Uzależnieni od podróżowania
Nie ma podróży bez celu, ale droga do celu też jest bardzo ważna – przekonują Elżbieta i Andrzej Lisowscy, krakowscy dziennikarze i podróżnicy. Dla nich wakacje typu all inclusive to zaprzeczenie idei podróżowania. Zachęcają do śledzenia lokalnych rytuałów, poznawania ludzi, delektowania się najmniejszymi przyjemnościami.
Ewa Rogala: „Mam dziesięć lat. Siedzę w przedziale pociągu; na peronie zostawiam lekko niespokojnych rodziców. Nie mogę się doczekać, kiedy ruszymy. To moja pierwsza samodzielna podróż. Jadę na wakacje do babci – z Wrocławia do Kutna” - tak wspomina pani w napisanej wspólnie z mężem książce „Południki szczęścia”. Czy to właśnie wtedy, w szkole podstawowej, obudziła się w pani chęć do podróżowania?
Elżbieta Lisowska: Nawet wcześniej, byłam jeszcze mniejsza. Mieszkaliśmy wtedy w Damaszkowie na Dolnym Śląsku, niedaleko Międzygórza. Przede mną było podwórko, za nim jakieś chaszcze, ogród, a dalej rzeka. Pamiętam pierwszą radość z odkrywania, z podróżowania, właśnie wtedy, w czasie wyprawy przez ogród nad rzekę. To utkwiło we mnie mocno: było zielono, świeciło słońce, a ja właśnie przedzierałam się i odkrywam coś zupełnie nowego. Potem pamiętam tę moją pierwszą samotną podróż, bez mamy i taty, pociągiem do babci w Kutnie. I jeszcze koniec podstawówki, jadę do cioci nad morze. Urok tego polegał na tym, że byłam sama, dotarłam na miejsce i szłam poboczem drogi z walizką, szukając adresu. Cała w skowronkach!
Co takiego trzeba mieć w sobie, by znajdować radość w podróżowaniu, w odkrywaniu nowych miejsc?
Andrzej Lisowski: Życie jest podróżą, a człowiek jest ciekawską istotą. Tak było zawsze, już od zarania historii. Weźmy czasy walki o ogień - nasz przodek miał swoją dolinę, swoje miejsce, w którym żył, ale szybko zaczął się rozglądać, sprawdzać, co jest za doliną, za wzgórzem, za rzeką, za kolejną rzeką. Może sobie tego nie uświadamiamy, ale tak właśnie jesteśmy skonstruowani. Napędza nas ciekawość, nasze życie nabiera kolorów, gdy poszukujemy czegoś nowego. Każdy z nas ma potrzebę wyruszenia do nowych miejsc, ale nie zawsze sobie to uświadamiamy…
E: Często ta potrzeba jest czymś przykryta, zasłonięta codziennością, rutyną, po prostu zapominamy o tym. Ale dla nas - i dla ludzi podobnych do nas - to jest niezwykle ważne. Czujemy przymus wędrowania. To nawet rodzaj desperacji. Chcemy podróży, na przekór wszystkiemu. Kiedy zaczynaliśmy, nie mieliśmy na to wcale dużo pieniędzy, poza tym był ogromny problem z paszportem, z wizą. Podróżowanie za granicę było bardzo trudne.
A: To było moje wielkie marzenie z czasów komuny: mieć paszport w domu, a nie w szufladzie urzędu. I podróżować bez wizy. Te marzenia się spełniły. Dziś mam w domu kilkanaście starych paszportów, całe zapełnione wizami i pieczątkami. Teraz mogę je trzymać na pamiątkę, kiedyś było to nie do pomyślenia.
E: Może to coś ma się w genach. A może po prostu u niektórych chęć podróżowania jest stłumiona. Bo dość łatwo ją stłumić. Niektórzy ludzie nie chcą odkrywać innych miejsc, osiadają, a jeśli jadą na wakacje, to na leżak.
