"W moim domu nie było brudu i walających się butelek". Ewa wychowywała się z ojcem alkoholikiem
– Czułam się, jakbym zwariowała. Nie rozumiałam, dlaczego godzę się na niektóre rzeczy i reaguję w taki, a nie inny sposób. Byłam w amoku, myślałam, że nie ma już dla mnie ratunku – opowiada Ewa Podsiadły, Dorosłe Dziecko Alkoholików i certyfikowana hipnoterapeutka, która prowadzi blog i konto na Instagramie "Nabita w butelkę".
14.08.2022 10:17
Ewa Podsiadły-Natorska, WP Kobieta: Pisze pani o sobie "Mama, która wyszła na prostą". To był długi proces?
Ewa Podsiadły (zbieżność nazwisk przypadkowa): To był proces długi i ciężki, wciąż zdarzają się zakręty. Często powtarzam, że syndrom DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików - przyp. red.) zostaje z nami na zawsze. Tak jak niepijący alkoholik musi stale mieć się na baczności, tak my zawsze będziemy dziećmi alkoholików. Gdy pojawiają się silne emocje lub jakieś wydarzenia losowe, to lubi do nas wracać. DDA niestety bardzo mocno odczuwają emocje i bardzo mocno cierpią.
Pokutuje przekonanie, że dom alkoholowy to dom patologiczny.
To stereotyp. Ja miałam bardzo duży problem, żeby przyjąć od terapeutki, że mogę mieć syndrom DDA. Przecież nikt mnie nie bił, mieliśmy co jeść, nie było mieszkania socjalnego, brudu i walających się butelek. Tata nie leżał pod sklepem nieprzytomny. Był wysoko funkcjonującym alkoholikiem.
Co to znaczy "wysoko funkcjonujący alkoholik"?
Taki alkoholik pracuje, nie zawala obowiązków. Mimo swojego nałogu normalnie prosperuje w społeczeństwie. My byliśmy bardzo bogatą rodziną, lecz nagle moi rodzice stracili wszystko, choć nie miało to związku z alkoholem – sytuacja losowa. Był to w moim życiu moment zwrotny, bo wtedy również moja matka zaczęła sięgać po alkohol. Około 14. roku życia popadłam w depresję, miałam myśli samobójcze. Totalnie przestałam sobie z tym radzić i z grzecznej dziewczynki, która zawsze miała świadectwo z czerwonym paskiem, stałam się buntowniczką, która ledwo przechodziła z klasy do klasy. Byłam bardzo zła na panią pedagog, gdy wezwała do szkoły moją matkę, bo zauważyła, coś się ze mną dzieje. Ale teraz jestem jej za to bardzo wdzięczna.
Ten mój trudny etap nie trwał długo, bo tata wkrótce wrócił na swoje tory jako wysoko funkcjonujący alkoholik. Mama też się opamiętała, więc wszystko wróciło do "normy".
Co się zmieniło, gdy stała się pani dorosła?
Moje poczucie bezpieczeństwa od dziecka było mocno zaburzone, więc potem weszłam w rolę bohatera. Chciałam ratować, neutralizować, pocieszać, brać na siebie odpowiedzialność. Utrudniało mi to dorosłe życie. My, DDA, przegapiamy moment, kiedy schematy z dzieciństwa, które dawniej pomagały nam funkcjonować, w dorosłym życiu już nie działają. Statystyki mówią, że około 30. roku życia syndrom DDA jest najbardziej widoczny, bo wtedy zaczyna się pewna odpowiedzialność, mamy bagaż doświadczeń. I zauważamy, że coś nie gra. Niektórzy wtedy pytają: dlaczego mnie to spotyka? A niektórzy: co mogę z tym zrobić? Ale żeby zadać sobie to drugie pytanie, trzeba upaść bardzo nisko, na dno. Póki mamy jeszcze na kogo zwalić winę, to będziemy to robić. Ale gdy życie zaczyna wymykać nam się z rąk, to bardzo mocny sygnał, że problem nie jest w drugiej osobie, tylko w nas.
