Powrót golibrody
Golarz, balwierz, specjalista od męskiego zarostu. Strzyże, przycina, trymuje, goli. Zapomniane przez lata rzemiosło powraca do łask i objawia się w postaci utrzymanych w stylu retro barbershopów, czyli męskich salonów fryzjerskich, specjalizujących się nie tylko w męskim strzyżeniu, ale i wszelkich zabiegach związanych z dbaniem o coraz popularniejsze wśród panów wąsy i brody.
09.01.2015 | aktual.: 10.01.2015 16:02
Golarz, balwierz, specjalista od męskiego zarostu. Strzyże, przycina, trymuje, goli. Zapomniane przez lata rzemiosło powraca do łask i objawia się w postaci utrzymanych w stylu retro barbershopów, czyli męskich salonów fryzjerskich, specjalizujących się nie tylko w męskim strzyżeniu, ale i wszelkich zabiegach związanych z dbaniem o coraz popularniejsze wśród panów wąsy i brody.
Marie-Pascal Bernard starannie rozczesuje i przycina kolejne fragmenty zarostu, pochylając się nad rosłym brodaczem zasiadającym w fotelu. Kiedy kończy strzyżenie, rozprowadza na dłoniach aromatyczny olejek, który następnie wciera w brodę klienta. Potem jeszcze delikatny masaż twarzy, psiknięcie perfumami i voila! Zadowolony dżentelmen opuszcza The Hermit Barber Shop (salon znajduje się w Warszawie - dop. red.). Kolejny już czeka, popijając whisky Monkey Shoulder. Dziennie na fotelu Pascala zasiada 10–12 panów. Prowadzone są zapisy, zdarza się, że na wolny termin trzeba czekać dwa, trzy tygodnie. Chętnych nie brakuje. – Czasami mam wrażenie, że na świecie są sami brodacze – śmieje się golibroda.
Rzeczywiście brodatych zdecydowanie przybywa. Zwłaszcza wśród 20- i 30-latków. Od kilku sezonów solidna broda stała się nieodłącznym atrybutem modnego mężczyzny. – Zarost powinien być elementem stylu, a nie dziełem przypadku – tłumaczy Pascal i dodaje, że zadbany i wypielęgnowany dodaje męskości i charakteru każdej twarzy. A skoro pojawiły się brody, pojawiły się również miejsca, gdzie o zarost można zadbać. Niby nic nowego – przed wojną w Polsce nie brakowało zakładów golibrodziarskich, ale przez ostatnie dziesięciolecia fach ten podupadł, a golarze władający brzytwą zagnieździli się w podupadających zakładach w szemranych zakątkach miast i miasteczek. Dziś zawód golibrody powraca w światła jupiterów, tyle że w bardziej wystylizowanej wersji.
Cięcie rogate
Paweł Struczewski brodę zapuścił podczas wyjazdu do Azji. Po powrocie do pracy w klimatyzowanym biurowcu zaczął odczuwać dyskomfort – skóra swędziała, a broda zaczęła wyglądać mało elegancko. Styl na Rumcajsa nie był jego marzeniem, postanowił więc o siebie zadbać i krok po kroku zaczął odkrywać kosmetyki do pielęgnacji zarostu. Pierwszy był szampon do brody (włosy na brodzie są zupełnie inne niż te na głowie, dlatego też potrzebują innych specyfików), potem nawilżający olejek, z czasem, kiedy broda zaczęła być naprawdę solidnych rozmiarów, zainwestował w pomadę do ujarzmienia niesfornych włosków. Okazało się, że oferta niszowych produktów, przygotowywanych w małych manufakturach, z dobrych, naturalnych składników jest całkiem spora. A ponieważ coraz częściej jego brodaci znajomi dopytywali o to, skąd ma takie specyfiki, postanowił otworzyć wyspecjalizowany sklep dla brodaczy. – Mężczyzna może bez obciachu i posądzenia o zniewieścienie porozmawiać o kosmetykach tylko z dobrym przyjacielem. My chcemy to
zmienić i służymy fachową radą – deklaruje.
Internetowy Beardshop.pl wystartował w sierpniu 2013 roku. To była pierwsza jaskółka brodatej rewolucji. Niedługo potem swoje podwoje otworzył pierwszy warszawski salon fryzjerski w stylu retro – Rostowski Barbershop, potem pojawiły się kolejne – The Hermit i Barberian. Ten ostatni otworzył niedawno Nergal – kontrowersyjny wokalista, lider zespołu Behemot.
To, co je łączy, to zdecydowanie męski charakter. Klimat tradycyjnego klubu z przełomu wieków – dużo ciemnego drewna, szafki w stylu retro, solidne lustro w drewnianej ramie, czasami poroże na ścianie. Można napić się whisky albo rumu. Brakuje w zasadzie tylko dymu cygar. Tak wygląda miejsce, gdzie mężczyzna może poczuć się zrelaksowany. Bo barbershop to enklawa męskości.