A: Wczasy all inclusive w hotelu za szlabanem, często bez dostępu do morza, bez kontaktu z tym, co lokalne - to nie jest podróż, to nie jest nawet turystyka.
E: Pamiętam jak spotaliśmy w Turcji, lata temu, grupę młodych Anglików, którzy przyjechali do Göreme. Oni właściwie żyli w swoim świecie, rozmawiali tylko ze sobą, słuchali swojej muzyki, byli bardzo wsobni. A ja się zastanawiałam, po co tam w ogóle przyjechali, czy nie lepiej było zostać w domu. To się dzieje także z Polakami. Kiedyś jeździliśmy na wycieczki, chcieliśmy poznawać, zwiedzać. Teraz nasi rodacy – nawet ci młodzi - marzą o leżaku, parasolce, drinku, wczasach all inclusive.
A: Lecą na miejsce, gdzie wypoczywają w towarzystwie innych Polaków, mają polskiego przewodnika, czują się bezpiecznie, ale to nie jest żadna podróż.
E: Przyjemność w podróżowaniu polega na odkrywaniu. Każdy może poczuć się odkrywcą, wystarczy przejść kilka kroków i sprawdzić, co jest za rogiem. Andrzej często mnie krytykuje, mówi że jestem niecierpliwa. Faktycznie, lubię szybko sprawdzić, co jest za rogiem, bo tam może być coś fantastycznego, zawsze mam taką nadzieję. To mnie nie męczy.
„13 lipca 1986, Karaczi. Tkwimy w korku w motorowej rikszy. Z jednej strony idzie na nas demonstracja poparcia dla córki Alego Bhutto, z drugiej – jej przeciwników. Kamera, statyw i 30 kilogramów filmów nie dają nam szans na ucieczkę. Zresztą dokąd? Na szczęście obie demonstracje jakoś się wymijają. Wieczorem słyszymy strzały i wybuchy”. To tylko jeden z wielu dramatycznych momentów, które przytrafiły wam się w podróży. Czy często czujecie strach, jeżdżąc po świecie?
E: Strachu w ogóle w nas nie ma, nie boimy się. Bywają obawy, ale nie większe niż w Polsce. Oczywiście zawsze trzeba być rozsądnym, nie wolno pchać się w środek konfliktów, tam gdzie są zamieszki, strajki. Choć czasem jesteśmy zaskakiwani nagłymi zwrotami akcji. Tak było w Thatcie, w Pakistanie, gdzie pojechaliśmy filmować jedną z największych na świecie nekropolii. Nagle musieliśmy uciekać przed czołgami i rozpylanym na ulicach gazem, w hotelu został nasz sprzęt, stres był ogromny. Ale ani przez chwilę nie żałowaliśmy, że tam byliśmy.
A: Myślę, że niezależnie od tego, co się dzieje, w podróży jesteśmy bardziej bezpieczni niż w kraju. Tu jesteśmy u siebie, więc mniej uważamy, za granicą jesteśmy ostrożniejsi. No i zawsze możemy liczyć na pomoc innych ludzi, zwłaszcza w miejscach nieskażonych masową turystyką. W Polsce zdarza się, że ludzie przechodzą na ulicy obok leżącego, zakładając z góry, że jest pijany.
Czy trzeba jakoś specjalnie przygotować się do wyjazdu?
A: Najważniejsze to wiedzieć, dokąd się jedzie. Trzeba trochę poczytać, nie tylko komentarze w internecie. I weryfikować te informacje. Jakiś młody człowiek chwali się, że przeszedł granicę birmańsko-chińską czy tajlandzko-chińską. Może jemu się udało, ale nie wolno tego brać za pewnik, bo wiele innych osób nie zdoła tego zrobić, zostaną zatrzymane albo - co gorsze - stracą paszport i nie będą mogły iść dalej. Ostrożnie z informacjami, zawsze trzeba mieć kilka źródeł, najlepsze są wiadomości z pierwszej ręki. Gdy my zaczynaliśmy podróżować, nie było internetu, szło się na prywatne spotkanie i wypytywało o szczegóły, notowało maczkiem w zeszycie.