Kiedy nastąpił u pani moment przebudzenia?
Opuściłam dom rodzinny i bardzo młodo wyszłam za mąż; miałam 21 lat, a syna urodziłam jako 22-latka – z nadzieją, że teraz już będzie idealnie, założę swoją rodzinę, w której wszystko będzie dobrze funkcjonować. Oczywiście tak się nie stało. To była decyzja pochopna, forma ucieczki, więc to małżeństwo siłą rzeczy po pięciu latach się rozpadło. Mój były mąż nie był złym człowiekiem, myśmy się po prostu nie dogadywali. Po roku weszłam w kolejny związek, bardzo toksyczny, przemocowy. Obudziłam się po ponad dwóch latach i nie wiedziałam nic, czułam się, jakbym zwariowała. Nie rozumiałam, dlaczego godzę się na niektóre rzeczy i reaguję w taki, a nie inny sposób.
Byłam w amoku, myślałam, że nie ma już dla mnie ratunku. W międzyczasie podjęłam kilka terapii, bo chciałam się dla tamtego partnera postarać. Usłyszałam różne diagnozy: depresja, nerwica, ale czułam, że to nie to. Nadal nic nie rozumiałam. Straciłam instynkt samozachowawczy; im gorzej się czułam, tym bardziej w to brnęłam.
Co pomogło?
Kiedy zmarła moja matka, tata stoczył się na dno. Zaczęłam szukać dla niego terapeuty. Polecono mi specjalistkę z Zabrza. Zadzwoniłam do niej z prośbą o pomoc dla ojca. Rozmawiałyśmy przez telefon i ona mi powiedziała: "Pani Ewo, pani tata jest alkoholikiem, ale z panią też trzeba popracować". Pojechałam do niej po paru dniach. Z początku w ogóle się nie odzywałam, a ona mówiła wszystko to, co się we mnie działo, jakby czytała z otwartej książki. Rozumiała wszystko doskonale, a mnie ciurkiem leciały łzy. Nie byłam w stanie niczego z siebie wydusić. Poczułam ogromną ulgę, że jest dla mnie ratunek. To był początek mojej drogi zdrowienia.
Ile trwała terapia?
Półtora roku bardzo intensywnie, bo oprócz terapii indywidualnej chodziłam na terapię grupową dla DDA i korzystałam z meetingów dla osób współuzależnionych. Uważam jednak, że w terapii będę już zawsze – dla własnej równowagi, bo w życiu różnie się układa. To już teraz nie przypomina systematycznej terapii, warto jednak mieć kogoś za plecami, kto czasami powie: "Ewa, popatrz tu". I to wystarczy.
Zobacz także
Ktoś wychodzi z domu alkoholowego, ale uważa, że z problemami poradzi sobie sam, bez terapii. To jest możliwe?
Syndrom DDA ma różne natężenia. Są osoby, które wywodzą się z domów alkoholowych, a nie przejawiają cech syndromu DDA. Te osoby za dziecka miały jakąś kotwicę, punkt odniesienia. Czasem to są dziadkowie, sąsiad, nauczyciel – ktoś, kogo się mocno złapali i bardziej się utożsamiali z tą osobą niż z problemami rodzinnymi. Takie osoby praktycznie nie przejawiają syndromu DDA.
Natomiast jeśli chodzi o DDA, to można wyróżnić dwa najczęstsze typy. Niektóre osoby uciekają, nie angażują się. Z kolei drugi typ – którym niestety ja jestem – rzuca się w ogień, jest bardzo emocjonalny, intensywny, chce pomagać. DDA uciekający czuje się samotny i niezrozumiany, podczas gdy DDA pchający się w ogień wystawia się na krzywdę, ściąga na siebie problemy. Bardzo często osoby z syndromem DDA są wysoko wrażliwe i jest im dużo trudniej funkcjonować. Generalnie jeśli syndrom DDA bruździ nam w życiu na tyle, że zaczyna nam to życie utrudniać, można spróbować uporać się z nim samemu, np. czytając książki czy budując samoświadomość, jednak w momencie, kiedy on nami rządzi, to obawiam się, że bez specjalistycznej pomocy może być trudno.
