Tu zdarza się cud narodzin. Boże Narodzenie na Neonatologii i Intensywnej Terapii Noworodków
Wigilia 2010 roku. Marta od rana czuje dziwny ból w krzyżu. Zupełnie jakby miała dostać okres. Ale to niemożliwe. Jest przecież w szóstym miesiącu ciąży. Próbuje sobie przypomnieć wszystkie artykuły i poradniki, jakie o ciąży przeczytała. Czy taki ból jest normalny? W jej pamięci nie pojawia się nic sensownego. Razem z mężem, którego jeszcze nie chce denerwować, zjadają śniadanie. Wieczorem mają być u jego rodziców na uroczystej kolacji.
23.12.2016 | aktual.: 24.12.2016 08:45
Boli coraz bardziej. Marta nie chce dłużej czekać. Ubierają się i jadą do najbliższego szpitala. Wolą się upewnić, że wszystko w porządku, że to nic, że tak może być. I rzeczywiście, po godzinie oczekiwania w kolejce innych ciężarnych, słyszy od lekarza słowa pocieszenia. USG i KTG w porządku. „Może ma pani problemy z kręgosłupem?”. Ma, i chwyta się tej myśli, kiedy nieco uspokojeniu wracają do domu i kiedy siedzi przy stole z teściami. Ledwo siedzi, bo ból nie ustępuje, wręcz przeciwnie, nasila się. Teściowa, jak to ona, mówi, że Marta histeryzuje, że kiedyś to kobiety rodziły w polu albo od razu po wracały do pracy. A Marta, chuchro, w dodatku hipochondryczka. „Ciąża to nie choroba”. Marta zagryza zęby i już się nie odzywa. Dopiero kiedy mąż wychodzi do toalety, łapie go w przedpokoju. „Już nie wytrzymam, dzieje się coś złego, jedźmy!”.
W pośpiechu, nie zważając na docinki rodziny, że przecież święta, ubierają się i jadą znów do szpitala. Boli już tak bardzo, że Marta czuje każdy wybój na drodze, każdą koleinę. W poczekalni nie jest w stanie usiąść, kładzie się. Przyjmują ją po 40 minutach. Leży na fotelu i nie może uwierzyć w to, co słyszy od lekarki: „Ma pani rozwarcie na dwa palce i skurcze co pięć minut, nie czuje ich pani?”. Nie. Marta czuje tylko nieprzerwany, silny ból pleców. „Nie mogę tu pani przyjąć, nie mam inkubatora” – stwierdza lekarz. Marta dalej nie wierzy: „Jakiego inkubatora? Przecież to dopiero 26 tydzień ciąży”.
Wsadzają ją w karetkę i wiozą do szpitala wojewódzkiego. Robią USG i KTG. „Nie ma tętna dziecka”. Marta przełyka ślinę, nie chce myśleć. Nie chce, żeby dotarło do niej to, co się dzieje. Tętno wraca, ale rozwarcie zwiększyło się do trzech palców, skurcze co trzy minuty. Każą jechać jej windą na górę, na porodówkę. Wtedy się załamuje. Rodzi w 26 tygodniu ciąży i nie może w to uwierzyć. Kładą ją na łóżku, nogi wyżej, głowa niżej. Podają coś w kroplówce. Po całym dniu bólu, strachu i silnego stresu, jest już bardzo zmęczona. Podają jej relanium, dziecko dostaje sterydy na szybszy rozwój płuc. Z ust bardzo spokojnego i opanowanego lekarza w kierunku obecnej na sali położnej padają najgorsze słowa, jakie usłyszy: „Nie pomagać, ale jak się zacznie, to nie przeszkadzać”. To znaczy, że za chwilę jej dziecko urodzi się o trzy miesiące za wcześnie.
Słyszy wszystko, co mówią lekarze, więc wie już, że mała dziewczynka, która miała przyjść na świat dopiero w marcu, waży teraz kilogram. Normalny, zdrowy noworodek, waży ok 3500. Czy 1000 gramów wystarczy jej, żeby przeżyć? Jak na wcześniaka to i tak dużo. Czy jej płucka będą wystarczająco silne? Resztkami trzeźwych myśli wraca znów do przeczytanych poradników. Wertuje zapamiętane informacje. Czytała, że teraz udaje się odratować nawet 300-gramowe maluchy. Nie sądziła, że to będzie dotyczyć jej dziecka.
