Trzeba być twardzielem
Urzędnicy często przykładają sytuację w rodzinie zastępczej do sytuacji normalnej rodziny, na przykład własnej, i żądają działań, które wynikają z ich wzorca. A to się nie da porównać. Rodzinom zastępczym potrzebne jest wszechstronne wsparcie. Inaczej ciągle będzie ich za mało.
13.10.2014 | aktual.: 06.11.2014 13:38
Urzędnicy często przykładają sytuację w rodzinie zastępczej do sytuacji normalnej rodziny, na przykład własnej, i żądają działań, które wynikają z ich wzorca. A to się nie da porównać. Rodzinom zastępczym potrzebne jest wszechstronne wsparcie. Inaczej ciągle będzie ich za mało.
Dziewczynka zostawia na stole kartki do zastępczej matki: „Nienawidzę cię” albo „Idę się zabić”. Szuka jej rozhisteryzowana kobieta i sąsiedzi, a ona, schowana w domu, obserwuje całe zamieszanie. Testuje, jak daleko może się posunąć. Jak bardzo matce na niej zależy? Chłopiec przez wiele lat gwałcony przez ojca, okaleczony. Nastolatka z FAS [alkoholowy zespół płodowy – przyp. red.], która kradnie, pali, wagaruje i na każdym kroku oświadcza, że w domu dziecka było jej lepiej. W rodzinach zastępczych nie ma dzieci bez problemów. Zmagają się z odrzuceniem przez biologicznych rodziców, traumą przemocy, brakiem ciepła. Wiele spędziło lata w domu dziecka.
O rodzinach zastępczych mówi się zwykle wtedy, gdy wyjdzie na jaw skandal, taki jak w Pucku: w 2012 roku rodzice zastępczy zakatowali dwoje małych dzieci. Śmierć pierwszego nie zaniepokoiła sądu ani powiatowych pracowników socjalnych. Po śmierci drugiego okazało się, jak brutalnie traktowano dzieci w tej rodzinie. Albo pod Stargardem Gdańskim: także przemoc wobec dzieci. Albo pod Lublinem: po śmierci dziecka na zapalenie płuc ojciec zastępczy się powiesił.
Po takich rewelacjach wszyscy zastanawiają się, co nie wypaliło i kto czego nie skontrolował. – Rodzinom zastępczym potrzebne jest wszechstronna pomoc – państwa i samorządów. I profesjonalna kampania wizerunkowa. Muszą być wspierane i doceniane, inaczej ciągle będzie ich za mało – uważa Joanna Luberadzka-Gruca z Koalicji na rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej. W koalicji jest kilkanaście fundacji i stowarzyszeń założonych przez opiekunów zastępczych oraz organizacje pozarządowe działające na rzecz pieczy zastępczej.
Nie zawsze patologia
W 2012 roku weszła w życie Ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej. – Ma dużo bardzo nowoczesnych, dobrych zapisów. Podobne rozwiązania można znaleźć w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Ale z ich wykonaniem możemy mieć problem – uważa Tomasz Polkowski, szef warszawskiego Towarzystwa „Nasz Dom”, które od lat działa na rzecz rodzicielstwa zastępczego. W 2008 roku towarzystwo razem z władzami Warszawy powołało do życia PORT – Ośrodek Wsparcia Rodzinnej Opieki Zastępczej, który m.in. szkoli kandydatów na rodziców zastępczych, zapewnia rodzinom zastępczym pomoc prawną, psychologiczną i pedagogiczną.
Filozofia ustawy: najważniejsze jest wspieranie rodzin biologicznych, aby jak najmniej dzieci lądowało w rodzinach zastępczych czy domach dziecka. Odpowiadają za to gminy. – Liczba dzieci w pieczy zastępczej nie spadała od lat, więc uznaliśmy, że za często i za łatwo oddzielamy dzieci od rodzin biologicznych. Przecież to nie zawsze rodziny patologiczne, gdzie panuje alkoholizm i przemoc, lecz niezaradne, które nie umieją radzić sobie z dzisiejszą rzeczywistością – mówi posłanka Magdalena Kochan (PO), która tworzyła ustawę.
