Prywatne życie gwiazd
Polskie gwiazdy, zamiast krążyć z bankietu na bankiet, coraz częściej zostają w domu, by uprawiać homing. Grają w gry planszowe i komputerowe, organizują terapeutyczne śniadanka i wspólne gotowanie z przyjaciółmi. Tak, jak to robią gwiazdy w Hollywood
25.09.2007 | aktual.: 16.11.2007 14:40
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zabawa rozkręca się w domu
Polskie gwiazdy, zamiast krążyć z bankietu na bankiet, coraz częściej zostają w domu, by uprawiać homing. Grają w gry planszowe i komputerowe, organizują terapeutyczne śniadanka i wspólne gotowanie z przyjaciółmi. Tak, jak to robią gwiazdy w Hollywood.
Ale pasztet!
Sercem mieszkania Olgi Bończyk jest kuchnia. Pomieści nawet dziesięć osób. To się przydaje. Aktorka od lat uprawia z przyjaciółmi kulinarne „domówki”. Organizowała homing, czyli tematyczne przyjęcia w domu, na długo przed tym, zanim jeszcze ten obco brzmiący zwyczaj przyjął się w Polsce. Tak, jak bywa u gwiazd za oceanem, na kolację do aktorki nie przychodzi się tylko po to, by zjeść coś smacznego. – Spotykamy się głównie po to, by wspólnie gotować – mówi aktorka. Bywają u niej Robert Kudelski, Joanna Wizmur, Jan Szurmiej z żoną.
– Zawsze lubiłam jeść i zwracałam uwagę na to, co znajduje się na moim talerzu – tłumaczy gospodyni. Nawet gdy nie ma czasu, woli zjeść ciabattę maczaną w dobrej oliwie z oliwek, niż pochłonąć hamburgera.
Zżyma się jednak, gdy ktoś nazywa ją kucharką. – Ja nie wydaję posiłków, nie stoję przy garach. Gotowanie to przyjemność. Zjedzenie zaś przygotowanej w towarzystwie przyjaciół potrawy to nagroda za wysiłek. Jednak musi być spełniony ten jeden, podstawowy warunek: w zabawie biorą udział wszyscy. Niezależnie od tego, czy umieją siekać cebulę, czy nie. – Gdy ktoś mnie pyta, jak ma pokroić pomidora, odpowiadam: „Tak, jak lubisz. To przecież twoje danie”.
Aktorka organizowała już wieczory pasztetowe, party włoskie, konkurs na faszerowanego kurczaka (nauczyła się go wtedy luzować na surowo) czy bakłażanowe wariacje z okazji nadejścia lata. – Wieczór pasztetowy – wspomina Olga Bończyk – zaczął się od zakupów. Spotkaliśmy się po południu, otworzyliśmy wino i zabraliśmy się do zrobienia listy zakupów. Potem pięcioosobowa delegacja ruszyła do sklepu. Przy ladzie z mięsem prawie się pokłóciliśmy! Ci, którzy zostali w domu, mieli przygotować kuchnię do pracy. Byli wśród nich i tacy, których gotowanie w ogóle nie kręci. Początkowo tylko obserwowali, uśmiechali się, ale i oni wciągnęli się w zabawę. Po powrocie do domu podzieliliśmy mięso na kilka części i zabraliśmy się do pracy. Każdy mógł zrobić pasztet swoich marzeń. Powstał więc z nadzieniem śliwkowym, wątróbkowym, z grzybami i cebulą. Były gotowe przed północą. Spróbowaliśmy wszystkich, a ponieważ przez cały czas piliśmy wino, nastrój coraz bardziej się rozluźniał.