Martynka rodzi się pięć minut po północy. Nie oddycha. Matka nie widzi jej nawet przez sekundę, młoda lekarka natychmiast zabiera dziecko do sali obok. Marta słyszy, jak reanimują jej córeczkę i bezgłośnie płacze. W głowie powtarza w kółko: „Proszę, proszę, proszę, proszę”. To najgorętsza modlitwa, jaką wypowiada w życiu. Chwilę później dobiega do niej głos lekarki: „Mamy ją”. Żaden okrzyk, jak na filmach. Głos jest cichy, spokojny, ciepły. Marta wie, że lekarka się uśmiecha. Spotyka ją kilka godzin później przy łóżeczku Martynki. Jej córeczka ma wenflony w każdej rączce i nóżce, w nosku rurkę do intubacji, w buzi sondę. Straszny i piękny widok jednocześnie. Cud narodzin. Lekarka kładzie dłoń na ramieniu Marty. „Damy radę”.
Cała rodzina zebrana przy stole, a pani musi wstać i jechać do szpitala, żeby przejąć dyżur…
Tak. To zawsze jest bardzo trudne. Naszym dzieciom, lekarskim dzieciom, należy się ukłon, bo one te rozstania muszą dzielnie znosić, nie tylko w wigilię, ale w każde inne święto. Zaczęłam dyżurować, gdy moja córka miała 11 miesięcy, to był ostatni moment, kiedy mogłam wrócić do zawodu, bo takie są sztywne realia, jeśli ktoś chce się wyspecjalizować. Mam to wielkie szczęście, że mój mąż też jest lekarzem i rozumie, że ja muszę wziąć tę walizkę, wstać od stołu, opuścić rodzinę i po prostu wyjść z domu. I tak robię od wielu, wielu lat.
Nie spędzają państwo świąt jak typowa polska rodzina?
Zdarzały się takie wigilie, kiedy następnego dnia wsiadało się w samochód i jechało 500 km, żeby się spotkać z bliskimi, a kolejnego znowu 500 km w drugą stronę. Nie każdemu łatwo to zrozumieć. Dość często, z moją własną rodziną, wigilię obchodzimy 23 grudnia, bo 24 nie możemy spędzić jej razem, tak jak wszyscy. W szpitalu wigilię dzielimy na pół, jedna osoba pracuje od 8.00 do 19.00, druga od 19.00 do 8.00 rano następnego dnia. Jak będzie wyglądał tego dnia dyżur? Nie da się przewidzieć.
Boże Narodzenie na Neonatologii jest bardziej trudne czy piękne?
Święta na Neonatologii są szczególne. I wtedy, gdy rodzą się dzieci zdrowe, nic nie odda tego szczęścia, patrzenia na nie. Ale również, gdy walczymy o życie i zdrowie wcześniaka. Wtedy najbardziej czujemy się potrzebni, czujemy, że pełnimy misję. Wiele dzieci rodzi się w święta, ale kiedy rodzą się te chore, wcześniaki, ten moment jest szczególnie przykry i jednocześnie wzruszający. Trzeba matkę wziąć za rękę i pocieszyć, w wigilię to szczególnie trudne, bo w domu zostawia się swoje własne małe dziecko.
Ale mali pacjenci pozostają pani bardzo bliscy…
Z wcześniakami, które się u nas rodzą, jesteśmy później w stałym kontakcie. To są dzieci, które urodziły się z wagą 300, 400, 600 gramów. Mam takiego pacjenta sprzed ośmiu lat, Mikołaja, który urodził się w Wigilię. To była pierwsza wigilia w moim nowym domu, gdzie przyjechała cała moja rodzina. O 18.00 musiałam wstać od stołu, opuścić moich bliskich i pojechać do pracy, przejąć dyżur od koleżanki. W momencie przekazywania tego dyżuru, rodziło się dziecko. To był właśnie Mikołaj. 24 tydzień ciąży, urodził się w stanie bardzo ciężkim i długo o niego walczyliśmy, stał się moim pacjentem na wiele tygodni. Dziś ma osiem lat, jest po wielu rehabilitacjach i zabiegach. Cieszymy się, że chodzi, bo to, biorąc uwagę jego stan po narodzinach, bardzo dużo. W każdy Dzień Wcześniaka, 17 listopada, składam mu życzenia.