Wsparciu rodziny biologicznej służy nowa funkcja – asystent rodziny. Wkracza, gdy się zaczynają konflikty, wspiera, stanowi łącznik z instytucjami, do których rodzina nie potrafi dotrzeć. Krok po kroku pokazuje, jak można wyjść z problemów. Nie musi być psychologiem ani pedagogiem, ale mieć praktykę lub przeszkolić się w pracy z dziećmi i rodziną. Teraz gminy mogą, lecz nie muszą zatrudniać asystentów, od 2015 roku – to obowiązek.
Joanna Luberadzka-Gruca: – Dziś pracuje już ponad 2 tys. asystentów. To niemało, ale większość ich etatów jest finansowana w ten sposób, że resort pracy ogłasza konkurs, gmina się zgłasza, wygrywa, dostaje pieniądze. Chciałabym wiedzieć, czy tak będzie do końca świata? Jaki jest pomysł na to, żeby gminy zaczęły przejmować koszty asystentów? Resort wyszedł z założenia, że państwo pomoże im na rozruchu, z czasem gminy dojdą do wniosku, że bardziej im się opłaci zatrudniać asystenta. Ale to nie takie proste, szczególnie dla biedniejszych gmin. Dlatego potrzebujemy wieloletniej rządowej strategii i badań, jak ten system działa.
Misja i pieniądze
Lutol Mokry, wieś w gminie Trzciel w województwie lubuskim. Paweł i Anna Urbanowiczowie przyjechali tu w 1990 roku. On jest z wykształcenia prawnikiem. Chciał być sędzią rodzinnym, ale po stanie wojennym za działalność w Solidarności Rolników Indywidualnych nie mógł pracować w zawodzie. Imał się różnych zajęć, m.in. współpracował z Towarzystwem im. Brata Alberta, pracował w poznańskim domu dziecka, ale odszedł stamtąd po awanturze z dyrektorem, który jego zdaniem źle traktował dzieci.
Za kilka tysięcy guldenów, dar od holenderskich benedyktynów, Urbanowiczowie kupili w Lutolu gospodarstwo i zrujnowany dom. Po remoncie stał się siedzibą rodzinnego domu zastępczego dla dzieci i młodzieży. Aby go utrzymać, założyli Fundację „Nasz Dom”. Szukając środków na działalność fundacji i niezależność finansową domu, w 2005 roku wydzierżawili od PKP starą stację kolejową w Zbąszynie, wyremontowali ją i otworzyli tam sklep z używaną odzieżą, meblami i sprzętem gospodarstwa domowego – to był strzał w dziesiątkę w niezamożnej gminie. Sklep mógł powstać dzięki kontaktom Urbanowicza (jeszcze z czasów Solidarności) z organizacją dobroczynną ze Szwecji Reningsborg Pomocne Dłonie, która w kilku krajach Europy Wschodniej prowadzi sklepy z używaną odzieżą. Sklep daje pracę dorosłym wychowankom rodzin zastępczych, którzy często nie potrafią sobie radzić w dorosłym życiu.
Przez rodzinę zastępczą w Lutolu przewinęło się około 20 wychowanków, głównie nastolatków. Urbanowiczowie mają też sześcioro własnych dzieci. – Braliśmy młodzież, której nikt nie chciał, z naprawdę dużymi problemami – mówi Paweł Urbanowicz. – Kilka lat minęło, zanim nauczyliśmy się pomagać dzieciom i zaczęliśmy budować własny program. Nasz system opiera się na akceptacji biologicznej matki i podtrzymywaniu z nią relacji, obserwacji u dziecka skutków odrzucenia, bo to zmienia całkowicie jego sposób funkcjonowania, a następnie resocjalizacji.
