Stan wyjątkowy w Czechach. Mieszkańcy kraju kpią z niektórych obostrzeń

U naszych południowych sąsiadów wyraźnie widać wzrost nowych zachorowań, a w tamtejszych szpitalach brakuje miejsc i rąk do pracy. W związku z tym czeski rząd - drugi raz w tym roku - wprowadził stan wyjątkowy, który wiążę się m.in. z zakazem śpiewu zbiorowego.

Obowiązek zasłaniania ust i nosa
Obowiązek zasłaniania ust i nosa
Źródło zdjęć: © Getty Images
Klaudia Stabach

Pandemia koronawirusa znowu przybiera na sile. Od połowy września Czesi odnotowują dziennie po ponad 1500, a czasem i 3000 nowych przypadków. To duży skok biorąc pod uwagę, że jeszcze w ostatni dzień sierpnia było ich 256.

Władze Czech podkreślają, że kwestia dziennego wzrostu zakażonych nie byłaby dla nich aż tak bardzo niepokojąca, gdyby nie fakt, że jednocześnie jest coraz więcej osób wymagających hospitalizacji.

Czeska służba zdrowia wydaje się być na granicy wydolności, dlatego rządzący postanowili znowu wprowadzić stan wyjątkowy. Za pierwszym razem trwał on od 12 marca do 17 maja. Teraz będzie obowiązywał przez 30 dni, przy założeniu, że szczegółowe ograniczenia będą obowiązywały dwa tygodnie z możliwością przedłużenia.

5 października, na wniosek nowego ministra zdrowia Romana Prymuli, wchodzi szereg obostrzeń. W przestrzeniach zamkniętych będzie mogło zgromadzić się maksymalnie 10 osób, a na otwartej przestrzeni - 20. Wyjątek stanowią kina i teatry, gdzie może zebrać się do 500 osób. Dodatkowo uczniowie szkół średnich, znajdujących się w strefach o zwiększonym ryzyku epidemiologicznym, przejdą w tryb nauki zdalnej.

Wracają obostrzenia

Ponadto w Czechach od 10 września znowu obowiązuje nakaz zasłaniania ust i nosa we wszystkich pomieszczeniach zamkniętych i w przestrzeni publicznej. Poprzedni minister zdrowia, który w połowie września podał się do dymisji, stwierdził, że maseczki muszą powrócić, ponieważ mieszkańcy kraju nie nosili ich przez całe wakacje i teraz są tego skutki. Rzeczywiście przez ostatnie kilka miesięcy Czesi zapomnieli o pandemii, bo rząd szybko zniósł prawie wszystkie restrykcje wprowadzone w marcu.

Teraz Czesi od kilkunastu dni znowu muszą zasłaniać usta i nos. Jednak robią to "po polsku", czyli maseczka jest na twarzy, ale często nie w tym miejscu, w którym powinna. – Kelnerzy czy sprzedawcy udają, że ją noszą. Trochę bardziej poważnie podchodzi się do obostrzeń w komunikacji miejskiej, bo po pierwsze: są mandaty po tysiąc koron i możliwość wezwania policji, a po drugie: pociąg czy autobus nie ruszy, jeśli wszyscy pasażerowie nie będą mieć założonych maseczek – opowiada Artur, który mieszka w Pradze od prawie dziesięciu lat.

Mieszkańcy Czech obawiają się, że stan wyjątkowy odbije się również na handlu i gastronomii, które mocno podupadły po wiosennych restrykcjach. – Nie było turystów, więc mnóstwo małych sklepików i pubów zbankrutowało. Gdyby rząd znowu zamknął czasowo gastronomię, to mogłyby upaść kolejne lokale – ocenia Ewelina Polus, mieszkanka Pragi.

Ewelina uważa, że aktualne restrykcje odnoszące się do funkcjonowania restauracji nie wpłyną negatywnie na klientów. – Przy jednym stoliku może siedzieć sześć osób. To całkiem sporo – twierdzi i zaraz wspomina poprzednią, trochę kuriozalną zasadę. – Przez jakiś czas w pubach i restauracjach mogło być tyle osób, ile jest miejsc siedzących. Czesi żartowali, że wirus łapie tylko tych, którzy stoją – mówi Ewelina.

