Teraz to one stawiają warunki. Specjalistki z Ukrainy są w Polsce na wagę złota
Do nail baru, w którym pracują Tatiana Karp i Wiktoria Kuzmina przychodziłam regularnie od kilku miesięcy. Zawsze wychodziłam zadowolona. Szybko zorientowałam się, że pracują tu same Ukrainki. – Wasze zatrudnienie kosztuje mniej?– zapytałam, nie mogąc ukryć ciekawości. – Nie – odpowiadają od razu. – Nie musimy zaniżać stawek. Jesteśmy dobre w tym, co robimy, a o dobre manikiurzystki na rynku trudno. W Polsce odpowiadają nam stałe umowy, elastyczne godziny i atrakcyjne stawki. No i wojny za oknem nie ma.
21.09.2017 | aktual.: 22.09.2017 15:52
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na dłuższą rozmowę z dziewczynami umawiam się tuż po otwarciu centrum handlowego, w którym znajduje się ich punkt. Jest środek tygodnia, poranek zapowiada się spokojnie. Do poproszenia ich o rozmowę zbierałam się kilkukrotnie, po tym, gdy w lekkiej rozmowie "przy paznokciach" temat zszedł na ich pochodzenie. Okazuje się, że obie dobrze pamiętają najczarniejsze dni w historii współczesnej Ukrainy. W pamięci mają falę największych protestów, która z kijowskiego Majdanu przelała się na całą Ukrainę. Uliczne walki z lutego 2014 roku kosztowały życie i zdrowie kilkaset osób.
Tatiana: - Dotąd szliśmy w kierunku Europy i nagle prezydent oznajmia: koniec - zmieniamy kierunek. Nie mogliśmy się na to zgodzić. My, jako młodzi ludzie pragnęliśmy europejskiego stylu życia. Za moim pierwszy razem na Majdanie panowała atmosfera pokojowa, wręcz wesoła. Po prostu prosiliśmy władzę o zbliżenie się do Europy. Rano, gdy już wraz z chłopakiem wróciliśmy do Tarnopola, okazało się, że tej nocy pobito pierwszych studentów. Drugi raz na Majdanie był już zupełnie inny, czuć było bunt i wszechobecną rewolucję. Wówczas, w ogniu protestów, poczułam, że może jednak świat nie jest taki beznadziejny. Że razem możemy go naprawić.
Pierwszy strach? Kiedy mama wpadła do pokoju, krzycząc, że wojsko weszło na Ukrainę. Lęk u Tatiany jednak szybko zastąpiła wola walki. Kolejny raz na Majdan pojechali, gdy sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Była zima, kilkunastostopniowy mróz. Początkowo spali w schronie, ale to im nie przeszkadzało, bo wszędzie czuło się energię i solidarność. Obcy ludzie, mieszkający w stolicy, oferowali noclegi przybyszom spoza miasta. Ich przyjęło starsze małżeństwo profesorów z Kijowa.
Wydarzenia na Majdanie na zawsze pozostaną w pamięci Ukraińców.
- Nie czułam strachu, aż rwałam się żeby być w centrum walk. Wydawało mi się, że jeśli tam nie pojadę, to zginie jeszcze więcej ludzi. Ukrainę traktowałam jak siostrę, której chciałam bronić. I oczywiście kraj krajem, ale to ginących Ukraińców było mi żal najbardziej - opowiada.
Wiktoria, mieszkająca wcześniej w okolicach Doniecka, przyznaje, że w jej rejonie nie czuło się aż takiego ducha walki, raczej lęk. - Pierwsze osoby zostały zabite na Majdanie w dzień moich urodzin, w lutym. Już w maju wojna rozlała się po całej wschodniej części Ukrainy. Zewsząd było słychać strzały. Przez wiele dni nie wychodziliśmy z domu nawet na krok. Później słyszałam jednak o ludziach, którzy oferowali pieniądze za sam przyjazd na Majdan. Wielu Ukraińców jeździło tam więc żeby zarobić, a wysłannicy partii politycznych chcieli na tym ugrać coś dla siebie. Wiedzieli, że Majdan się kiedyś skończy i nadejdą kolejne wybory - mówi.