Za pieczę zastępczą odpowiadają powiaty. Zatrudniają koordynatorów, którzy mają za zadanie wspierać rodzinę w codziennych problemach. Przydziela się ich na wniosek rodziny. Muszą współpracować z pedagogami, psychologami, lekarzami. To nowość, a chwalą ten pomysł i specjaliści, i praktycy rodzicielstwa zastępczego. Powiaty finansują szkolenia kandydatów na rodziców zastępczych, partycypują w kosztach utrzymania domu, w którym rodzina mieszka. Dom dziecka – przynajmniej w założeniu – jest ostatecznością. Dziś nie mogą tam trafiać dzieci poniżej siódmego roku życia, od 2015 roku – młodsze niż 10 lat, a w 2020 roku – domy dziecka w praktyce mają przestać istnieć, zastąpią je różne formy pieczy zastępczej. Ustawa zmniejszyła dopuszczalną liczbę dzieci w domach dziecka – dziś nie może ich być więcej niż 14.
– To jedyny możliwy kierunek. Bo kiedy dziecko stamtąd wychodzi, jest kompletnie bezradne życiowo. Wychowankowie domów dziecka w 80 proc. trafiają pod opiekę ośrodków pomocy społecznej. Najczęściej kończą naukę na gimnazjum, czasem zawodówce. Te z rodzin zastępczych radzą sobie lepiej: ponad 60 proc. podejmuje naukę w szkołach wyższych – mówi Magdalena Kochan. Sama była matką zastępczą dla swojej siostrzenicy Agaty po śmierci jej matki. Agata jest już pełnoletnia, studiuje.
Chociaż rodzin zastępczych przybywa, to wciąż jest ich za mało. Przyznaje to resort pracy w raporcie oceniającym działanie ustawy. Na przykład w powiecie oświęcimskim w zeszłym roku powstały dwie rodziny, a nowych opiekunów potrzebowało 17 dzieci. W Internecie pełno jest apeli powiatowych centrów pomocy rodzinie namawiających do tworzenia rodzin zastępczych.
Joanna Luberadzka-Gruca: – Choć od lat się mówi, że trzeba zmniejszyć liczbę dzieci w domach dziecka, to pomoc finansowa państwa temu nie służy, bo jest nadal niewystarczająca. Nie chodzi nawet o to, żeby poprawiać sytuację materialną rodzin zastępczych, ale o to, że realne koszty utrzymania dziecka wzrosły przez ostatnie dwa, trzy lata znacznie więcej niż podniesiono pensje i świadczenia dla rodziców zastępczych. Zgodnie z ustawą rodzina zastępcza nie może otrzymywać mniej niż 2 tys. zł brutto. Minimalna płaca to ok. 1600 zł, a więc różnica jest niewielka. A przecież ich praca to nie osiem godzin w biurze, tylko zajęcie przez całą dobę. Dlatego na świecie rodzice zastępczy są bardzo dobrze wynagradzani. Nigdzie na świecie nie ma tak, że ludzie robią to za darmo i jeszcze dokładają z własnej kieszeni. Do tego zdecydowana większość rodziców zastępczych ma swoje biologiczne dzieci. Jeśli przyjmują obce dziecko, to biologiczne w jakimś sensie ponosi tego ofiarę – musi dzielić się rodzicami, dziadkami
przestrzenią. Oczekiwanie, że rodzice zastępczy będą degradować swoją rodzinę, jest nieuczciwe. Dlatego powinni dostawać godziwe pieniądze, które powinny być waloryzowane wraz ze wzrostem kosztów utrzymania.
Dobrze działający system rodzicielstwa zastępczego to nie tylko najlepsze rozwiązanie dla dzieci pozbawionych opieki biologicznej rodziny – to także wymierne korzyści finansowe dla państwa. Inwestowanie w rodziny zastępcze się po prostu opłaca. Jak wyliczyło Ministerstwo Pracy, miesięczny koszt pobytu w domu dziecka w 2012 roku wyniósł 3,3 tys. zł (w wielu domach dziecka, zwłaszcza zajmujących się dziećmi niepełnosprawnymi, ten koszt jest znacznie wyższy – nawet 6 tys. zł). Średni koszt (świadczenie na dzieci i wynagrodzenie rodziców) na jedno dziecko w zawodowej rodzinie zastępczej wyniósł 1052 zł.