E: Ale oczywiście to już inne czasy, teraz mamy internet i łatwiejszy dostęp do informacji. Podróżujemy od prawie czterdziestu lat, pierwsze nasze wspólne wyprawy były jeszcze przed ślubem: Kaszuby, Bieszczady, Bułgaria, czeska Praga. Na zawsze zapamiętamy naszą podróż poślubną – kajaki, na które zabrali nas znajomi, doświadczeni podróżnicy. Powiedzieli nam, że to będzie łatwiejsze niż spływ Dunajcem i tak uśpili naszą czujność…
A: Doświadczenia nie mieliśmy wcale, ja pływałem wcześniej kajakiem po jeziorze, to był relaks na gładkiej tafli wody. Ta wyprawa to była szkoła przetrwania. Kajaki były drewniane, każdą dziurę trzeba było smołować, nie to co dziś. Gdy wsiadłem po raz pierwszy i kajak porwał nurt, to zatrzymałem się półtora kilometra dalej i to chyba cudem. Kiedy próbowałem hamować, wiosło pękło jak drzazga na pół. Po czymś takim człowiek nabiera respektu.
E: Rok później, już na ochotnika, wybraliśmy się na spływ w tym samym miejscu. Chcieliśmy się sprawdzić. To była jedna z naszych najpiękniejszych przygód.
Strach - albo się go czuje, albo nie. Jak to możliwe, że u was bilans zawsze wychodzi na plus?
E: To dlatego, że od świata dostaliśmy w sumie więcej pozytywnych rzeczy. Zresztą jeśli coś złego ma się wydarzyć, to się wydarzy, nawet tu, w Polsce. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć.
A: Moja najpiękniejsza podróż to wyjazd do Tajlandii, w czasie gdy szalał wirus SARS (nietypowe zapalenie płuc, które pojawiło się po raz pierwszy w 2002 roku w Chinach; w marcu 2003 roku WHO wydało ostrzeżenie dla służb medycznych na całym świecie w związku z zagrożeniem epidemią - przyp. red.). Puste lotniska, puste hotele, specjalnie dla nas - malutkiej grupy, która przyleciała z Europy, otwierano wszystko, witano nas oficjalnie, z honorami. To był dla mnie szok - wobec wcześniejszych podróży za dolara, tamten wyjazd był czymś jak z bajki, nie wierzyłem własnym oczom. Nie mogłem spać, bo całą noc oglądałem pokój hotelowy, a właściwie dom na plaży, który dostałem do dyspozycji. Patrzyłem na to wszystko z dystansem, bo przecież tak nie wygląda normalne podróżowanie. Zwykli śmiertelnicy - nawet bogaci - nie mają szans na przebywanie w takich miejscach.
E: Jednak na co dzień zatrzymujemy się w zupełnie innych miejscach. Nie mamy problemu z noclegiem w jakiejś norze bez wygód, wybieramy raczej dobrą lokalizację niż luksusy. Zwłaszcza gdy podróżujemy oddzielnie, co czasem się zdarza. Śpi się na przykład na dworcu, w jakiejś dostępnej dla każdego noclegowni, z moskitierą albo bez, z odrobiną wody do mycia, a czasem i bez tego. Ważne, by można było się wyspać, a później ruszyć dalej, do celu podróży.
Czy są kraje, do których na pewno się nie wybierzecie, które z jakichś powodów omijacie?
E: Nie ma takich krajów, których nie chcemy odwiedzić, ale na pewno do kilku teraz się nie jeździ. Nie pchamy się do Afganistanu, do Pakistanu. Nie jeździ się raczej do Iraku i do Syrii, bo trwa tam wojna. Tego akurat bardzo żałujemy, udało nam się odwiedzić ten kraj, zanim zaczęły się walki. Jeszcze kilka miesięcy przed wybuchem wojny spędziliśmy w Damaszku ramadan, to był niezapomniany czas.
