Gwiazdy"W każdym porcie inna karta SIM". Samotne święta i radosne powroty - tak wygląda związek z marynarzem

"W każdym porcie inna karta SIM". Samotne święta i radosne powroty - tak wygląda związek z marynarzem

"W każdym porcie inna karta SIM". Samotne święta i radosne powroty - tak wygląda związek z marynarzem
Źródło zdjęć: © Facebook.com
Katarzyna Chudzik
12.07.2018 16:47, aktualizacja: 12.07.2018 19:57

Wino w pojedynkę w rocznicę ślubu, trzymiesięczna nieobecność męża i bycie królową chaosu nie jest już problemem, kiedy ma się wsparcie innych kobiet. No i kiedy się kocha. O społeczności "morskich babek" i życiu z marynarzem opowiada Katarzyna Wajs - żona jednego z nich.

Katarzyna Chudzik, Wirtualna Polska: Irytuje panią stereotyp o marynarzu, który w każdym porcie ma inną kobietę?
Katarzyna Wajs, autorka bloga Żona Marynarza: Jest takie powiedzenie, że nie trzeba być marynarzem, żeby być ku.wiarzem. Kiedyś mnie ten stereotyp irytował, teraz już się z niego śmieję. Wymyśliłam hasło "w każdym porcie inna karta SIM", które się przyjęło i trochę łamie stereotypy.

Jeśli ktoś mówi takie slogany żartobliwie, to pół biedy. Zdarzają się jednak tacy, którzy na poważnie przekonują zakochaną dziewczynę, żeby dała sobie spokój, bo jej wybranek przecież w każdym porcie znajdzie sobie inną. Jak ktoś chce, to można mu wytłumaczyć, jak dzisiaj wygląda praca na morzu - bo wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś. Ale na siłę to też nie ma sensu, niektórych się nie przekona.

W jakim sensie ta praca nie sprzyja już romansom?
Niektóre statki do portów w ogóle nie wpływają, inne zatrzymują się w nich na chwilę. Nie ma stacjonowania gdzieś przez trzy tygodnie, wszystko dziś jest na czas, na już.

Poza tym Polska była kiedyś bardzo zamknięta, marynarze byli jednymi z niewielu, którzy mogli podróżować. Dziś jak ktoś ma ochotę korzystać z usług prostytutki, to nie musi jechać do Bangkoku, może to przecież zrobić w Gdyni. Dlatego między wiernością marynarzy, a tą u przedstawicieli innych zawodów, nie ma żadnej różnicy.

Wydaje mi się też, że kiedyś marynarzom po prostu trudniej było zadbać o relacje małżeńskie, rodzinne. Dziś mają telefony, na statku pewnie jest WiFi…
Na pewno jest łatwiej niż kiedyś, ale z tym kontaktem to nie jest tak różowo. Czasem można nie mieć przez miesiąc kontaktu, bo statek stanie na morzu w takim miejscu, że tego zasięgu nie ma, a rozmowy satelitarne są bardzo drogie. Ja akurat miałam dużo szczęścia, mąż najdłużej nie odzywał się około tygodnia.

*Teraz już to pani wie. Ale kiedy poznała męża, nie miała pani tych stereotypowych obaw? *
Nie. Byłam młoda, zakochana, nie przejmowałam się tym, co ludzie mówią.

Jest zresztą ważniejsza kwestia w życiu marynarskiej rodziny – częsta nieobecność mężczyzny. Nasłuchałam się od ludzi, że nie tworzymy "naturalnej" rodziny, że dzieci nie mają ojca. Denerwuję się, gdy słyszę coś takiego - przecież jak tata wraca z morza, to jest w domu całą dobę. Nie wraca po 18.00 z pracy, tylko po prostu jest non stop. Spędza czas z nimi przez okrągłe trzy miesiące.

A jak jest na morzu, to też stara się uczestniczyć w ich życiu – mailowo i telefonicznie. No i jest ta radość z powrotów…

…są tak filmowe, jak tylko można sobie wyobrazić?
No, może nie machamy białą chustką, ale radość jest pewnie taka sama, jak była sto lat temu. Niezależnie od tego, czy idziemy do portu i machamy do statku, czy jedziemy na lotnisko lub dworzec – bo to się jednak coraz częściej zdarza.