Na forach internetowych – zwłaszcza gdy wybuchają takie afery jak w Pucku – mnożą się wpisy o tym, że rodzice zastępczy świetnie prosperują, że znaleźli sobie sposób na podreperowanie budżetu. Pracownicy PCPR-ów mówią o tym, że kandydatów na rodziców zastępczych byłoby więcej, gdyby nie bali się negatywnej opinii środowiska, że zarabiają na dzieciach.
Joanna Luberadzka-Gruca: – Znam setki rodzin zastępczych i ani jednej, która miałaby dobrą sytuację finansową, bo zdecydowała się na przyjęcie dzieci. Znam właściciela dobrze prosperującej firmy, który uznał, że ma dość pieniędzy, by oddać się wychowywaniu przyjętych dzieci i wyprawianiu ich w świat. Znam panią, która przyjęła troje dzieci, z czego jedno jest bardzo niepełnosprawne, i która rozkręciła biznes, żeby mieć na jego rehabilitację. Ale nie znam takich, którzy się na dzieciach wzbogacili. Na rodzicielstwie zastępczym nie można się dorobić, chociaż dobrze by było, gdyby dobrzy i oddani rodzice zastępczy dobrze zarabiali. Dlaczego nikt nie mówi, że wysokie zarobki prezesa dużej firmy są niemoralne? Owszem, zdarzają się ludzie, którzy traktują to zajęcie wyłącznie jak biznes, tak jak to się zdarza w innych zawodach. Dlatego jest potrzebne sito, które takich ludzi odrzuci.
Jej zdaniem obecne sito ma małe oczka i rzadko przepuszcza kogoś, kto się nie nadaje. – Zanim ustawa weszła w życie, znałam rodziny, które nigdy nie przeszły szkolenia. A powinny, bo uniknęłyby wielu błędów, które przełożyły się na życie dzieci. Teraz każda nowo tworzona rodzina zastępcza musi przejść szkolenie i uzyskać kwalifikacje. Ale szkoleniem i nadzorem zajmują się ludzie, a ludzie są omylni. Po kontrolach w puckim PCPR okazało się, że system szkoleń i kontroli nie działał dobrze, że rodzina Cz. nie powinna otrzymać certyfikatu. Że zawiedli pracownicy socjalni, koordynator i sąd. Urbanowiczowie już nie przyjmują nowych wychowanków. – Nieletni podopieczni wrócili do swoich rodzin biologicznych, które poradziły sobie z problemami, z czego się bardzo cieszymy. Dwóch dorosłych mieszka z nami, wybrali nas, stanowimy rodzinę – mówi Paweł Urbanowicz.
Zajmują się teraz głównie problemem wykluczenia młodzieży, która opuszcza rodziny zastępcze. Stworzyli dla nich program WINDA, który składa się z siedmiu „pięter”, kończy się zatrudnieniem. Fundacja „Nasz Dom” szkoli także kandydatów na rodziców zastępczych, kuratorów i pracowników socjalnych. Stosują autorskie programy, opracowane na podstawie doświadczeń własnych i innych rodzin: dla kandydatów na rodziców zastępczych i zawodowych rodzin zastępczych. Przynajmniej jeden ze szkolących musi być rodzicem zastępczym.
Nadzorca czy przyjaciel
– Kiedy dają ci dziecko i naprawdę chcesz je wychowywać, drżysz o każdą rzecz, którą sprawdza pomoc społeczna i sąd – opowiada Magdalena Kochan. – Umierałam ze strachu, gdy wracałyśmy z Agatą do domu po jakichś zajęciach, a pod drzwiami czekała pracownica socjalna, żeby sprawdzić, w jakich warunkach żyje dziecko. Bałam się, że jak w domu jest średnio posprzątane, to mi ją odbiorą. Nie myślałam racjonalnie, że przecież w normalnej, dobrej rodzinie bywa bałagan, a w „posprzątanej” bywa patologia. Bałam się każdego pytania pracownika socjalnego czy sądu. Nie chodzi o to, żeby urzędnik był nadzorcą, który wpada do domu, otwiera lodówkę i krzyczy: Tego za mało, a tego za dużo! Wiem, że w praktyce to wygląda różnie. Mówi mi o tym wiele rodzin zastępczych. Często rodzice zastępczy boją się poskarżyć pracownikowi socjalnemu czy nawet koordynatorowi – chociaż sami o niego wystąpili, że mają jakieś problemy, bo obawiają się, że zarzucą im nieudolność.
