"Teraz piję tylko dwa razy w tygodniu". Uchodźczynie cierpią w milczeniu
- Budzę się codziennie i widzę ścianę. Ścianą jest budynek, który widzę z okna. Wszystkie ważne rzeczy mam zawsze spakowane. Kiedy idę do Aldi, patrzę na towary, których mogę potrzebować, ale ich nie kupuję. Myślę, że nie będę mogła ich ze sobą zabrać, kiedy mnie deportują - opowiada jedna z kobiet mieszkających w niemieckim obozie dla uchodźców. Jest z Arabii Saudyjskiej. Uciekła z klatki, ale Europa jest dla niej tylko kolejnym więzieniem.
Opowieść o Saudujce, a także o wielu innych kobietach, które uciekły ze swoich ojczyzn, ponieważ były w nich prześladowane, zmuszane do małżeństwa, traktowane jak istoty niższej kategorii, okaleczane i dyskryminowane, słyszę na spotkaniu zorganizowanym przez stowarzyszenie Dom Otwarty "Naszymi słowami - opowieści uchodźczyń". W minioną niedzielę na zielonym Jazdowie grupa pięciu kobiet - pisarek, aktywistek - spotkała się, żeby przeczytać fragmenty tragicznych historii kobiet ze zbioru "In Our Own Words". Słuchających było niewiele - może pogoda była zbyt piękna, a może uchodźcy to nie jest dla nas atrakcyjny temat?
Wśród czytających znalazły się pisarki Manula Kalicka i Anna Fryczkowska, organizatorka Protestu Studentów Martyna Równiak Edyta, a także
a także Katarzyna Lis, pracująca na codzień z uchodźczyniami i uchodźcami w Fundacji Refugee.pl. I to właśnie ta ostatnia zwróciła uwagę na sytuację uchodźczyń w Polsce. - Pracuję na co dzień w ośrodku w Lininie z kobietami uchodzczyniami i każdego dnia widzę, jak dzielne są to kobiety - mówiła.
- Obserwujemy, że to mężczyźni pierwsi zaczynają się poddawać. Przez pierwsze pół roku jest zakaz pracy, ale nawet po tym czasie mężczyźni nie zawsze są w stanie znaleźć pracę. Zaczyna się zrezygnowanie, przesiadywanie na ławkach, depresja. I to kobiety są wówczas odpowiedzialne za to, żeby zbudować dom, zająć się zwykle bardzo liczną rodziną i zorganizować sobie życie. Wspólnie gotują, kultywują swoje zwyczaje. Kobiety są postawione przed całkiem nową sytuacją, a mimo to dają sobie radę - mówiła Katarzyna Lis.
W ośrodku w Lininie mieszkają głównie uchodźcy z Czeczenii. Przedstawicielka Refugee.pl zwróciła uwagę, że ich życie w Polsce nie jest usłane różami. Kobiety chętnie biorą udział w różnych warsztatach, na przykład szycia, ale często czują lęk przed opuszczeniem ośrodka. Wycieczka do Warszawy wydaje im się bardzo często wyprawą ponad ich siły.
Jedną z barier jest ta językowa. To dzieci, których zwykle mają przy sobie wiele, zostają wrzucone na głęboką wodę, ponieważ obejmuje je obowiązek szkolny i czy mówią po polsku, czy nie, muszą chodzić do szkoły. Tam szybko uczą się języka i od tej pory stają się łącznikiem swoich matek i ojców ze światem zewnętrznym. - Jedna z dziewczynek była hospitalizowana, przebywała na oddziale onkologicznym - opowiada Katarzyna Lis. - Razem z nią leżała tam nie matka, ale jej piętnastoletnia siostra. Bo matka nie byłaby w stanie z nikim się porozumieć - mówi.
W ośrodku w Lininie na stałe przebywa około dwustu osób, liczba się zmienia - niektórzy jadą dalej, inni wracają do swojego kraju. Odkąd pani Katarzyna tam pracuje, nie słyszała, żeby ktokolwiek z ich podopiecznych faktycznie uzyskał status uchodźcy w Polsce.
W skupieniu słuchamy opowieści o kobietach przemierzających na własnych nogach, często z dziećmi u boku, wiele krajów, by w końcu znaleźć się w miejscu, w którym będą miały szansę na normalne życie. Trafiają do obozów, w których nie ma nawet pozorów prywatności, czekają na deportację, są traktowane jak żebraczki albo prostytutki - bo skoro tu przyjechały, to z pewnością pochodzą z nizin społecznych. Nikt nie pyta o wykształcenie, o poprzednią pracę. Niektóre piją, jak Saudyjka, która każdego dnia wpatruje się w mur za oknem. - To miejsce mnie zabija - opowiada. - Słyszymy propagandę o prawach człowieka, ale nic takiego tutaj nie ma - dodaje. Uchodźczynie czekają na swoje być lub nie być - pół-legendarny "status uchodźcy", który może im przyznać nieznany urzędnik w odległym biurze. A jeśli odmówi, co wówczas?