Chora znieczulica
Kiedy na Majdanie zaczęli umierać pierwsi ludzie, Tatiana była przerażona i zszokowana. Wszyscy chodzili jak w transie. Ale jeszcze bardziej przeraził ją moment, w którym przyłapała się na tym, że przestała liczyć, czuć, przejmować się. W głowie pozostawały tylko statystyki podawane w telewizji, a zmarli ludzie stawali się numerami.
- To stało się dla mnie jakąś chorą normą, przestało szokować. Przestraszyłam się własnej znieczulicy. Choć na Ukrainie prowadziliśmy z chłopakiem dobrze prosperujący sklep budowlany, w tamtej chwili postanowiliśmy wyjechać. Uznaliśmy też, że to dobry moment, aby zrealizować nasze marzenie o poznaniu kawałka świata - mówi.
Wiktoria wyjechała w podobnym okresie. U niej i jej partnera jednak decyzja o przeprowadzce kiełkowała znacznie wcześniej. Od zawsze ciągnęło ich do Europy. W ferworze toczących się na Ukrainie walk uznali, że jeśli nie teraz, to nigdy.
- Chciałoby się powiedzieć "rzuciliśmy wszystko i postanowiliśmy spróbować". Nie mamy dzieci, mieszkanie było wynajmowane, więc drzwi do wyjazdu były otwarte. Niewiele trzymało nas na Ukrainie, więc wystąpiliśmy o wizę. Na Pomorze padło, bo w Elblągu mieliśmy znajomych. Pomimo że znałam tylko angielski, szybko przyjęli mnie do pracy w salonie urody - opowiada.
Polska da stabilizację
Dziś na Ukrainie jest już zdecydowanie spokojnie, choć walki wciąż trwają. - Wcześniej tłukli się gdzie chcieli, strach było wyjść na ulicę. Zmarło wówczas wielu ludzi i Ukraina przestała być tą Ukrainą, którą znaliśmy. Teraz walki trwają na wyznaczonych terenach, przypadkowi ludzie nie są w to zaangażowani. Jest zdecydowanie spokojniej. Czasami słychać strzały, ale ludzie są przyzwyczajeni - opowiadają.
Teraz Ukraińcy nie uciekają od wojny. Wyjeżdżają z przyczyn ekonomicznych. Ceny szaleją, nigdy nie wiadomo, co będzie następnego dnia. Ludzie pragną stabilizacji, bezpieczeństwa finansowego. Ukraina obecnie nie jest im w stanie tego dać. Polska - jak najbardziej. Z badań agencji zatrudnienia MR Job wynika, że Ukraińców jest w naszym kraju aż około miliona. Najczęściej do Polski przyjeżdżają sąsiedzi pomiędzy 26 a 35 rokiem życia. 75 proc. z już tu mieszkających, planuje zostać i pracować w Polsce na stałe. Przeszło 50 proc. z nich deklaruje chęć sprowadzenia swojej rodziny. Wyraźnie widać więc, że Ukraińcy nie traktują Polski tylko jako przystanku na sezonowy zarobek.
Tatiana (po lewej) i Wiktoria pracują w Polsce już od kilku lat.
- Przyjechaliśmy spontanicznie, pełni nadziei i entuzjazmu. Wysiedliśmy na dworcu głównym Gdańsku… i nie wiedzieliśmy co dalej. Nie mieliśmy pracy, mieszkania ani znajomych. Usiedliśmy w McDonaldzie i zaczęliśmy budować sobie nowe życie od zera - wspomina Tatiana.
Krok pierwszy: znaleźć mieszkanie. Wiedzieli, że łatwo nie będzie, bo ona nie znała ani słowa po polsku, jej chłopak - znał język tylko w niewielkim stopniu. Mieli szczęście, bo w końcu trafili na właściciela, który za młodu sam wyjeżdżał za pracą za granicę. Wiedział, co znaczy nie mieć nic. Pomógł.
W przypadku Wiktorii i jej chłopaka problem mieszkania na początku odpadał, bo mieli polskich znajomych, którzy im pomogli. Jednak kiedy w końcu postanowili pójść na swoje, zanim znaleźli lokum, stracili sporo nerwów.
