Zarabiali krocie. Ona przegrała fortunę w ruletkę, on przepił resztę

Nie zwlekała z objawieniem światu (a dokładniej – rodzicom) swojego talentu muzycznego. W wigilijny wieczór 1947 r., gdy czteroletnia Ula Dudziak leżała chora na szkarlatynę, rodzice przynieśli jej świąteczny prezent. To był akordeon. Zaczęła przebierać palcami po klawiszach. Sprawdzała, jakie dźwięki uda się wydobyć. A po chwili zagrała ze słuchu "Wśród nocnej ciszy". Wrażenie było piorunujące.

Urszula Dudziak w 1998 r.
Urszula Dudziak w 1998 r.
Źródło zdjęć: © PAP | Jacek Turczyk

12.07.2024 | aktual.: 14.07.2024 11:02

Rodzice, Maria i Franciszek, uznali, że taki talent trzeba pielęgnować. Najpierw gry na pianinie uczyła Ulę mama, potem były prywatne lekcje i szkoły muzyczne, choć dziewczynka się buntowała, bo gamy ją nudziły. To nie było żywiołowe boogie-woogie! Szybko mała Ula zaczęła w Gubinie uchodzić za cudowne dziecko, bez którego nie mogła się obyć żadna uroczystość i akademia. - Wywijałam na akordeonie polki, pieśni patriotyczne i partyzanckie, ówczesne szlagiery – wspominała. Nazywano ją wtedy gubińską Shirley Temple.

Następny krok na drodze do kariery postawiła też bez wysiłku, jako 17-latka w Zielonej Górze. Do Teatru Ziemi Lubuskiej przyjechał zespół jazzowy Krzysztofa Komedy. Po występie artyści poszli do restauracji Piastowskiej, gdzie przygrywał do tańca miejscowy zespół. Jego lider poprosił Komedę, by przesłuchał uczennicę, która "fajnie śpiewa jazz". Muzyk nie był tym zachwycony. Po występach i imprezie marzył, żeby wszyscy dali mu święty spokój, ale jako człowiek uprzejmy, zgodził się posłuchać nastolatki. Wiadomość o tym dotarła do Uli w czasie przerwy między lekcjami.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

- W szkole udałam ból zęba i w te pędy w granatowym szkolnym mundurku z białym kołnierzykiem poleciałam do Piastowskiej – wspominała piosenkarka w swojej biografii "Wyśpiewam wam wszystko". Po jej występie na chwilę zapadła cisza, a potem Krzysztof Komeda zaproponował, żeby Ula przyjechała do Warszawy i śpiewała z jego zespołem w piwnicy jazzowej Pod Hybrydami. Była wtedy najszczęśliwszą osobą na świecie. Oczywiście, pojechała. Śpiewała z nimi do końca wakacji.

Po maturze (niemal cudem i z pomocą dobrych ludzi zdała matematykę) dołączyła do szkoły wokalistów w stolicy. Jej uczniowie wieczorami występowali w kawiarniach Pod Gwiazdami i Nowy Świat. W tej drugiej Urszula poznała muzyka Michała Urbaniaka. - Podobny do Presleya, bardzo podobał się dziewczynom – opowiadała.

Wtedy jednak nie zaiskrzyło między nimi. Ale sporo później, gdy pewnego dnia wracała z zajęć, z przejeżdżającego obok niej samochodu wychylił się Urbaniak i zapytał: - Ula, chcesz pojechać z nami do Danii? Zgodziła się bez wahania. To był jej pierwszy wyjazd za granicę. I trochę się przeciągnął. - W Kopenhadze, w dniu, w którym mieliśmy już wracać do Polski, ukradli Michałowi dopiero co kupionego opla. Nie było wyjścia! Zostaliśmy, żeby się odkuć. Trwało to kilka lat – wspominała Dudziak.

W tym czasie ona i Urbaniak zostali parą. - Michał zaczął się dziwnie zachowywać. Grał ballady, robił maślane oczy. Przystojny, miał poczucie humoru, ładnie grał – mówiła. W 1967 r. wzięli ślub w polskim konsulacie w Oslo. W Skandynawii były okresy, kiedy pracowali bardzo ciężko. W sztokholmskiej restauracji Gondolen grali do lunchu, od 12.00 do 14.00, potem do tańca, od 21:00 do 1:00 w nocy, następnie szybkie pakowanie instrumentów do klubu Artist w centrum miasta i tam granie od pierwszej trzydzieści do czwartej rano. Zarabiali wtedy sporo, ale pieniądze się ich nie trzymały. Ona przegrywała fortunę w ruletkę, a to, co zostawało, mąż przepijał.

On marzył o wyjeździe do Ameryki. Do wielkiego skoku przez ocean szykowali się 10 lat, występując w niemal całej Europie. Do Nowego Jorku dotarli 11 września 1973 r. Pierwsze miesiące to była walka o przetrwanie. Tani hotel w tzw. złej dzielnicy stał się siedzibą życiowych rozbitków.