I radość dzieci jest niesamowita. Maluchy nie mają poczucia czasu, na widok taty reagują bardzo emocjonalnie. Powroty są piękne, o ile tylko między ludźmi jest dobrze.

No właśnie – trudniej rozwiązywać konflikty na odległość. I trzeba się cały czas przestawiać z trybu samotnego na rodzinny. To wymaga dużo pracy?
Związek to jest nieustanna praca nad relacją, a ten na odległość generuje dodatkowe trudności. Właśnie takie, o jakich pani mówi, czyli kłótnie przez telefon czy WhatsAppa. Trzeba nauczyć się dystansu. To działa, po jakimś czasie nie do końca przejmujemy się pierdołami. A nawet jeśli – to szybko nam przechodzi, bo wiemy, że jak mąż wróci, to te wszystkie niesnaski przestaną mieć znaczenie.

Tylko że wtedy trzeba wejść w domowy rytm, tym razem z tą drugą osobą. Żony marynarzy to królowe chaosu, muszą ciągle ogarniać te wszystkie zmiany. Nie chodzi tylko o to, że mąż wraca do domu. To są zupełnie inne przyzwyczajenia, człowiek przez dwa miesiące się uczy tego, że nie myśli "my", tylko "ja". A potem znowu musi się przyzwyczaić.

Związek z marynarzem to wyrzeczenie, poświęcenie i wyzwanie. Ale znam wiele marynarskich małżeństw, które mają już staż niemal emerytalny. To są naprawdę fajne pary, od których trzeba się uczyć, dzięki którym widać, że to wszystko ma sens. Co nie oznacza, że zawsze jest wesoło, jest w tym wszystkim dużo samotności.

O tej samotności chciałam porozmawiać. Zdarza się na pewno, że musi pani spędzać święta sama.
Większość świąt spędzam sama! Tylko trzy rocznice ślubu spędziliśmy razem, a jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Na ogół w ten dzień kupuję sobie sushi, wino i oglądam film.

Zdarza się, że Święta Bożego Narodzenia też spędzam tylko z dziećmi i rodziną. Mój mąż pływa, a w ramach rekompensaty na statku dostaje kolację wigilijną, wymieniają się z kolegami prezentami. Niektórzy nawet choinki ze śrubek robią, a kucharze przygotowują prosiaka, wycinają coś fajnego z arbuzów. Różne są atrakcje, zależy od załogi.

Wokół pani wytworzyła się cała społeczność kobiet w podobnej sytuacji. Najpierw założyła pani fanpage "Żona Marynarza", później bloga. Jesteście trochę jak żony piłkarzy, które nawzajem rozumieją się i wspierają?
Nas jest chyba więcej. I mniej pieniędzy mamy! Ale potrafię sobie wyobrazić, że żony piłkarzy też spędzają mnóstwo czasu samotnie, bo ich partnerzy są albo na treningach, albo na wyjazdach, albo na meczach. Mój fanpage skupia jednak większą społeczność.

Robię dla nich spotkania, przyjeżdżają z całej Polski, powstało z tego mnóstwo przyjaźni. Jeśli miałabym powiedzieć, co jest moim największym sukcesem, to właśnie to. Wszystkie dziewczyny się ze sobą zgrywają, nieważne, czy mają 60 czy 18 lat – bo taki jest rozstrzał wiekowy.

Co jest w takiej społeczności najfajniejsze?
Fakt, że nie trzeba nikomu tłumaczyć swojej sytuacji. Nie chodzi o to, żeby się żalić, ale po prostu spotkać z grupą osób, która cię rozumie. Zawsze można się też czegoś nowego dowiedzieć, dostać radę od osoby, która wie, o czym mówi. I jest też zabawnie - nie poruszamy przecież wyłącznie trudnych tematów, żartujemy, śmiejemy się.