Podobne reakcje pojawiły się na wiadomość o zakazie… śpiewu grupowego. Dotyczy on m.in. lekcji muzyki w szkołach, nabożeństw religijnych, występów chóralnych w teatrach czy koncertów w operach. "Śpiew zbiorowy jest czynnością ryzykowną" – ocenił Roman Prymula.

Ewelina Polus przyznaje, że to dosyć nietypowy pomysł, który nie do końca da się logicznie wyjaśnić. – W kinie czy teatrze może zgromadzić się 500 osób, a zabronione są występy z udziałem np. śpiewaków operowych – zauważa. – Ten zakaz może jedynie pomóc tym, którzy byli przymuszani do słuchania niezbyt uzdolnionych muzycznie rówieśników w szkole czy rzewnie śpiewających wiernych w kościele – dodaje z uśmiechem.

Na ratunek szpitalom

Premier Andrej Babiš podkreśla, że stan wyjątkowy ma służyć przede wszystkim ratowaniu służby zdrowia. Od 5 października będzie można skierować do pracy w szpitalach sanitariuszy, lekarzy wojskowych czy studentów medycyny. Władze liczą, że w ten sposób szpitale złapią oddech i będą w stanie skuteczniej pracować.

Na to liczą przede wszystkim obywatele, którzy dostrzegają mnożące się absurdy związane z czarną dziurą, do której wpadła czeska służba zdrowia. – Czteroosobowa rodzina z Mělníka po powrocie z zagranicznych wakacji stawiła się w szpitalu, żeby dopełnić obowiązku wykonania testów. Wypełnili dokumenty i czekali. Jednak po sześciu godzinach stania na korytarzu po prostu wyszli ze szpitalu i wrócili do domu. Bez pobierania wymazów. Dwa dni później dostali wiadomość, że mają pozytywne wyniki – opowiada Elżbieta, która zapewnia, że podobne sytuacje często powtarzają się w Czechach.

Polacy, którzy wyemigrowali do Czech widzą, że panuje powszechne zmęczenie tematem koronawirusa, ale stan wyjątkowy nie przeraża ich tak, jak w momencie, gdy był wprowadzany wiosną. – Po pierwsze, wiemy już o wiele więcej na temat tego wirusa, a po drugie, już trochę przyzwyczailiśmy się do pandemicznej rzeczywistości. Będę spokojna, o ile nie zamkną granic kraju. Co prawda nie planowałam podróży do Polski w najbliższych dniach, ale dobrze jest wiedzieć, że w każdej chwili mogę pojechać do swojej ojczyzny – przyznaje Ewelina.

Podobna decyzja u Słowaków

Oprócz Czech stan wyjątkowy wprowadziła również Słowacja, gdzie w ostatni dzień września odnotowano dwa rekordy – liczby zakażonych (797) oraz liczby wykonanych testów (9170). Premier Igor Matovicz ogłosił 45-dniowy stan wyjątkowy, aby - podobnie jak w Czechach - podratować system medyczny.

Jeszcze przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego słowacki minister zdrowia Mrek Krajczi przyznał, że taka decyzja ułatwi rządowi zakup niezbędnego sprzętu oraz pozwoli oddelegowywać personel medyczny do innych szpitali, nawet bez ich zgody.

Czy Polska pójdzie w ślady Czech i Słowacji? Na razie nasz rząd nie porusza tego tematu, ale w ostatnich dniach spływają niepokojące wiadomości z polskich szpitali. Pierwszego października Szpital Uniwersytecki w Krakowie przyznał, że nie ma już żadnych wolnych łóżek dla pacjentów zarażonych koronawirusem, którzy wymagają podłączenia do respiratora. Podobna sytuacja jest również w szpitalu zakaźnym w Gdańsku.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (32)