Rzuciły mężów po kilkunastu latach. "Usłyszałam, że mi się w głowie poprzewracało"
Czy kobieta, która jest matką i mężatką od kilkunastu lat, ma prawo do szczęścia? Według części społeczeństwa - nie. Poznajcie historie kobiet, które odważyły się odejść od mężów na przekór rodzinom i dyscyplinującym głosom otoczenia. - Usłyszałam, że w głowie mi się poprzewracało - mówi w rozmowie z WP Kobieta pani Nikola. A psycholożka Joanna Flis komentuje: - No i bardzo dobrze, że się poprzewracało.
Bezpowrotnie minęły czasy, gdy małżeństwo było jedną szansą kobiety na zapewnienie sobie bezpieczeństwa finansowego i statusu społecznego. Polki coraz lepiej radzą sobie na rynku pracy, mają odwagę rozkręcać biznesy i realizować pasje. W związku z tym często decydują się na odejście od partnera, z którym nie czują się szczęśliwe, nawet jeśli mają z nim dzieci. Jest jednak druga strona medalu. Społeczeństwo, które wciąż uważa, że rodzina jest dobrem nadrzędnym, poddaje je krytyce i ostracyzmowi. Poznajcie kobiety, które postawiły na swoje szczęście i złożyły papiery rozwodowe. - Usłyszałam, że on nie pije, nie bije i czego ja mogę więcej chcieć — wspomina pani Nikola.
"Widziały gały, co brały"
Pani Marta ma 39 lat, z eksmężem spędziła w sumie 15 lat. Partnera poznała na studiach. Wtedy wydawało jej się, że jest szalenie zakochana. Pochodziła z patologicznej rodziny, zależało jej więc, by mieć kogoś bliskiego, na kogo będzie mogła liczyć.
- Cieszyłam się, że nie jestem sama, bo nie miałam żadnego oparcia w rodzinie - wspomina.
Szybko okazało się, że w związku to ona jest odpowiedzialna za wszystko. Jej partner był typem Piotrusia Pana, który nie panował ani nad swoim życiem, ani nad rodziną.
- Musiałam pilnować, by wstawał na studia na odpowiednią godzinę. Później umówiliśmy się, że będę pisać doktorat, a on w tym czasie zajmie się naszym utrzymaniem. Ostatecznie żyliśmy z moich stypendiów - komentuje pani Marta.
Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, gdy na świecie pojawiły się dzieci. Mąż zdecydował, że przyszła mama zostanie w domu, a on pójdzie do pracy. Co miesiąc przynosił ok. 2500 złotych, nie zależało mu, by poprawić byt rodziny.
- Bywało tak, że miałam w kieszeni 2 zł na weekend na jedzenie. Wydaje mi się, że sytuacja ekonomiczna miała mnie całkowicie od niego uzależnić, nie mogłam np. zrobić prawa jazdy. Gdy wyszłam z taką inicjatywą, zagroził, że rzuci pracę i wyjedzie za granicę - mówi nasza rozmówczyni.
Z wiekiem pani Marta pogrążał się w coraz większej depresji. Była całkowicie uzależniona od męża i jego rodziny. Musiała przeprowadzić się do domu wybudowanego przez teściów. - Powiedziano mi, że albo się przeprowadzam, albo mam się wynosić, a ja miałam wtedy dziecko przy piersi — wspomina.
Lata mijały, na świecie pojawiły się kolejne dzieci. W pani Marcie narastało poczucie niemocy i frustracja. Nie kochała męża, ale nie wierzyła, że bez pracy i wsparcia rodziny sobie poradzi.
- W międzyczasie poszłam na konsultację do psychiatry: usłyszałam: "Widziały gały, co brały. Trzeba było nie robić tylu dzieci" - wzdycha pani Marta.
Wielokrotne rozmowy z mężem nie dawały rezultatów. Nie chciał on dać żonie przestrzeni, nie liczył się z jej zdaniem, nie pozwalał się kształcić ani rozwijać. Rodzinie nie podobało się, że synowa jest niewierząca. Szantażami i awanturami próbowała namówić panią Martę, by próbowała zachować pozory, np. chodzić w niedzielę na msze.
Przez życie pani Marty musiała - dosłownie i w przenośni - przejść nawałnica.
