Blisko ludziSporty ekstremalne, czyli mama w mieście

Sporty ekstremalne, czyli mama w mieście

Za każdym razem, kiedy popychając przed sobą kilkunastokilogramowy wózek-czołg przemierzam miasto, dociera do mnie dlaczego niepełnosprawni są w Polsce nieobecni w życiu publicznym. Bo skoro ja nie potrafię przejechać przez pozapadane chodniki i wjechać do sklepu, to co ma zrobić osoba przykuta do wózka, skazana na kaleczną miejską infrastrukturę i życzliwość innych, która do polskich specjalności nie należy?

20.06.2011 | aktual.: 20.06.2011 11:51

Za każdym razem, kiedy popychając przed sobą kilkunastokilogramowy wózek-czołg przemierzam miasto, dociera do mnie dlaczego niepełnosprawni są w Polsce nieobecni w życiu publicznym. Bo skoro ja nie potrafię przejechać przez pozapadane chodniki i wjechać do sklepu, to co ma zrobić osoba przykuta do wózka, skazana na kaleczną miejską infrastrukturę i życzliwość innych, która do polskich specjalności nie należy?

Jadę zapchanym do granic autobusem. Egzemplarz luksusowy – niskopodłogowy. W miejscu przeznaczonym dla wózków stoję tylko ja, ale mimo to widok 2-letniej córki rozwalonej wygodnie w spacerówce budzi w ściśniętych do granic możliwości pasażerach agresję.

„Taka ładna pogoda, dziecko przecież można wziąć na spacer” słyszę za plecami i czuję w oczach czerwień, a przez głowę przelatuje mi litania rodem z filmu gangsterskiego. Przede mną kilkanaście kilometrów drogi, czas goni, jaki spacer? I dlaczego mam rezygnować z jazdy autobusem, skoro przystosowany jest on do przewozu wózków właśnie?

Z tramwaju nikt mnie nie przegania, ale to dlatego, że z reguły jest on wysokopodłogowy, ciasny, brudny i wszyscy kolebiemy się w nim na tych samych warunkach, a na przystanki wysypujemy się, jakby ktoś rozwiązał worek ziemniaków.

Wjeżdżam do sklepu z artykułami dziecięcymi. Asortyment rodem z marzeń Matki Polki, stosy ubranek, zabawek, książek i pseudoedukacyjnych gadżetów. Tylko przejechać wózkiem za cholerę się nie da. Czuję się jak słonica w składzie towarów niezwykle kruchych, ochroniarz patrzy na mnie z byka, klienci „bezwózkowi” zniecierpliwieni wzdychają przepuszczając mnie między półkami.

I moje ulubione miejsce – wjazd na przystanek tramwajowy tuż obok mojego osiedla. To, że pod górę, to już mogę przełknąć, jakoś pakunek dopcham. Ale na samej górze, tuż przed końcem schodów czeka mnie element architektonicznego, czarnego humoru – wysoki próg, o który zahaczam nieustannie życząc twórcy tej drogi przez mękę, aby trzy razy codziennie musiał sam pchać tędy wózek. Najlepiej bliźniaczy.

Mama w mieście musi być połączeniem Pudziana i Justyny Kowalczyk. Mieć power w rękach, żeby przebić się przez kolejne podjazdy, dziurawe drogi i wnieść malucha w „powozie” przez jedno lub kilka pięter, bo nie wszystkie urzędy i przychodnie przyjmują do wiadomości, że a) niektórzy petenci mają ograniczoną sprawność, b) a niektórzy - dzieci. A do tego trzeba być wytrzymałym na dłuższych dystansach, uprawiać slalom na chodniku zastawionym samochodami albo bieg przełajowy przez trawnik, jeśli między autami już wcisnąć się nie da i do tego mieć wysoką motywację, wytrzymałość psychiczną i asertywność niczym pracownik telesprzedaży.

Łatwo nie jest, a otoczenie sprawy nie ułatwia. No bo „kto mi kazał mieć dzieci?” Ale jeśli ja sobie nie poradzę z wózkiem, to mama na wózku tym bardziej. A kto jej kazał być niepełnosprawną? Wypadek, choroba, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. I teraz tam gdzie ja przeciskam się psiocząc pod nosem, ona się nawet nie wybiera, bo wie, że ze smutną, miejską rzeczywistością nie wygra.

Na koniec historia, którą usłyszałam od koleżanki mieszkającej w Londynie. Była kiedyś świadkiem sytuacji, kiedy kierowca autobusu odmówił zabrania niepełnosprawnego na wózku. Z braku miejsca, o ile pamiętam. Co zrobił osobnik, któremu zabroniono wstępu do wozu? Dostał klasycznego napadu szału. Chwycił za drzwi, oświadczył, że ich nie puści, a autobus bez niego nie odjedzie i co w ogóle kierowca sobie wyobraża.

Jak ta awantura się skończyła – przyznaję, nie wiem. Ale kiedy o tej historii usłyszałam, zaraz przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, zaczęłam zastanawiać się, kiedy ostatnio zobaczyłam niepełnosprawnego samotnie poruszającego się po mieście. Po drugie, pomyślałam sobie, że w Polsce sprawa zakończyłaby się linczem ze strony zniecierpliwionych pasażerów, wezwaniem sił porządkowych i mandatem dla wściekłego delikwenta.

Ale z drugiej strony zastanawiam się – może ta wściekłość to jest metoda? Może w ten sposób coś da się ugrać, jeśli nie zrozumienie, to chociaż respekt? No bo kto chciałby zadzierać ze wściekłą mamuśką…?

ma/(kg)

Komentarze (2)