Są za to miejsca, do których wracacie i to wiele razy. Takim krajem jest na pewno Iran…
E: Oczywiście, i jeszcze Indie, Tajlandia, Indonezja, Tunezja, Hiszpania. My w ogóle lubimy wracać, czujemy się wtedy jakbyśmy przyjeżdżali do domu.
A: Mamy tam swoje ulubione miejsca. Na przykład w Stambule kelnerzy mnie rozpoznają, pamiętają, wiedzą, jaką fajkę wodną podać. Mam taką swoją ulubioną kafejkę niedaleko Błękitnego Meczetu. Jest otwarta długo w nocy, a w ramadanie do samego rana. I zawsze tam przychodzę, wiedzą to nawet naganiacze z sąsiednich knajp, oni nawet nie próbują mnie zatrzymywać. Lubię patrzeć na Bosfor z tego samego miejsca. To ważne, by wracać, a nie tylko „zaliczyć” jakieś miejsce tylko raz. Świat się zmienia, więc warto wrócić w miejsce, które nam się kiedyś spodobało, choćby po to, by zweryfikować pierwsze wrażenia.
E: Bardzo lubię chodzić na targi. Gdy tam spaceruję, robię zakupy, mam wrażenie, że tam mieszkam. Tak jak w Krakowie, gdy idę kupić jakieś drobne rzeczy. Lubię chodzić do bibliotek, lubię czytać lokalne gazety. Gdy jestem na przykład w Indiach, to czytam ogłoszenia matrymonialne. Uwielbiam oglądać indyjskie teledyski, choć oczywiście śmieję się z nich, bo estetycznie są nie do zaakceptowania.
A: Ludzie w Azji mają marzenia, wierzą, że mogą coś w swoim życiu zmienić. Wszędzie jest kolorowo, gdy idzie się ulicami miast w Indiach, barwy biją po oczach. Stąd wielka miłość do Bollywood, bo te filmy są baśniami o spełnianiu marzeń.
E: Azja jest jak narkotyk, ona ma wszystkiego za dużo: za mocne barwy, zbyt intensywne smaki i zapachy, wszystko jest na maksa. Często mamy wrażenie, że bierzemy udział w jakimś filmie z niezwykle barwną scenografią. Im bardziej surowe otoczenie – tym kolorów jest więcej. W Europie wszystko jest stonowane, stary kontynent śpi. W Wietnamie, Tajlandii czy Singapurze życie pędzi, ludzie pędzą, jest w nich wielka wiara, ambicje, chcą, by żyło im się lepiej.
A: Cywilizacja zachodnia już osiągnęła pewien pułap, Europa rozsiadła się wygodnie w fotelu, jakby niczego więcej nie pragnęła. Oni są na starcie, pragną zmian. I czują, że nie mają nic do stracenia, teraz jest ich czas.
E: Podróże sprawiają, że na świat patrzymy inaczej. Wiemy, że nie ma wojen religijnych, większość konfliktów wywołują politycy. Dopóki nie pojawią się jakieś polityczne interesy, ludzie innych wyznań mieszkają po sąsiedzku, nie wchodzą sobie w drogę, akceptują swoją obecność. Ale taki stan można zaburzyć, można zmanipulować, wmówić ludziom, że coś ich dzieli.
Czy tak intensywne życie, wyjazdy na drugi koniec świata, masa wrażeń, nie wywołują zmęczenia, znużenia? Co czujecie po powrocie do Krakowa?
E: Za każdym razem, gdy wracamy, mamy dość. Ale już po dwóch tygodniach, gdy przelatuje nad nami jakiś samolot, zaczynamy żałować, że nie ma nas tam na pokładzie. W lutym byliśmy w Kairze, kilka tygodni temu wróciliśmy z Emiratów Arabskich, teraz mam masę pracy, a i tak nie mogę się oderwać od map i od planowania. Teraz znów myślimy o Kambodży, Wietnamie, Tajlandii…
A: To nasze zboczenie, w nocy zaglądamy na strony internetowe, śledzimy ceny tanich lotów, czasem znajomym podrzucamy jakąś ofertę. Taka nasza mała podróż – palcem po mapie, ale w sieci.