- Obok mojego domu przeszła nawałnica stulecia. Było mi wtedy ekstremalnie ciężko, bo kilka dni wcześniej moja córka złamała rękę. Nie miałam prawa jazdy, musiałam poprosić o pomoc rodzinę męża. Zaopiekowali się wtedy najmłodszym dzieckiem, wówczas niemowlęciem i pomogli mi zawieźć córkę na izbę przyjęć. Po tym wszystkim kazali mi się przeprosić. Stwierdzili, że nie jestem taką synową, na jaką zasługują i chcieli wymóc na mnie poprawę. Wtedy coś we mnie pękło - twierdzi nasza rozmówczyni.
Pani Marta coraz częściej zaczęła rozważać odejście od męża. Początkowo uwalniała się od partnera emocjonalnie, ale szukała też rozwiązań ekonomicznych i logistycznych.
- Najważniejszy obowiązkiem kobiety wobec siebie jest zapewnienie sobie niezależności ekonomicznej. Skazywanie siebie na zależność finansową od innej osoby jest kopniakiem we własny tyłek. Trzeba z całych sił walczyć o pracę, bo nawet wspaniały związek, może w końcu przestać być wspaniały - mówi Joanna Flis.
W końcu, w 2018 r. zadzwonił telefon, który ostatecznie zaważył o rozstaniu.
- Przyjaciółka dała mi znać, że ktoś oferuje pracę zgodną z moim wykształceniem i z mieszkaniem służbowym. I ja powiedziałam: "Wóz albo przewóz". Powiedziałam mężowi, że biorę tę pracę i zabieram dzieci. Na początku było mi trudno, musiałam szybko zrobić prawo jazdy. Tyrał jak wół. Zaczęłam terapię u psychiatry, a w 2019 r. złożyłam pozew o rozwód. Mąż początkowo groził i protestował. Jego rodzina stwierdziła, że złamałam mu życie, zmarnowałam wiele lat przez wyimaginowane problemy, odebrałam dzieci.
Po czasie wszyscy pogodzili się z sytuacją, zwłaszcza że mój eks znalazł nową, bardziej odpowiednią partnerkę. Teraz jestem szczęśliwa, odzyskałam wolność, rozwijam się. Czasem tęsknię za bliskością, za seksem, ale póki co nie chcę się z nikim wiązać. Kobietom, które mają wątpliwości, radzę, żeby nie bały się wzięcia odpowiedzialności za siebie i swoje szczęście — kwituje pani Marta.
- Nie wolno dać sobie wmówić, że bez mężczyzny sobie nie poradzimy. Wzięcie odpowiedzialności za swoje życie jest trudne, bo nie możemy już nikogo winić za swoje nieszczęście. Trzeba się skonfrontować z tym, co sami zrobiliśmy źle. To nie jest prosty rachunek, ale warto go zrobić - podsumowuje psycholożka.
Czytaj też: Jak się rozstać, żeby być razem
"W głowie się poprzewracało"
Pani Nikola swojego męża poznała chwilę po dwudziestce. Wspomina, że to nie była wielka miłość, ale zwyczajna sympatia. Po bolesnym rozstaniu nasza bohaterka nie wierzyła, że spotka ją w życiu coś ciekawego, nie chciała być sama. Ponadto nie czuła się atrakcyjna, a jej przyszły mąż okazywał jej wielkie zainteresowanie. Wychodził ją, jak się popularnie mówi.
- Początkowo wszystko było super, bez fajerwerków, ale miło. Byliśmy z mężem podobni. Lubiliśmy towarzystwo, spędzaliśmy dużo czasu wśród ludzi - mówi pani Nikola.
Problemy zaczęły się, gdy na świecie pojawiły się córki. Nasza bohaterka zaczęła zauważać, że jej mąż coraz mniej się stara. Nie pomagał w wychowywaniu dzieci ani w obowiązkach domowych. - Zauważyłam, że jemu wystarczy życie na bardzo podstawowym poziomie. Do tego przestał podejmować decyzje, nie było w nim żadnej inicjatywy. Wszystkie wyjścia z dziećmi, wyjazdy, spotkania ze znajomymi planowałam ja. On mógłby w nieskończoność tylko leżeć na kanapie - zwierza się kobieta.
- Priorytety życiowe zmieniają się na przestrzeni lat. Nie ma nic złego w tym, że jedno z małżonków chce się rozwijać, a drugie nie. Ważne jest, czy patrzymy jeszcze na partnera z sympatią, czy nas inspiruje - mówi psycholożka.
