Urszula Zielke trafiła z 3‑letnim synem do szpitala w Bydgoszczy. Dowiedziała się, że nie może zostać z dzieckiem
Była noc z 22 na 23 marca. Syn Urszuli Zielke dostał drgawek przez sen i zaczął się dusić. Pojechali na SOR szpitala w Grudziądzu. Ponieważ przekształcono go na szpital zakaźny, oddelegowano ich karetką do Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego im. J. Brudzińskiego w Bydgoszczy. "Tam zgodzili się nas przyjąć, tylko zapomnieli poinformować o tym, że nie będę mogła zostać z dzieckiem" – mówi kobieta.
25.03.2020 | aktual.: 25.03.2020 20:55
Kilka dni temu szpital dziecięcy w Bydgoszczy wprowadził zmiany organizacyjne, których celem jest zapewnienie bezpieczeństwa i minimalizowanie ryzyka wystąpienia zakażeń koronawirusem. Na swojej stronie internetowej poinformowali o wstrzymaniu odwiedzin na terenie całego szpitala oraz "wstrzymaniu pobytu opiekunów prawnych na oddziałach szpitala (wyjątkiem są matki karmiące i opiekunowie dzieci z niepełnosprawnościami)". Sprawa poruszyła wiele kobiet. Na ten temat wypowiedziała się m.in. Magdalena Komsta, która prowadzi bloga Wspomagające.pl.
"W Wojewódzkim Szpitalu Dziecięcym im. J. Brudzińskiego w Bydgoszczy rodzice przy przyjęciu na oddział pediatryczny muszą zostawić dziecko w szpitalu samo. SAMO, bez względu na wiek. Niemowlaki też. Odwiedzin nie ma. Matka może zostać z dzieckiem, tylko jeśli karmi je piersią lub jest to dziecko z niepełnosprawnością. Wyobrażacie sobie zostawić np. półroczne dziecko samo w szpitalu na kilka dni? Bo ja nie. Dzieci leżą więc na oddziale bez opiekunów i godzinami płaczą w samotności. Personel medyczny jest przerażony" - pisała Komsta. Urszula Zietke dowiedziała się o tych regulacjach, gdy byli już w placówce.
Klaudia Kolasa, WP Kobieta: Co się wydarzyło, że trafiliście do Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego w Bydgoszczy?
Urszula Zielke, matka: Syn dostał drgawek przez sen i zaczął się dusić. Wezwaliśmy pogotowie, a w międzyczasie mąż reanimował dziecko. Spakowałam się i pojechałam karetką z synem do szpitala w Grudziądzu na SOR. W domu został mąż, pod opieką miał 2-letnią córkę.
Z racji tego, że nasz oddział jest przekształcony w szpital zakaźny, nie mogli wykonać nam wszystkich badań, ponieważ część sprzętu nie była odkażona. Zaczęli szukać, gdzie nas mogą przetransportować. Pierwsza myśl to była Brodnica, ale tam nie było neurologa, więc zaproponowali Bydgoszcz. Szpital grudziądzki zadzwonił do Bydgoszczy, tam zgodzili się nas przyjąć, tylko zapomnieli poinformować o tym, że ja nie będę mogła jako matka zostać z dzieckiem.
Dowiedzieliście się na miejscu?
Pojechaliśmy na sygnale do Bydgoszczy. Dziecko już spało. Kiedy dotarliśmy, na spokojnie wypełniałam dokumenty związane z całym przebiegiem sytuacji i podeszła do nas pielęgniarka, pytając, czy ja wiem, że nie mogę tutaj zostać.
Jak pani zareagowała?
Wpadłam w płacz i histerię. To był dla mnie szok. Był środek nocy, ja przyjechałam z innego miasta i praktycznie byłam postawiona pod ścianą. Na dodatek myśl, że mąż jest kilkadziesiąt kilometrów od nas, nie podnosiła na duchu. Pielęgniarki starały się nam pomóc. Próbowały przekonać lekarkę dyżurną, żeby pozwoliła nam zostać. Wyjątek od tej reguły stanowiły jedynie matki dzieci niepełnosprawnych i karmiące piersią.
Pozwoliła?
Absolutnie się nie zgodziła. Próbowała mi to racjonalnie wytłumaczyć, że to związane z koronawirusem itd. Tylko że mój syn mieszka ze mną, nigdy nie przebywał z nikim obcym. Nigdy. Gdyby obudził się w nowym miejscu, z podłączonym wenflonem i bez matki, to byłaby dla niego trauma. Powiedziała, że takie są przepisy i że możemy się nie zgodzić na przyjęcie.
Rozważała pani taką opcję?