- Wielokrotnie musiałam przekonywać właścicieli, że jestem w Polsce legalnie, pracuję i mam za co zapłacić czynsz. Na każdą rozmowę nosiłam przy sobie umowę o pracę. To bywało upokarzające. Obecne mieszkanie zawdzięczam swojemu uporowi i temu, że dobre pół godziny opowiadałam właścicielowi o swojej sytuacji i o Ukrainie. W końcu solidaryzował się ze mną, bo sam kiedyś wyprowadził się do Niemiec. Obaliłam wszystkie jego argumenty. W końcu się zgodził, chyba miał mnie już dość - śmieje się dziewczyna.
Polski paradoks
Dane GUS-u wskazują, że na polskim rynku pracy brakuje obecnie 120 tys. osób. Na poprawę sytuacji się nie zanosi, bo Polacy wciąż niechętnie wracają z emigracji, a miejsc pracy przybywa. Popyt na pracowników rośnie w tempie 20 proc. rocznie. Tempo wzrostu gospodarczego ma sprawić, że Polska w ciągu kolejnych 20 lat będzie potrzebowała nawet pięć milionów pracowników, by pokryć swoje zapotrzebowanie.
I faktycznie, dane liczbowe mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Ukraińcy dawno przestali być tanią siłą roboczą. Wiktoria przekonała się o tym szukając kolejnej pracy, tym razem w Gdańsku. Znała język, miała referencje, a klientki uwielbiały jej precyzję. W ofertach mogła przebierać. Kryterium? Szybkość zatrudnienia (ze względu na kończącą się wizę) i wysokość pensji. Wtedy po raz kolejny przekonała się, że Ukraińcy w Polsce to nie chłopcy do bicia, ale równorzędnie traktowani pracownicy. Ci, którzy mają fach w ręce, są przez pracodawców bardzo cenieni, a obca narodowość nie jest żadną przeszkodą.
- Zauważyłam pewien paradoks. W Polsce kosmetyczka musi potrafić zrobić wszystko: ledwo pomaluje paznokcie, a już leci farbować włosy i regulować brwi. Robi wszystko, ale nic porządnie. Na Ukrainie stawia się na specjalizację. Jeśli zdecydujesz, że chcesz zajmować się paznokciami, to robisz tylko to i w tym jesteś bardzo dobra - tłumaczy.
Dobra umowa, elastyczne godziny, wysokiej jakości produkty, a do tego satysfakcjonujące zarobki - Wiktoria i Tatiana nie mają na co narzekać. Klientki czasami bywają trudne, ale takie na szczęście zdarzają się rzadko.
Wiktoria: Raz klientka zwróciła uwagę, gdy rozmawiałyśmy między sobą po ukraińsku. Powiedziała, że kiedy ona lata temu pracowała w Anglii, rozmowy w ojczystym języku były zabronione. Ale to już nie te czasy. Z klientkami rozmawiam po polsku, miedzy sobą będziemy porozumiewać się tak, jak nam wygodniej.
Tatiana: Klientki nas lubią, wielu z nich opowiada o dziadkach Ukraińcach. Mają sentyment do naszego narodu, mamy podobną mentalność. Pieszczotliwie poprawiają nasze błędy językowe, za co jesteśmy wdzięczne.
Wrócicie na Ukrainę?
Wiktoria: Nie, chyba że na urlop. Póki co, w Polsce mi dobrze. Tu jest spokojnie. Może za kilka lat uda nam się wziąć kredyt na mieszkanie. Na razie przeszkodą są formalności. Słyszałam jednak ostatnio, że w Polsce jest już tylu Ukraińców, że banki szykują już pewne ułatwienia.
Tatiana: Nie wiem, czas pokaże. W Polsce uczyłam się języka, siedząc w domu i oglądając bajki. Poradzę sobie wszędzie. Póki co, na pewno chcę zwiedzić kawałek świata. Na razie nie odczuwam potrzeby osiedlania się na stałe. Patrząc na obecną sytuację polityczną w Europie, nie warto snuć dalekosiężnych planów. Nigdy nie pomyślałabym, że naszą Ukrainę dotknie wojna, a jednak wciąż mam przed oczami widok dziesiątek ciał rozrzuconych na chodnikach Majdanu, przykrytych ukraińskimi flagami. Do dziś czasami oglądam te kadry w sieci. Nie chcę zapomnieć i przestać doceniać to, co mam.