– Większość zakładów takich jak ten powstaje z prostej przyczyny – mężczyznom brakuje miejsc, gdzie mogą poczuć się swobodnie, a jednocześnie zadbać o siebie. Zazwyczaj salony fryzjerskie zdominowane są przez kobiety, to one w przytłaczającej większości są klientkami i to do nich dostosowana jest atmosfera miejsca – kolorystyka, wystrój, nawet czasopisma, które można przeglądać, czekając na zabieg. Mężczyzna w takim otoczeniu czuje się jak intruz – tłumaczy Pascal i dodaje, że w barbershopie jest dokładnie na odwrót. Przez lata specjalizował się w fryzjerstwie kobiecym. Miał jednak poczucie, że nim samym i innymi mężczyznami nikt nigdy nie zajął się odpowiednio. Dlatego zmienił fach. Ukończył najstarszą brytyjską akademię barberingu w Londynie. Zaliczył intensywny kurs strzyżenia, podczas którego pracował po kilka, kilkanaście godzin dziennie, ucząc się specyficznego, męskiego cięcia. – W salonach fryzjerskich dominują formy kobiece, miękkie, strzyżenia okrągłe. A mężczyźni są kanciaści, rogaci – tłumaczy i
dodaje, że samego modelowania linii włosów na karku uczył się przez dwa tygodnie. Jednak strzyżenia brody nikt nie uczy. Tutaj każdy musi wypracować swoją własną technikę i styl.
Golarz herbu wieprz
Klasyczny barbering – nawiązujący z jednej strony do XIX-wiecznej europejskiej tradycji, z drugiej do amerykańskich zakładów fryzjerskich z lat 50. – od kilku lat przeżywa prawdziwy renesans. Na nowojorskim Williamsburgu – jednej z najmodniejszych dzielnic miasta – jak grzyby po deszczu wyrosły utrzymane w stylu retro barbershopy nowej generacji. Wystylizowani, elegancko ubrani, często wytatuowani golarze z efektownymi brodami i podkręconymi wąsami czekają na klientów w charakternych wnętrzach. Niektóre przypominają salon tatuażu, w innych widać fascynację właścicieli stylem harleyowców albo deskorolkarzy. Każdy ma inny styl – a charakter wnętrza przekłada się na styl strzyżenia, na jakie możemy liczyć w zakładzie. Jedni specjalizują się w podgolonych fryzurach w stylu lat 40., inni w strzyżeniu hipsterskich bród, jeszcze inni w tradycyjnym goleniu z gorącymi kompresami. Klientami są dojrzali mężczyźni, modni młodzieńcy, brodaci hipsterzy, ojcowie, którzy na pierwsze strzyżenie przyprowadzają syna. Taki
męski rytuał.
– Moda na vintage’owe barbershopy to efekt chęci powrotu do życia w wersji „slow”. Chodzi o to, żeby na chwilę zwolnić, zrelaksować się. Wizyta w barbershopie to zgodnie z tradycją nie tylko element codziennej pielęgnacji, ale i miły rytuał wiążący się z przebywaniem w męskim gronie, rozmowami i spotkaniem towarzyskim – tłumaczy Paweł Struczewski. Dodaje też, że powinno to być miejsce, które powstaje wokół osobowości golibrody – jeśli ten fascynuje się stylem lat 50., muzyką rockabilly albo jest członkiem jakiejś subkultury – taki będzie jego zakład. Widać to także w Polsce. Warszawski salon Nergala – etatowego medialnego satanisty skandalisty – udekorowany jest porożami i czaszkami. Krakowski zakład golibrody samouka Delmy utrzymany jest w skate’owej stylistce, a The Hermit charakteryzuje dżentelmeńska elegancja – bo Pascal to esteta.
O tym, że moda zatacza coraz szersze kręgi, świadczy wzrost zainteresowania goleniem w wersji vintage, które odnotował nawet serwis aukcyjny eBay. Wyszukiwanie terminu „barbershop” wzrosło tu w ciągu roku o 77 procent, a sprzedaż produktów oznaczonych jako „vintage barbershop” skoczyła o 251 procent! Zainteresowanie jest tak duże, że serwis zdecydował się utworzyć specjalną kategorię „klasyczne golenie”, by cała ofertę dla brodaczy zebrać w jednym miejscu. Bo biznes wokół brody to nie tylko barbershopy, ale także cała gama kosmetyków do pielęgnacji zarostu zaprojektowanych tak, by mężczyzna czuł się z nimi dobrze. Metalowe pojemniczki na pomady wyglądają jak przeniesione z czasów I wojny światowej, a flaszeczki na olejki jak z XIX-wiecznej apteki. Na opakowaniach prężą się niedźwiedzie, żubry, marynarze, połyskują kotwice i trupie czaszki. Jedną z najpopularniejszych marek jest Reuzel, która w swoim logo ma dziarskiego wieprza. Jej twórcy prowadzą jeden z najsłynniejszych barbershopów – Schorem w
Rotterdamie. Są pionierami współczesnego barberingu i byli inspiracją dla wielu innych golibrodów, wypracowując charakterystyczny wizerunek męskiego fryzjera. Założyciele – Bert i Leen – nigdy nie byli grzecznymi chłopakami. To rockandrollowcy do szpiku kości, za młodu byli punkowcami, jeździli na deskorolkach i palili trawkę. Bert wspomina, że odkąd pamięta, sam się strzygł, potem zaczęli do niego przychodzić kumple ze zdjęciami wokalistów z lat 50., takich jak Eddy Cochran czy i Gene Vincent z pytaniem, czy mógłby ich tak obciąć . I tak się zaczęło. Fascynację rock and rollem lat 50. i 60 widać w jego barbershopie do dzisiaj. – U nas można puszczać muzykę tak głośno, jak się chce, i razem z pasemkami włosów odciąć się od codzienności – zapewnia Bert.
Tradycyjnie w barbershopach nie prowadzono zapisów – do zakładu wchodziło się z ulicy i czekało na swoją kolejkę, gawędząc z innymi klientami. Dzisiaj do golibrodów najczęściej trzeba się umawiać, nierzadko z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Bo choć mężczyźni chcą przeznaczyć czas na dbanie o siebie, to nie mają go aż tyle, ile jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Sylwia Kawalerowicz/zwierciadło.pl