Gotowanie w gronie przyjaciół jest dla Olgi Bończyk przede wszystkim przygodą: – Wyzwalają się wtedy emocje, powstają silne więzi, razem się śmiejemy, wygłupiamy. Kiedyś Joanna Wizmur (reżyserka „Pensjonatu pod Różą” i polskiej wersji „Shreka”) zaproponowała, by upiekły razem świąteczne makowce. „Kiedyś piekła je moja mama, teraz ja muszę podtrzymywać tradycję” – oświadczyła aktorce. „Ale ja nie mam makutry! Poza tym nie umiem piec! Wystarczy, że będę stała obok, a zrobi się zakalec” – przekonywała reżyserkę. Ta jednak nie zniechęciła się. Okazało się, że makutra nie jest wcale potrzebna, wystarczy maszynka do mięsa. Przygotowywanie i pieczenie makowców trwało ponad siedem godzin. Potem kuchnia Bończyk lepiła się od maku, miodu i ciasta drożdżowego. Ale udało się wyczarować osiem wielkich ciast i jedno malutkie, z resztek. – Tylko że kiedy Asia zaczęła dzielić nasze trofea: jeden ciotce, jeden sąsiadce, dwa rodzinie z Gdańska… wyszło na to, że dla mnie nic nie zostanie. Dostał mi się w końcu ten najmniejszy…
„Chcesz powiedzieć, że piekłam te makowce przez pół nocy na darmo?”, żartowałam z koleżanki – wspomina aktorka. Ale zaraz dodaje, że nie żałuje, bo nie jada ciast, a makowce wcale nie były najlepsze. Po makowcowej przygodzie została za to przyjaźń, która trwa do dziś.
Aby zorganizować taką kulinarną domówkę, trzeba jednak czasu, a tego aktorom zawsze brakuje. Zdarza się więc i tak, że z koleżankami organizują „sabat czarownic”. Nazwa pochodzi od składu gości (same kobiety) i menu, które jest na ogół „od Sasa do lasa” – Każda przynosi swoją specjalność. Na stole lądują więc sałatka meksykańska, grecka, lasagne, bigos i ruskie pierogi. Trzeba spróbować wszystkiego, co można nieźle odchorować. Ale najważniejsze jest przecież to, że się spotkałyśmy – zapewnia aktorka.
Koleżanka do śniadanka
Aktorka Agata Kulesza umawia się z koleżankami na babskie śniadania. – Rano mamy najwięcej czasu, bo dzieci w szkole, w przedszkolu, mężowie w pracy. A nie od dziś wiadomo, że jak się dzień zaczyna, tak się kończy. Dobrze więc rozpocząć go od dobrej kawy, jajek na miękko i miłego towarzystwa. Takie śniadanie z przyjaciółkami to po prostu śmiechoterapia – twierdzi Agata Kulesza. Terapię tę aktorka uprawia z Małgorzatą Kożuchowską, Hanną Śleszyńską, Olą Justa-Zamachowską, Magdaleną Warzechą, Agnieszką Wosińską i Agnieszką Suchorą. Wieczory każda z nich ma zwykle zajęte: grą w teatrze, bankietem, rodziną. – O poranku zaś miło poplotkować o facetach, modzie i innych kobiecych sprawach – mówi aktorka.
Klimat tych babskich śniadań przypomina ostre pogaduszki bohaterek „Seksu w wielkim mieście”. Zresztą, jak w dobrym serialu, aktorki spotykają się już przeszło dwa lata. Ostatnio zrobiły sobie przerwę, ale wszystkie myślą o reaktywacji. – Cudowne jest to, że dziewczyny wpadają na te śniadanka jak do siebie. Jedna przynosi świeże bułeczki, inna warzywa z budki na rogu, jeszcze inna dobrą kawę. I nieważne, co razem robimy, czy gadamy o ciuchach, czy rozwiązujemy krzyżówki – podkreśla Agata Kulesza.
Kilka uczestniczek babskich śniadanek z koleżanek zamieniło się w przyjaciółki. Stało się to przypadkowo, bez planu. Po spotkaniu każda biegła do swoich spraw: na castingi, na próby, uczyć się roli. Było lżej rozpocząć dzień, zwłaszcza że śmiałyśmy się czasem tak bardzo, że aż bolały mięśnie brzucha. Ale zdarzało się i tak, że poruszałyśmy naprawdę poważne kwestie, o których mówić nie mogę i nie chcę. Bo to nasza damska tajemnica.
Mistrzostwa przy konsoli
Macieja Dowbora, Kubę Wesołowskiego, Oliviera Janiaka i Macieja Zakościelnego połączył sport. A ściślej piłka nożna, która sprawiła, że umawiają się chętnie na męskie, domowe spotkania. Na początku zaprosili do swojego grona także panie, ale tylko modelka Karolina Malinowska, żona Oliviera, skorzystała z propozycji. – Reszta dam zajęła się plotkami – podsumowuje Maciej Dowbor. Męskie serca piłka jednoczy o wiele mocniej niż plotki czy gotowanie.