Paweł Urbanowicz: – Urzędnicy często przykładają sytuację w rodzinie zastępczej do sytuacji normalnej rodziny, na przykład własnej, i żądają działań, które wynikają z ich wzorca. I już masz przerąbane. Bo jak można porównać normalną rodzinę z naszymi problemami, harówą, wypaleniem, wątpliwościami, klęskami wychowawczymi? A jeszcze do tego dochodzą konflikty z własnymi dziećmi, które mają często poczucie, że się je okrada z własnej rodziny, dzieciństwa. Przyjmując dziecko zaburzone, rodzina zastępcza staje się rodziną dysfunkcjonalną. To jest nie do zrozumienia, porównania, opisania. Zdaniem Tomasza Polkowskiego w Polsce panuje tradycja interwencjonizmu urzędniczego – pracownicy pomocy społecznej są często wyroczniami, które stawiają się ponad prawem rodziny do wychowywania dzieci. Przywołuje znaną sprawę: pracownicy socjalni chcieli odebrać dziadkom wnuczka, bo uznali, że jest za gruby. Ale to dotyczy nie tylko ich: kandydaci na rodzinę zastępczą usłyszeli od psychologa, że się nie nadają, bo są za prości,
co przeczy naukowej teorii, że w kontaktach rodzica i dziecka liczy się więź, a nie wykształcenie i status. Asystenci rodziny i koordynatorzy też nie zawsze mają o tym pojęcie. Tradycyjne jest ocenianie rodzin, klasyfikowanie ich, nadużywanie słowa patologia, przyglądanie się raczej symptomom, a nie przyczynom choroby.
– W efekcie wiele rodzin zastępczych mówi: „Dajcie nam w spokoju wychowywać dzieci”, nie zdając sobie sprawy z tego, że mają do czynienia z obcymi dziećmi i odpowiedzialnością, która nie dotyczy tylko ich. Z zadaniami, które ich tak obciążają psychicznie, że się wypalają, że rozpadają się małżeństwa – mówi Tomasz Polkowski. Paweł Urbanowicz: – Rodzic zastępczy staje codziennie przed ogromnymi wyzwaniami. Ma do czynienia z dzieckiem odrzuconym, zaniedbanym, z problemami neurologicznymi. To dzieci przyzwyczajone do manipulowania dorosłymi, przekraczania granic. Jeśli zaczniemy wymagać od nich przestrzegania granic, zaczną się buntować, rozgrywać rodziców. W sytuacji, gdy od rodziców wymaga się sukcesów, bardzo często muszą wchodzić z dzieckiem w układy wychowawcze, ustępstwa, które pozwalają przetrwać całej rodzinie. Nie pozwalają sobie na konflikt, zwłaszcza że dziecko przed obcymi robi za „spaniela”, chociaż w domu jest agresorem. A nagminną praktyką koordynatorów i kuratorów jest to, że wypraszają rodziców
z pokoju i rozmawiają tylko z dzieckiem. Jego zdaniem efekty pracy wychowawczej w rodzinie zastępczej należy mierzyć inaczej niż w normalnej rodzinie. Trzeba brać pod uwagę, z jakiego poziomu startuje dziecko – a zaczyna z poziomu zaniedbania i obciążeń rozwojowych. Jeśli zaczyna funkcjonować społecznie, komunikować się z otoczeniem – to już sukces.
Wielu starostów ze względów finansowych nie zdecydowało się na otwarte konkursy na koordynatorów, dlatego ta funkcja została zmonopolizowana przez pracowników socjalnych, a to nie zawsze dobrze, bo ktoś, kto był pracownikiem pomocy społecznej, ma do problemu podejście urzędnicze. – A jeśli do tego jeszcze powiat pójdzie na skróty, zatrudni go na umowę zlecenie, da kilka godzin i słabo wynagrodzi, to nic z tego nie będzie – mówi Joanna Luberadzka-Gruca.
