyłącznie na zdziwieniu, to pół biedy. Niestety niektórzy byli okrutni i potrafili wprost powiedzieć mi: "oddaj TO", "Oddaj to zwierzę" – wspomina Joanna. – Czułam, że przyglądali mi się, gdy z trudem opanowywałam rozemocjonowanego Kubę w sklepie czy kościele, ale przecież musiałam zabierać go wszędzie ze sobą, bo inaczej jak miałby się nauczyć funkcjonowania między ludźmi? Miałam zamknąć go w domu? – pyta retorycznie.
Tego zapewne życzyła sobie była przyjaciółka Joanny, która poprosiła ją, aby nie zabierała ze sobą Kuby na parapetówkę. – Zabolało mnie to. Pewnie bała się, że zniszczy coś w jej nowym domu – mówi. Kobieta dostosowała się do prośby, ale od tamtej pory zmieniła nastawienie wobec przyjaciółki i już nie mają tak zażyłych relacji jak kiedyś.
Oprócz Kuby Joanna obecnie wychowuje jeszcze trójkę innych dzieci. Rodzeństwo w wieku 5,6 i 8 lat. Ich matka mieszka kilkanaście kilometrów dalej i obecnie próbuje walczyć o to, aby znowu móc się nimi opiekować. – Decyzja będzie należała do sądu, ale cały czas wierzę, że będzie kierował się dobrem dzieci – podkreśla Joanna.
One również chcą z nią zostać. - Dziewczynki często dopytują, czy na pewno ich nie oddam. Szukają sobie kryjówek w domu, gdzie chcą się ukryć na wypadek, gdyby ktoś po nie przyszedł – mówi. - Tłumaczę im, że nikt z dnia na dzień tak nie zrobi, ale one są coraz starsze i coraz więcej rozumieją – dodaje.
W trakcie rozmowy jedna z nich zagląda do pokoju. Podchodzi do Joanny i pyta szeptem. "Kochasz mnie?". Kobieta przytula ją mocno i z uśmiechem odpowiada: bardzo!
- To pytanie słyszę w ciągu dnia chyba kilkanaście razy. I to od całej czwórki. Oni mają w sobie ogromną potrzebę bycia kochanym i chcą być w tym utwierdzani. Czasem zdarza się nawet tak, że jestem w łazience, a jedno z nich puka i pyta: mamo, kochasz mnie? – opowiada.
Nie tylko miłość, ale też i wdzięczność przepełnia serca całej czwórki. Joanna wspomina sytuację, gdy po drobnej sprzeczce z Kubą dostała od niego liścik. – Położył mi go rano na łóżku. Użył tak pięknych i mądrych słów. Wzruszyłam się i do dzisiaj trzymam tę kartkę na pamiątkę - mówi.
Wzięła dzieci dla pieniędzy?
Wszystkie dzieci mówią do Joanny "mamo". – Nigdy nie sugerowałam żadnemu z nich, aby tak się do mnie zwracali. To wyszło zupełnie naturalnie. Zresztą ja naprawdę czuję się ich matką – podkreśla. – Wiem, że niektórzy wścibscy ludzie zarzucają mi, że wzięłam dzieci dla pieniędzy. To okropna bzdura i chyba każdy, kto wychowuje czwórkę dzieci, potwierdzi, że to wiąże się z różnymi wydatkami. Samo leczenie Kuby pochłonęło kilkadziesiąt tysięcy złotych – zauważa.
Joanna jako zawodowa rodzina zastępcza otrzymuje wynagrodzenie równoważne z najniższą krajową. Ponadto na każde dziecko przysługuje jej ok. 1000 zł oraz świadczenia w ramach funduszu 500 plus. – Nie trwonię pieniędzy. Założyłam dla każdego z nich konto w banku i odkładam im co miesiąc te 500 złotych. Chciałabym, żeby mieli za co pójść na studia, kupić sobie pierwszy samochód czy wyprawić wesela – wylicza. – Chciałabym też, żeby wyrośli na dobrych, wartościowych ludzi. Żeby szanowali innych, byli uczciwi, dobrzy, pomocni. Zrobię wszystko, aby na takie osoby ich wychować – dodaje.
Joanna Frączek nie wyobraża sobie już życia bez dzieci. – Nie powiem, że zawsze jest jak w bajce. Jak każda rodzina mamy swoje lepsze i gorsze momenty. Cieszę się, że moi rodzice nas wspierają. Nie sądziłam, że tak bardzo pokochają te dzieciaczki i będą traktować je jak własne wnuki. We wsi są też ludzie, którzy nam kibicują. Nie raz ktoś zaczepił mnie w sklepie i powiedział miłe słowo. To dodaje mi sił – podkreśla.
- Dziesięć lat temu zdecydowałam się na krok, który wiele osób nazywało szalonym. Ja wtedy nie zastanawiałam się aż tak bardzo nad tym, tylko kierowałam się sercem. Dziś wiem, że to była najlepsza rewolucja w moim życiu, jaką mogłam przeprowadzić – puentuje z uśmiechem.