Cztery telewizory, kilka konsoli do gier telewizyjnych i dobre towarzystwo wystarczyło, by każdą środę zamienić w spektakularne mistrzostwa piłkarskie. Rozgrywali je do białego rana znani aktorzy, prezenterzy, piosenkarze, którzy bawili się jak mali chłopcy! – Z tą różnicą, że graliśmy na pieniądze – wyznaje Maciej Dowbor. I dodaje ze śmiechem, że odkrył wtedy w sobie żyłkę hazardzisty. – Niby w grę wchodziły małe kwoty, bo po 20 złotych od meczu, ale po takiej rundzie wygrywałem czasem niezłe pieniądze.
Zaczęło się niewinnie. – Co tu opowiadać? Spotkaliśmy się u mnie. Odpaliliśmy konsolę… Bardzo dobrze szło, więc zaczęliśmy treningi – opowiada Maciej Dowbor. Szybko okazało się, że zainteresowanie popularną grą FIFA jest tak duże, że trzeba zorganizować prawdziwe mistrzostwa! Olivier Janiak miał wtedy klub. Powiedział, że na jeden wieczór może go zamknąć. Inni dostarczyli telewizory i konsole.
Potem chłopcy podzielili się rolami. Janiak przygotował tabelki. – Nie znałem go z tej strony. Okazało się, że Oli to niezwykle precyzyjny facet. Zrobił to perfekcyjnie, wydrukował na komputerze i rozdał zawodnikom – opowiada z pasją Maciej Dowbor. On sam pełnił funkcję „kaowca”. Dbał o atmosferę, o to, by nie było przestojów pomiędzy meczami. Kuba Wesołowski był zaopatrzeniowcem: dostarczył telewizory i sprzęt do klubu. Podczas środowych spotkań emocje sięgały zenitu. – Zabawy co niemiara. Nie da się tego opowiedzieć. Każdy, kto był na meczu, wie, co jest grane – uśmiecha się łobuzersko Maciej Dowbor.
Dzieci, wino i… chińczyk
Mały hazard nie jest także obcy Hannie Śleszyńskiej. Od czasu do czasu organizuje mityngi przy „planszówkach” i grze w kości. Gra w San Marco, Ticket to ride, Ryzyko i oczywiście, nieśmiertelnego chińczyka. Zachęcili ją do tego synowie, którzy są mistrzami gier planszowych. Z internetu ściągają nowości, nawet te trudno dostępne w kraju. Najpierw grali w rodzinie: synowie, Hanna i jej ówczesny mąż, Piotr Gąsowski. Potem do gry wciągnęła także swoje przyjaciółki, Agnieszkę Suchorę i Agatę Kuleszę.
– Pamiętam, kiedy pierwszy raz zagrałyśmy. Agata i Agnieszka wpadły do mnie pogadać. Był wieczór, otworzyłam winko, synowie już spali. Na stole leżało otwarte pudełko gry w kości Cinquo. Zaczęłam tłumaczyć dziewczynom niektóre zasady. Wtedy ze schodów zszedł mój młodszy syn i wyręczył mnie, a potem zapytał: „To co? Zagramy?”. Graliśmy do północy i śmieliśmy się, że ktoś mógłby donieść na nas do organizacji praw dziecka. Bo my pijemy wino, a dziecko gra z nami w kości…
Ale to fenomenalna zabawa: gromadzi ludzi, wyzwala emocje i pozwala przełamać bariery. U nas nie jest tak, że jak się wyciąga Monopol, to znak, że wieje nudą – zapewnia aktorka. Przeciwnie, im bardziej skomplikowana gra, tym więcej frajdy! Gdy zapraszam ludzi do gry, często słyszę: „Ja nie umiem”. Boją się przegranej. Kiedy jednak już zacznie się grać, pozna zasady, trudno przestać. Wymyślamy zresztą dodatkowe atrakcje. Ostatnio przegrany w chińczyka musiał wskakiwać do basenu. Wszyscy znajomi Hanny już wiedzą, że na żaden dłuższy wyjazd nie rusza się bez nieśmiertelnego chińczyka i w każdym miejscu świata jest w stanie rozkręcić planszową zabawę.
Wydanie Internetowe