Paweł Urbanowicz: – Oczywiście, są też wspaniali koordynatorzy. Jedna z rodzin opowiadała mi o pani, która gdy tylko weszła do domu, powiedziała: „Nie jestem specjalistką, ale naprawdę chcę państwu pomóc, proszę mi powiedzieć, co mogę zrobić”. To bardzo cenne, prawdziwie wspierające podejście.
Są powiaty, w których koordynatorów nie ma. Rodziny zastępcze – zwłaszcza te, które mieszkają z dala od centrów – skarżą się też na kłopoty w uzyskaniu specjalistycznej pomocy psychologów, terapeutów.
– Rzecz nie w małej liczbie psychologów, bo Polska produkuje ich bardzo dużo, ale w tym, że brakuje specjalistów, którzy potrafią postawić np. diagnozę dziecka pod kątem FAS i wiedzą, jak z nim pracować. I którzy umieją pracować z rodzicami zastępczymi. Tylko wtedy mogą skutecznie pomóc – mówi Joanna Luberadzka-Gruca.
I zaczęło się piekło
Wielki piękny dom pod lasem, psy, konie.
– Żyliśmy jak pączki w maśle. Kilka lat temu zaczęliśmy myśleć o dziecku, długo się staraliśmy, ale nie wyszło – opowiada Katarzyna. Ona i jej mąż Marcin są dziennikarzami. Zgłosili się do jednego z warszawskich oddziałów TPD na szkolenie rodzin adopcyjnych. Najpierw etap kwalifikacji, „wyżymaczka” – psycholog pyta o wszystko: jacy są, co lubią, historia rodziny, testy pokazujące, jak reagują na konkretne sytuacje, wypracowania w stylu „dlaczego kochasz męża”, zaświadczenia z pracy od przełożonych, że są w stanie połączyć pracę z rolą rodziców. Potem zakwalifikowali się do programu PRIDE, który trwał około trzech miesięcy. Książki, ćwiczenia, warsztaty, zadania domowe.
– W miarę przerabiania programu byliśmy coraz bardziej przerażeni, bo dowiadywaliśmy się o obciążeniach, jakimi mogą być obarczone dzieci, o problemach wychowawczych. Trzeba być naprawdę zdeterminowanym twardzielem, żeby mimo to brnąć dalej – mówi Katarzyna. – Ale najlepszy program nie był nas w stanie przygotować na to, co nas czekało.
O rodzeństwie z domu dziecka: czteroletnim Piotrusiu, pięcioipółletnim Karolu i siedmioletniej Róży, dowiedzieli się jeszcze w trakcie kursu. Ich biologiczna rodzina nie była patologiczna – po prostu kompletnie bezradna społecznie.
– Gdy zabraliśmy ich do domu, zaczął się kipisz. Chłopcy ciągle sikali do łóżek. Nie chcieli nic jeść, bo jedzenie było inne niż w domu dziecka. Byli nieprzyzwyczajeni do siedzenia przy stole, mycia zębów. Nie mówili normalnie, tylko wrzeszczeli, piszczeli, jęczeli. Wyładowywali emocje, tłukąc się. Gdy ulepili z mężem bałwana, to przez trzy godziny walili w niego i kopali. Piotruś potrafił histerycznie płakać przez pięć godzin bez przerwy. Wyrzucał materace z łóżka swojego i Karola, wszystkie rzeczy z ich szafek, kopał w drzwi, gryzł. Kompletnie nie byłam na to przygotowana, nie mogłam z nimi nawiązać żadnego kontaktu. Gdy wstawałam rano, czułam, że za drzwiami jest trójka okupantów, wrogów, a ja idę z nimi stoczyć walkę. Teraz wiemy, o co chodziło – przecież dla nich to były tak samo potworne emocje jak dla nas. Teraz każdy z tych przypadków potrafimy rozłożyć na czynniki pierwsze, wtedy nie. Czasami miałam wrażenie, że są oklejone grubą warstwą błota, którą trzeba było zedrzeć. A pod nią były fenomenalne
dzieci – dobre, czułe, niebywale inteligentne, mądre. Tyle że dotarcie do tego wszystkiego strasznie długo trwało. Nadal widzimy pozostałości po domu dziecka – na przykład Róża ma bardzo niską samoocenę, chociaż jest już w II klasie i ma bardzo dobre stopnie. Za sprawy adopcji odpowiada samorząd wojewódzki. Do jego obowiązków należy kwalifikacja i szkolenie (jest teraz bezpłatne) rodzin adopcyjnych. Wszystkie ośrodki adopcyjne – także niepubliczne – przeszły pod zarząd marszałków. Nie ma jednak zorganizowanego systemu specjalistycznej pomocy, gdy rodzina adopcyjna zakończy formalności.