Po tym, jak widziałam, w jakim stanie był syn, kiedy mąż go reanimował, ja się po prostu bałam, że stracę dziecko, więc się zgodziłam. Lekarka dyżurna powiedziała wtedy, że mogę zostać na izbie przyjęć. Oznajmiła, że ze szpitala mnie nie wygoni i dodała, że w sumie powinnam się cieszyć, że krzesełka nie są drewniane, tylko obite skajem, to będę mogła się spokojnie położyć. Po tym zabrała mi dziecko.
Zobacz także: "Człowiek zaczyna czuć się wepchnięty siłą do samotności". Dr Woydyłło-Osiatyńska wyjaśnia
Co działo się później?
Zostałam na tej izbie, ale przyszły do mnie pielęgniarki i udostępniły mi gabinet. Potraktowały mnie jak kobiety kobietę, matki matkę. Widziałam w ich oczach wsparcie i niemoc, bo przecież nie mogą się przeciwstawić zarządzeniom dyrekcji. Dały mi wodę i powiedziały, że mam odpocząć do rana i poczekać na lekarza, który dokona porannego obchodu. Ewentualnie, jak syn się obudzi, to go wypiszę i zabiorę do innego szpitala.
Gdy dotarło do mnie, że on się tam sam obudzi, i to, jak nieludzko potraktowała mnie ta lekarka, usiadłam i zaczęłam wydzwaniać po znajomych pielęgniarkach. Dowiedziałam się, że w Grudziądzu nawet przy dziecku z koronawirusem może być jeden opiekun. Koleżanki poleciły mi, żeby zadzwonić na infolinię całodobową NFZ i do rzecznika praw pacjenta. W międzyczasie mąż też przeszukiwał internet w poszukiwaniu pomocy. Nie wyobrażał sobie, że mogą nas rozdzielić w tak trudnej sytuacji dla całej naszej rodziny.
Czego pani się tam dowiedziała?
Powiedzieli, że jako pacjent mam prawo, żeby być przy dziecku. Szczególnie tak małym, znajdującym się w takiej dramatycznej sytuacji. Przekazałam lekarce te informacje i wyraziłam chęć skorzystania z moich praw. Zagroziłam, że poruszę niebo i ziemię, żeby tylko być przy dziecku. Wykręciłam jej numer i dałam słuchawkę, żeby sama porozmawiała z panią na infolinii. Słyszałam, jak się broniła, pytała, kto weźmie odpowiedzialność, jeżeli my jesteśmy zarażeni, ale ta pani na infolinii mówiła, że jeśli ja bym była zarażona, to dziecko też. Nie było tu żadnej logiki.
W końcu z wielką łaską mnie wpuściła, mówiąc pielęgniarkom, że ja nie jestem pacjentem, więc mi pościeli nie muszą dawać. Mimo tego przykrego incydentu z przyjęciem na oddział pielęgniarki przychodziły i wspierały na duchu. Mówiły, że ktoś w końcu tupnął nogą i zawalczył o swoje prawa, bo w tym specjalistycznym szpitalu to właśnie dziecko jest najważniejsze i one wiedzą, że dziecko najszybciej wraca do zdrowia przy rodzicu. Od razu widać, że pielęgniarki pracują z pasją i super podejściem do małego pacjenta, tylko one niewiele mogą zrobić w obecnej sytuacji.
Pewnie im też nie jest łatwo zapanować nad dziećmi płaczącymi bez rodziców…
Ja sobie tego nie wyobrażam. On się obudził przy mnie i był skołowany, co by było, gdyby mnie nie było obok? Jestem święcie przekonana, że byłby płacz, ten wenflon byłby wyrwany, wszędzie byłaby krew... Ja znam swoje dziecko. Lekarka zapewniała mnie, że na oddziale jest spokój, że są dzieci bez rodziców. I owszem, była sama dziewczynka, ale miała jakieś 8 lat. Z półtorarocznym dzieckiem była matka i poza nami jeszcze dwójka dzieci, których nie widziałam, bo był zakaz przemieszczania się.
Więc nie było zbyt wielu pacjentów?
Mój syn był sam w takiej pięknej trzyosobowej sali. W ogóle nie powinno być przeciwwskazań, żebym z nim została. Cały pobyt byliśmy razem, nikogo nam nie dokładali. Kilka sal na oddziale było wolnych.
Słyszała pani o tym, żeby inne matki próbowały podobnie zareagować?
Podczas mojego pobytu nie. Później jeszcze doszła matka z 7-letnim dzieckiem, ale nie wiem, czy ją już wpuścili po tej aferze, którą ja rozpętałam. Na drugi dzień mąż mnie informował, że podobno były takie sytuacje, ale mieszkańcy Bydgoszczy mają kilka innych szpitali, do których mogą się udać. Ja nie mogłam wybrać. Musiałam zareagować.
Urszula Zietke i jej syn już opuścili placówkę. Próbowałam skontaktować się ze szpitalem, żeby poznać ich stanowisko, jednak nikt nie odebrał telefonu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl