W Zakopanem wszyscy w ciuchach tej marki. Czy to oni wprowadzili jazdę na nartach "pod strzechy"?
W późnych latach 90. polscy narciarze w kolejkach do wyciągów wyglądali jak uczestnicy balu przebierańców. Nowoczesne spodnie-pianki i odblaskowe kurtki mieszały się z ortalionowymi kombinezonami sprzed 20 lat. Nie brakowało i jeansów zestawionych ze swetrami. Dzisiejsi miłośnicy białego szaleństwa przypominają raczej jedną drużynę sportową. Czy naprawdę w jeździe na nartach chodzi tylko i wyłącznie o widoki i ruch na świeżym powietrzu?
15.01.2018 | aktual.: 16.01.2018 10:25
Ewelina na narty po raz pierwszy pojechała ze znajomymi. Sprzęt – z wypożyczalni, kombinezon – dwa rozmiary za duży, kupiony przez matkę w lokalnym lumpeksie. Nie przejmowała się tym, jak będzie wyglądała, chciała po prostu spróbować sportu, którym tak emocjonowali się znajomi z liceum. Do momentu wyjścia na stok. Nie dość, że radziła sobie fatalnie, strój wybrzuszał się jej w kroku jak gigantyczna pielucha. Do tego kolor brudnego kanarka nie należał do najbardziej twarzowych. Podobnych historii osób, które na stoku pierwsze kroki stawiały już po transformacji ustrojowej jest mnóstwo. Nagle okazało się, że nie wszyscy mamy to samo i czujemy się z tym średnio.
Na korty - tylko w bieli
Są takie sporty, w których nie chodzi tylko i wyłącznie o zastrzyk endorfin i bycie w formie. To sporty, wokół których przez lata nagromadziła się seria praktyk i tradycji, znanych tylko wtajemniczonym. Tak jest z tenisem, golfem czy z jazdą konną, a do niedawna tak było też z nartami.
Przez lata były to zwyczaje raczej wykluczające, między innymi za sprawą stroju. Nie trzeba mieć hysia na punkcie mody i własnego wizerunku, żeby dostrzec, że stoki, a już zwłaszcza te polskie, mają w sobie coś z rewii mody. W kolejkach mamy sporo czasu, żeby przyjrzeć się detalom ubrań innych narciarzy. Podobnie na tych wszystkich herbatkach z rumem, obiadach w okolicy i leżakach na stoku. Co sezon bywalcy narciarskich kurortów obserwują też nowy mikro-trend – a to okulary przeciwsłoneczne zamiast gogli, a to trójkolorowe kurtki, wreszcie czapki z warkoczami czy z rogami.
Autoklasizm
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie odczuł na własnej skórze, że gdzieś nie pasuje klasowo. To to uczucie, kiedy podoba ci się sukienka na wystawie, ale butik wygląda szalenie ekskluzywnie i z niejasnych powodów wolisz tam nie wchodzić. Albo chcesz zabrać dziewczynę na naprawdę wypasioną kolację, ale w końcu decydujesz się na kupienie bransoletki, bo przypominasz sobie, że nie masz pojęcia jak się je raki (/ślimaki/homara).
Polacy, których nie było stać na przyjęty dla stoku dress code, kilka lat temu czuli się właśnie w ten sposób. Nowe narty, kaski czy kurtki były czymś, na co się zbierało i z czego było się potem dumnym. Oczywiście, o ile należało się do grupy szczęśliwców, których było stać, żeby odkładać na cel bądź co bądź służący rozrywce.
Choć non stop słyszymy frazę, że żeby świetnie się ubrać nie trzeba mieć fortuny, w kwestii ciuchów na narty, a potem także na snowboard to prawidło jakoś nie znalazło zastosowania. Dress code na stoku panował dość sztywny, co utrudniało nadrabianie kreatywnością czy "wyjątkowym stylem". Stara kurtka pozostawała starą kurtką, a zwykły zimowy płaszcz stanowił rodzaj faux pas.
Kombinezon za jeden uśmiech
Wiele w tej kwestii zmieniło się, kiedy do Polski weszły pierwsze tanie marki sportowe. Pierwsza była francuska marka Quechua, którą wprowadził Decathlon, jednak prawdziwy przełom nastąpił wraz z wejściem w 2007 roku na rynek 4F. Polska marka oferuje ciuchy tańsze niż u konkurencji, ale też wchodzi ze sprzedażą do małych miast, przez duże marki sportowe omijanych zazwyczaj szerokim łukiem. Dziś salony firmowe ma między innymi w Wieluniu, Sławnie, Dzierżonowie czy w Pińczowie.
- Na nartach zaczęłam jeździć jako dziecko z rodzicami w latach 90. Pamiętam, że kije miałam za długie po jakimś dziecku znajomych, buty z giełdy, nie do końca w moim rozmiarze, a zamiast spodni dwie warstwy dresów i wełniane rajstopy. Wiem, że rodzicom wydawało się, że pokazują mi i bratu góry, fajny sposób na spędzanie czasu, ale ja z tych wyjazdów pamiętam głównie wstyd. Że wyglądamy biednie, że nie kupujemy sobie kiełbasek na stoku, tylko mamy kanapki zrobione w pensjonacie. Może i to brzmi okropnie, ale naprawdę nie lubiłam tamtych wyjazdów. Teraz jeżdżę z mężem na narty do Włoch. Taką samą, jak nie większą frajdą niż sama jazda, jest to, że mam dobre narty, że mogę sobie wypić Aperol Spritz w słońcu – opowiada mi znajoma dziennikarka, Magda.
Narty są w Polsce rodzajem przystępnego snobizmu, czymś, czym przez lata można się było pochwalić znajomym, mimo świadomości, że i oni spędzają w ten sposób ferie. Chodzi też o tę całą otoczkę zimowego wyjazdu. Przez lata trochę tego nie rozumieliśmy, a trochę rozumieć nie chcieliśmy. No bo jak tu przyznać, nawet przed samym sobą, że bawisz się średnio, dlatego, że wstydzisz się, że nie wyglądasz tak, jak inni? Że uwiera cię fakt, że na wakacjach nie stać cię na stołowanie się na mieście?
Przez ostatnie ćwierć wieku zaczęliśmy masowo robić mnóstwo rzeczy, które wcześniej zdawały się nam zarezerwowane dla nieprzystępnej i tajemniczej klasy wyższej – latamy po świecie, jeździmy na nartach, a w restauracjach jadamy zupełnie bez okazji. Być może wkrótce objawi się kolejna tania marka, wprowadzając pod strzechy grę w golfa?