Największą kością niezgody stały się kwestie ekonomiczne. Pani Nikola nie przestawała się dokształcać, dostawała coraz lepsze propozycje zawodowe, a w końcu stała się głównym żywicielem rodziny. - Awantury o to wybuchały codziennie. Prosiłam go, żeby zaczął się rozglądać za lepiej płatnym zajęciem. Nie zrobił nic, było mu wygodnie. Doszło do tego, że sama za niego szukałam, dzwoniłam, pisałam CV - wspomina pani Nikola.
Dwa lata temu, po 12 latach związku, nasza bohaterka straciła cierpliwość. Zaczęła wspominać o rozwodzie. Mąż śmiał jej się w twarz i mówił wprost: - Kto cię będzie chciał z dwójką dzieci?
Interweniować postanowiła rodzina męża. Padały argumenty o dobru dzieci, konieczności walki o rodzinę. Za plecami słyszała jednak, że "w głowie jej się poprzewracało", że w końcu "mąż nie pije i nie bije, jest dobrym ojcem". Gdy zdecydowała się złożyć papiery rozwodowe, dowiedziała się, "że kogoś na pewno ma".
- Przywoływanie argumentu dzieci to narzędzie kontroli nad kobietami. Patriarchalny sposób na dyscyplinowanie ich. Tymczasem nie jest tak, że dzieci z rodzin pełnych funkcjonują lepiej niż z te, z tzw. "rozbitych domów". Najgorsze dla dziecka jest trwanie z przedłużającej się sytuacji konfliktowej między rodzicami. Na argument "w głowie jej się poprzewracało", odpowiadam: "I całe szczęście, że jej się poprzewracało". To znaczy, że zaczęła brać pod uwagę swoje szczęście i potrzeby — mówi - psycholożka.
Porzucony mężczyzna próbował siłą zatrzymać ukochaną, składał wnioski na policję i groził odebraniem dzieci. Nic nie wskórał. Pani Nikola mówi wprost: - Jestem sama i jestem szczęśliwa. To mit, że we dwoje jest łatwiej. Póki co nie zamierzam się z nikim wiązać.
"Ja chciałam mieć dziecko, dla niego wciąż było za wcześnie"
Pani Magda przez wiele lat z mężem tworzyła tandem prywatny i zawodowy. Wydawać by się mogło, że układ był idealny. Biznes się rozwijał, a oni cały wolny czas spędzali na drogich podróżach. Po 10 latach życia we dwoje, pani Magda zapragnęła potomstwa.
Zegar biologiczny tykał, skończyła 35 lat. Dla jej męża jednak wciąż było za wcześnie. - Gdy braliśmy ślub, była mowa o dzieciach. Uznaliśmy jednak, że najpierw rozwiniemy swoje kariery i spełnimy marzenia o podróżach. Wszystko układało się świetnie, mieliśmy pieniądze, mogliśmy pozwolić sobie na egzotyczne wycieczki i drogie hotele. Po jakimś czasie zaczęłam jednak odczuwać pustkę — żali się kobieta.
Pani Magda zaczęła sugerować ukochanemu, że czas powiększyć rodzinę. On zawsze znajdował wymówkę: najpierw uzbierać na wkład własny na mieszkanie, potem zamknąć ważny projekt zawodowy. Lata mijały. Ostatecznie para doczekała się… dwóch psów labradorów.
- Miałam wrażenie, że to całkowicie zaspokaja jego instynkty rodzicielskie. Do tego okazało się, że cała odpowiedzialność za zwierzęta spada na mnie. To ja je wyprowadzałam i zabierałam do weterynarza. Ja pilnowałam, by w domu zawsze była karma. Czara goryczy przelała się, gdy jeden z nich zachorował. Mój partner okazał się osobą całkowicie bezradną. Ja podjęłam decyzję o uśpieniu psa i w tym samym momencie zdecydowałam, że kończę z tym małżeństwem. W jednej minucie zaczęłam partnerem po prostu gardzić — mówi pani Magda.
Decyzja o rozwodzie zapadła w ciągu kilku tygodni. Pani Magda nie liczyła się z kosztami. Zrozumiała, co jest dla niej najważniejsze, choć kochała męża. Kilka miesięcy po rozstaniu poznała nowego partnera, szybko zaszła w ciążę.
- Czasem w związku warto sobie zadać pytanie nie: "Czy ja go kocham", ale "Czy ja jestem w stanie z nim żyć?" - podsumowuje Joanna Flis.
Marta Kutkowska, dziennikarka Wirtualnej Polski