Jak udaje się pani zachować dystans do swojej pracy?
Jak wchodziłam w ten zawód, nie byłam ani żoną, ani matką. Byłam po prostu młodą osobą, która chciała pomagać. Miałam wspaniałego szefa, który nauczył mnie dystansu, umiejętności stawania obok. Oczywiście, że myślę i kłębią się we mnie emocje, ale po wyjściu z oddziału staram się nie przeżywać już tego tak bardzo. Gdy wracam na oddział, z powrotem jestem z matkami i dziećmi. Jako matka staram się patrzeć na cudze dziecko i jego problem, jakby to było moje dziecko. I każdego małego pacjenta traktuję tak, jakbym leczyła własne dziecko.
Te wszystkie trudne przypadki nie załamują pani?
Ja na szczęście nie mam żadnych osobistych dylematów, jako lekarz nie patrzę, czy to jest ciężkie, po prostu idę przez to, nie płaczę, bo wiem, że muszę być oparciem. Oczywiście, że jest mi przykro, czasem łza poleci, ale nigdy przy matkach, bo dla nich muszę być wsparciem. Ludzie czasem pytają, jak znoszę te wszystkie trudne przypadki, ale dla mnie to jest proste, bo ten najmłodszy pacjent jest najwdzięczniejszy, on chce żyć i chce być zdrowy. A ja muszę po prostu zrobić wszystko, żeby to było możliwe. Widzę czasem wiele rodzinnych dramatów, bo jednak urodzenie takiego wcześniaczka, to dla małżeństwa jest duży egzamin. I niektóre z tych małżeństw się rozpadają. Inne trwają i stają się jeszcze silniejsze.
Jaki moment w pracy był dla pani najcięższy?
Na początku pracowałam w dużym szpitalu wojewódzkim, obsługiwałam reanimację. Obudzono mnie w nocy, biegłam do oddziału zakaźnego, do niemowlęcia, powtarzając sobie po drodze wszystkie dawki leków. Pamiętam, że wybiegłam na bosaka, nie szukałam butów, żeby było szybciej. Niestety dziecko już nie żyło. Nie udało mi się go reanimować, mimo długotrwałych prób. To było dla mnie bardzo ciężkie przeżycie. Śmierć każdego dziecka jest bardzo trudnym doświadczeniem, ale wtedy jeszcze jej nie rozumiałam.
Pięknych chwil jest całe mnóstwo. Bo jestem wzywana też do zwykłych porodów. Obserwuję, jak mama przez długie godziny rodzi, potem bierze dziecko w ramiona i to jest najpiękniejsza rzecz na świecie. Kiedy człowiek na to patrzy, to wszystkie troski i smutki z całego dnia po prostu znikają. Bardzo dziękuję losowi, że mogę w tym uczestniczyć. Tak samo niosą na skrzydłach chwile, gdy uda się pomóc i wyratować dziecko. Pamiętam taki przypadek sprzed trzech lat, dziewczynka urodziła się malusia, jej stan po porodzie załamał się tak strasznie, że sądziłam, że to już koniec, za chwilę ją stracimy. W jednej sekundzie podjęłam decyzję, że zastosuję zupełnie nową metodę leczniczą, której jeszcze nie ćwiczyłam. Powiedziałam: teraz albo nigdy. Podłączyliśmy ją do specjalnego trybu wentylacji, który znałam dotąd tylko z teorii i udało się. stan dziecka się polepszył, ona się teraz dobrze rozwija, jesteśmy w stałym kontakcie z jej rodzicami. W takich chwilach jak tamta zawsze myślę: warto żyć.