Katarzyna: – W tych strasznych momentach bezwzględnie potrzebne nam było wsparcie, bo byliśmy na granicy szaleństwa. Ileż razy zastanawialiśmy się, czy to był dobry pomysł. Miałam takie zjazdy, że mówiłam mężowi: „wyprowadzam się!”. Nagle z przerażeniem odkryłam inną siebie – przedtem myślałam, że jestem spokojna, mam poczucie humoru, że jestem po prostu dobrym człowiekiem. Okazało się, że krzyczę, mam pretensję, obwiniam o wszystko męża, jakbyśmy razem w tym nie tkwili. Stałam się chudą, wredną, kostyczną babą jak z powieści Dickensa. Mąż lepiej sobie z tym wszystkim radził, martwił się i dziećmi, i mną. Potrzebowaliśmy wtedy kogoś, kto by powiedział: „Nie przejmujcie się, to normalne reakcje was i dzieci, oznaki tego i tego”. A tak do wszystkiego dochodziliśmy sami, głównie czytając specjalistyczne książki.
Zastanawia się: – Państwo pewnie wychodzi z założenia, że robi to dwójka dorosłych, świadomych, przebadanych przez system ludzi. W idealnym kraju powinniśmy mieć przypisaną do nas osobę, która przez pierwszy kwartał powinna bywać u nas raz w tygodniu. Pomogła nam psycholożka, która współpracowała z domem dziecka Róży, Karola i Piotrusia. Ale sami sobie ją zorganizowaliśmy. Zaliczyliśmy też psychiatrę i psychoterapeutkę – wyszukaliśmy ich, zapłaciliśmy, ale to nie powinno tak wyglądać. W Polsce dokonuje się rocznie około 3,5 tys. adopcji. Tomasz Polkowski uważa, że to liczba zdecydowanie za wysoka. Na przykład w Danii przeprowadza się kilka adopcji rocznie, resztę dzieci, których z różnych względów nie mogą wychowywać rodziny biologiczne, przejmuje piecza zastępcza. Bardzo intensywnie pracuje się z rodzinami biologicznymi.
– W swojej praktyce rzadko trafiam na rodziny, w których wszyscy dziadkowie, ciotki i wujkowie są pijakami i zboczeńcami, i trzeba dziecko oddać do domu dziecka i adopcji – mówi. Przywołuje taki przypadek: 17-letnia dziewczyna z domu dziecka zaszła w ciążę. Po wielkich bojach pozwolono jej zostać w domu. Dziewczyna jest bardzo związana z dzieckiem, ale dom namawia ją, żeby oddała je do adopcji. Polkowski obawia się, że niestety w końcu do tego doprowadzą, zamiast zapewnić jej wsparcie, by mogła to dziecko wychować.
– Oczywiście, są takie sytuacje, jak choroba psychiczna, całkowita demoralizacja rodziny czy niepełnosprawność dziecka – wtedy nie ma wyjścia – mówi. – W ciągu mojej kariery bardzo rzadko słyszałem od dziecka z domu dziecka, że chce być adoptowane. Częściej – że ewentualnie mogłoby pomieszkać w jakiejś innej rodzinie. Większość mówi: „Chcę wrócić do domu”. Słuchajmy dzieci!
Jolanta Koral/zwierciadło.pl