E: Gdy mam naprawdę fatalny nastrój i wszystkiego dość, to sprawdzam, ile kosztują mieszkania w Bangkoku albo gdzieś tam. Warto marzyć.
A: Przetrwać pomaga też muzyka, włączamy płyty, które zwozimy z całego świata. Zawsze w podróży zaczepiam sprzedawców, pytam, czego słuchają, czego słucha ich rodzina, czasem coś usłyszymy w knajpie i to kupujemy. Te dźwięki są pamiątką, naszym śladem z podróży. Tak jak zdjęcia, których też bardzo dużo przywozimy.
Wspomnienia z podróży to także smaki, zapachy. Czy one są dla was równie ważne jak obrazy?
E: Są nieodłączne! Smaki przynależą do ziemi, na której jesteśmy. To, co jemy w danym kraju, tam właśnie smakuje najlepiej. W Polsce zwykle nie udaje nam się odtworzyć tego wrażenia, nawet jeśli przywieziemy wszystkie składniki, zachowamy proporcje.
A: Jedzenie jest częścią życiowego rytuału, kojarzy mi się z relaksem, z wolnością, z radością. Wybieramy jakąś tanią knajpkę, zatrzymujemy się w niej na dłużej, robimy notatki, przeglądamy zdjęcia, podglądamy ludzi na ulicy, patrzymy na Europejczyków, którzy też biegną ulicą, czasem nawet szybciej. Zamawiamy jakieś przystawki, lokalne potrawy. Czasem prosta zupa pomidorowa potrafi nas zachwycić, jest wyjątkowa, nie tylko dlatego że dodano do niej więcej imbiru czy czosnku, po prostu jemy ją tam, w tym miejscu i o tej porze dnia. I jesteśmy na luzie. Życie chłoniemy wszystkimi zmysłami. To jest właśnie podróż, to czas poznawania siebie.
E: Tam jesteśmy wolni, zrzucamy swój codzienny gorset, a później wracamy - do siebie i swoich problemów.
„Wszędzie wokół pustynia, a my – rozłożeni wygodnie na perskich kobiercach pośród szemrzących strumyków i fontann – wdychamy wonny dymek fajki i patrzymy na rozgwieżdżone niebo” – to jeszcze jeden fragment z „Południków szczęścia”. Dlaczego tak właśnie zatytułowaliście swoją książkę?
A: Południki to punkty odniesienia, ważne w czasie chaosu wartości. Najważniejszy - południk zero - kiedyś wskazywał drogę żeglarzom i odkrywcom. Ale warto pamiętać - i przypominamy to w naszej książce - że kiedyś został skradziony i z położonej na kanaryjskim archipelagu wyspy Hierro trafił do… Wielkiej Brytanii. Nam południki zawsze kojarzyły się z archipelagami szczęścia, z przyjemnościami - małymi i dużymi. I nie chodzi wcale o hedonizm, ale o przyjemność i szczęście jako łączenie przeciwieństw – strachu z odwagą, radości ze smutkiem. W książce wspominamy nasze południki szczęścia, miejsca, do których tęsknimy i wracamy.
E: Szczęście to harmonia. Jeśli potrafimy żyć harmonijnie, jeśli cieszą nas drobne, zwykłe rzeczy, jesteśmy szczęśliwi. Ludziom w Azji to się udaje, Europejczycy muszą się tego uczyć. To niesamowite, że ludzie w Bangladeszu, których życie jest naprawdę ciężkie, uznają się za jednych z najszczęśliwszych na świecie. Statystyki pokazują, że ich poziom zadowolenia z życia jest wyższy niż mieszkańców bogatych krajów Europy. Warto się nad tym chwilę zastanowić.
Wykorzystane w tekście fragmenty pochodzą z wydanej właśnie książki „Południki szczęścia”
Zobacz także: Udał się w podróż do Tybetu. To co zobaczył zaparło mu dech w piersiach