Jakim rodzicem jest osoba z syndromem DDA?
Ciężko wszystkich wrzucić do jednego worka, ale ogólnie duża ich część charakteryzuje się nadopiekuńczością; chcemy rekompensować i dawać dzieciom to, czego sami nie mieliśmy. Czasami tracimy w tym umiar, zapominając, że nadmiar dobroci też szkodzi. Zresztą nadopiekuńczość jest zakwalifikowana jako forma przemocy, bo obniża poczucie własnej wartości. Gdy rodzic swoje dziecko wiecznie wyręcza, to dla niego sygnał, że nic nie potrafi zrobić samo, a rodzic w niego nie wierzy. Ja taką matką byłam, cholernie nadopiekuńczą. Chciałam synowi wszystko wynagrodzić w bardzo głupi sposób.
Czyli jak?
Będąc ciągle przy nim, nadskakując mu, rozpieszczając. Obudziłam się, jak Tymek był w pierwszej klasie i trafił na wymagającą nauczycielkę. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Płakał, nie chciał chodzić na lekcje, nie spał w nocy. To był moment zwrotny w moim życiu i w macierzyństwie. Powiedziałam sobie: "Dziewczyno, twoim obowiązkiem jest przygotować syna, żeby poradził sobie w dorosłym życiu". To była terapia szokowa, psychologiczny błysk w mojej głowie.
Teraz jest pani inną matką?
Zdecydowanie. Tymek ma 10 lat, mam jeszcze rocznego maluszka. Kiedyś, gdy Tymek płakał, stawałam na rzęsach, żeby przestał: a to wycieczka, a to prezent. Teraz postępuję inaczej. Jestem przy nim, dopytuję, dlaczego płacze, staram mu się wytłumaczyć, że to są emocje i go rozumiem. Nie neguję jego uczuć. Bardzo dbam o to, żeby stawał się samodzielny, bo my nadopiekuńczością upośledzamy nasze dzieci. One nie są wtedy na tyle samodzielne, na ile powinny być, bo nikt im na tę samodzielność nie dał szansy. Teraz jestem mamą, która nie jest rękami swojego syna. On bierze, a ja jestem za nim. Mówię mu: "Zrób, dasz radę". A jak mu nie wyjdzie, wtedy mówię: "Próbuj, jestem obok".
A hipnoterapia? Skąd się wzięła w pani życiu?
Moja przygoda z hipnoterapią zaczęła się z pozycji pacjenta. Terapia pokazała mi, że bardzo szybko wpadam w schemat współuzależnienia. Nie byłam jednak w stanie opanować emocji. Mózg nie zgrywał mi się z tym, co czuję. Wtedy z polecenia trafiłam do hipnoterapeuty. Z tamtego spotkania wyszłam zawiedziona, bo spodziewałam się, że wyjdę stamtąd w jakimś magicznym stanie. Ale po ok. dwóch tygodniach, gdy pojawiła się pierwsza sytuacja konfliktowa w moim związku, skończyłam to. To było dla mnie olśnienie. Zaczęłam dalej pracować w hipnoterapii jako pacjent. Gdy byłam w drugiej ciąży, stwierdziłam, że nie chcę wracać do finansów. Postanowiłam zająć się hipnoterapią pod kątem zawodowym. Teraz jestem zwolennikiem łączenia tradycyjnej terapii z hipnoterapią, która pomaga dotrzeć do źródła problemów.
Rozmawiała Ewa Podsiadły, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!