Założyła pani też fundację Rodzina Marynarza.
Po wakacjach ruszymy pełną parą! Mamy m.in. bezpłatne konsultacje psychologiczne dla rodzin marynarzy, a niedługo będzie Dzień Aktywizacji Zawodowej dla kobiet marynarzy. Taka działalność daje mi potwierdzenie, że nie jestem sama i nie żyję w "nienaturalnej" rodzinie.

Czyli pani życie nie składa się z czekania.
Składa się! Chociaż z czasem czeka i tęskni się trochę rozsądniej. Ale życie rodzinne zawsze jest podporządkowane pływaniu. No i jest jeszcze kolejny aspekt – życie na morzu nie należy do najbezpieczniejszych. Piraci porywają statki dla okupu, lokalne załogi się buntują, na statkach zdarzają się niebezpieczne wypadki. Zdarzało się, że mój mąż siedział w areszcie w Afryce, a ostatnio był na wodach w strefie, w której atakowano Syrię. Ale nie spędza mi to snu z powiek, staram się o tym nie myśleć.

Nie tęskni pani czasem za rutyną? To raczej pejoratywne słowo, ale w wiecznym chaosie chyba może pojawić się taka potrzeba...
Mam swoje mini-rutynki, ale najczęściej wtedy, kiedy mąż jest na morzu.

Natomiast faktycznie, w naszym wspólnym życiu rzadko kiedy da się coś zaplanować. Nie robię tego, żeby się później nie rozczarować. Nie zaplanuję sobie wyjścia na sylwestra, bo zawsze może się okazać, że mąż będzie musiał wypłynąć. Albo że wróci później niż myślał – i to nie jest opóźnienie dwudniowe, tylko nawet miesięczne. Mogą też zadzwonić do niego, kiedy będziemy na wakacjach. A jak odmówi, to ktoś go zastąpi i w efekcie może stracić pracę.

Podobnie z porodem były jaja, ale na szczęście się udało – był na miejscu, kiedy rodziły się nasze dzieci. Natomiast nauczyłam się już, że zawsze muszę mieć kilka planów awaryjnych. Tylko że... ja bym tego chaosu nie zastąpiła niczym innym. Jest mój. I taki lubię.

Czyli nie wyobraża sobie pani, że mąż jutro stwierdza, że znudziło mu się pływanie i znajdzie sobie pracę na miejscu?
Chciałabym tylko naprostować, że to nie jest tak, że marynarze pływają, bo nie mogą sobie znaleźć innej pracy! To są bardzo wykwalifikowani ludzie, którzy kochają to, co robią.

Ale oczywiście wszystko może się znudzić. Myślę, że nie byłabym zadowolona, gdyby mnie poinformował o takiej zmianie, jestem przyzwyczajona do specyficznego rytmu życia. Chociaż pewnie z czasem mogłabym się przyzwyczaić do innego, w końcu z pracą marynarza kończy się na ogół między 50. a 60. rokiem życia. Nasze małżeństwo też to czeka.

I wtedy mąż może pomylić ląd z morzem, a żonę z załogą? Napisała pani kiedyś takie zdanie na blogu.
Marynarze mieszkają w pracy, żyją w niej. Są w wojskowym trybie, mają ustalony plan dnia, przebywają głównie z mężczyznami. Dlatego często tuż po powrocie mają jeszcze podejście zero-jedynkowe, procedury w głowie. Będąc w domu po prostu muszą się przestawić na "domowy" tryb, a to nie zawsze następuje natychmiast. Ale muszą się przyzwyczaić do tego, że nie wszystko musi chodzić jak w zegarku, że żaden kucharz mu kolacji punkt 18.00 nie poda.

Jest jakaś uniwersalna rada, którą mogłaby pani dać dziewczynie wahającej się, czy wejść w związek z marynarzem?
Najważniejsze jest to, żeby żyć nie tylko czekaniem. Myśleć też o sobie i dostrzegać plusy, których jest naprawdę wiele. Myślę, że gdybym nie była żoną marynarza, wielu rzeczy bym nie doświadczyła. Dzięki temu rozwijam się jako człowiek i kobieta. I jestem dużo bardziej samodzielna.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (45)
Zobacz także