"Staczałam regularne wojny z karaluchami w łazience i kuchni – pisała. – Kiedyś, leżąc w łóżku i oglądając telewizję, zauważyłam, że na piecu obok stoi patelnia, której przykrywka lekko się unosi. Myślałam, że mi odbiło i mam halucynacje. Po chwili spod przykrywki wyczołgała się mysz i szybko gdzieś umknęła. W pierwszych dniach pobytu byliśmy świadkami ujęcia bandyty na Broadwayu. Kilka pistoletów wymierzonych w czarnoskórego i ryk syren. Następnego dnia inny czarnoskóry zastrzelił dwóch policjantów. Widziałam też w pobliżu faceta z poderżniętym gardłem i innego z rozciętym bokiem. Co chwila było słychać syreny karetek, policji lub straży pożarnej. Najgorsi byli narkomani, zdolni do wszystkiego. Na szczęście Michał odstraszał opryszków swoim wyglądem (bo wyglądał na jednego z nich) i czuliśmy się w miarę bezpiecznie, choć ja na wszelki wypadek nosiłam w torebce nóż. Tuż obok mieszkała alkoholiczka, która notorycznie zasypiała z papierosem w łóżku i podpalała hotel".

Podczas włamania ukradziono im całe złoto, które zgromadzili w Skandynawii. Kiedy Urbaniak narozrabiał, to na przeprosiny kupował żonie złotą biżuterię. I w sumie zebrało się tego chyba z kilogram. Mieli szczęście, że w czasie włamania nie było ich w domu, bo pewnie dołączyliby do listy ofiar.

W końcu koncerty dały trochę pieniędzy i można było uciec z zakazanego kąta. Stopniowo spełniał się amerykański sen muzycznej pary. Zyskali uznanie widzów i krytyków. Koncertowali w całych Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Wystąpili na prestiżowej scenie Carnegie Hall. "Los Angeles Times" mianował Dudziak "Śpiewaczką Roku 1979". Nagrała około 50 płyt, stworzyła własne studio nagraniowe.

W Nowym Jorku przyszły na świat jej córki, Kasia i Mika. Ale w połowie lat 80. w małżeństwie coś zaczęło się psuć. Urbaniak coraz rzadziej bywał w domu. A kiedy był, wydawał się nieobecny. Kiedyś zadzwonił po cyklu koncertów we Francji. Mówił, że musi przedłużyć pobyt w Paryżu, ale w tle rozmowy pojawił się jakiś znajomy dla Dudziak sygnał. To była nowojorska straż pożarna. Dlaczego kłamał? Wszystko wyjaśniło się przypadkiem. Był zakochany w aktorce Lilianie Głąbczyńskiej. Urszula Dudziak została sama.

- Matka dwojga dzieci w wieku 5 i 7 lat. Okaleczona inwalidka, bo przez te 15 lat Michał organizował koncerty i wiedział, jak szukać pracy – wspominała. – Teraz musiałam radzić sobie sama. Nie miałam nawet konta w banku. To była nauka życia.

Zaczęła karierę solową. Pozbierała się. Przeżyła namiętny czteroletni romans z pisarzem Jerzym Kosińskim. - Z nim to było niebo i piekło, ale powiem tylko o niebie – opowiadała. – Wynosił mnie pod niebiosa. Mówił, że jestem piękna jak Rita Hayworth, zbudowana, jakby komputer mnie wymyślił, wybitna, że koniec świata.

Jego samobójcza śmierć była dla piosenkarki szokiem. Zdołała jednak dojść do siebie. Nie pokonała jej też choroba nowotworowa. Musiała myśleć o córkach. Dziś koncertuje, nagrywa, jest w świetnej formie wokalnej. Trochę mieszka w Ameryce, trochę w Polsce, głównie na pograniczu Mazowsza i Podlasia. Oprócz pasji do tenisa i hazardu, odkryła w sobie słabość do... wilków morskich. W 1993 r. wyszła za mąż za szwedzkiego kapitana Benghta Dahllofa, bohatera akcji ratunkowej na Morzu Północnym, podczas której ocalił załogę płonącego tankowca.

Małżeństwo nie przetrwało próby czasu, ale po ośmiu latach samotności, przy jej boku pojawił się Bogdan, emerytowany kapitan żeglugi wielkiej. Dla Urszuli Dudziak czas jest łaskawy... - Trzeba wypielęgnować swój optymizm na przekór wszelkim trudnym doświadczeniom – przekonuje. – Uważam, że można swoim życiem pokierować. Można przywiązać się albo do czarnowidztwa, mendzenia, albo do jasności, do serdecznego spojrzenia na ludzi i świat.

Źródło artykułu:Magazyn Retro
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (64)