W życiu widziały już wszystko. Kelnerka to zawód dla kobiet o mocnych nerwach
Bycie kelnerką zmienia człowieka. Czasami tylko dlatego, że musisz nauczyć się codziennie rano wbijać w uniform, który na początku uważasz za elegancki, a po jakimś czasie masz ochotę zaskarżyć go do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. A czasami, bo dukaty z wynagrodzenia znów w tajemniczy sposób zmieniają się w potłuczone kieliszki, a ty poważnie zaczynasz się zastanawiać, jak masz nimi opłacić czynsz i rachunki.
– Kto nie pracował w gastronomii, życia nie zna – mówi Magda, dwudziestopięciolatka, która kilka lat młodości spędziła dorabiając do studiów w warszawskich restauracjach. – Najgorzej było w lokalu przy Placu Bankowym – mówi z przekonaniem. – Był tam taki dziwny system płacenia kartą. To znaczy można było płacić tylko jednym rodzajem, nie pamiętam już, czy Visą, czy Master Card, o czym trzeba było poinformować gości. Jeśli któryś z kelnerów zapomniał, to sam musiał płacić za posiłek – mówi.
Co się mogło wydarzyć? Jak ćmy do ognia zaczęli ściągać do knajpki tacy, którzy chcieli wykorzystać sytuację – darmowy posiłek to nie byle co. W dzień, w którym był duży ruch, warto było spróbować zagadać kelnera, a kiedy przyszedł czas płacenia, zrobić wielkie oczy. – Jak to? Ale ja nie wiedziaaałem – opowiada Magda.
Dobra kelnerka to oszczędna kelnerka
Sposobów na oszczędzaniu na kelnerach jest znacznie więcej. Pytam, kto płacił za stłuczone szkło. – Ja, oczywiście. W pierwszym tygodniu pracy praktycznie nic nie zarobiłam – wspomina Magda.
– To standard – dodaje Iza, kelnerka z siedmioletnim stażem, która niedawno zrezygnowała z tej profesji. – Kieliszek do kieliszka i się zbierało. Kolejną rzeczą są "braki" w alkoholu. Zawieruszone w rachunkach butelki, albo takie, które zabierał sobie do domu manager, kiedy nikt nie widział, a potem zapomniał za nie zapłacić. – "Braki" kosztowały każdego z nas około 40-50 złotych miesięcznie. Gdyby nie napiwki, pracowałabym prawie za darmo – wspomina Iza.
Kiedy kapitalizm taki agresywny, polski przedsiębiorca oszczędza, gdzie tylko może. – Wiesz, są jeszcze tak zwane generalki… – mówi konspiracyjnie Iza. Okazuje się, że taki ton jest niepotrzebny, bo słyszały o nim i Magda, i kolejna dziewczyna, z którą rozmawiam, Kasia, kelnerka i barmanka z czteroletnim stażem. – Doświadczyłam – mówi krótko ta ostatnia.
Generalka to cykliczne generalne sprzątanie, za które co jakiś czas zabierała się cała obsługa restauracji. Niezależnie od tego, czy tego dnia ktoś miał wolne, czy nie, miał obowiązek przyjść rano i wyszorować lokal. Za darmo.
– Gdybym znalazła ważny powód, mogłabym nie przyjść i pewnie nic by się nie stało – zastanawia się Iza. Ale przychodziła. Dlaczego? Nie umie odpowiedzieć. – Mówiono nam, że to w zasadzie nasza wina, że jest brudno, więc jeśli nie wyrabiamy się ze sprzątaniem, to musimy to robić w wolnym czasie – mówi Iza.
Kiedy pytam o umowy, robi się cicho. – Bez komentarza – mówi Kasia. – Dwa i pół roku pracy bez umowy.
– U nas umowę trzeba było sobie wychodzić – stwierdza Iza. – Jeśli komuś zależało, w końcu ją dostał. Mnie nie zależało, bo miałam ubezpieczenie z uczelni. Inna sprawa, kiedy wiadomo było, że ktoś jest do odstrzału – wtedy się go zwodziło i mówiło, że wkrótce ją dostanie. A kiedy tylko udało się zapełnić grafik bez tej osoby, została zwalniana. Dowiadywała się o tym najczęściej jako ostatnia, to było smutne. Mnóstwo osób straciło pracę w ten sposób – mówi.
Zarobki?
– Moja siostra miała propozycję pracy w klubie w centrum Warszawy za 2,30 zł za godzinę…
– Na początek zarabiałam 10 zł za godzinę, potem zaproponowano mi 12 złotych.
– Po siedmiu latach pracy zarabiałam 70 złotych za 12-13 godzin pracy – słyszę kolejne odpowiedzi.
Tak zwany kontakt z klientem
– Dobrze pamiętam pewien wieczór panieński. Dziewczyny nie miały zarezerwowanej całej restauracji, tylko jeden stolik. Przyszła panna młoda dostała od koleżanek seksowną bieliznę. No więc poszła do toalety, przebrała się i przeszła tylko w niej przez całą salę – zaczyna opowieści o ulubionych gościach Iza.
– Pewnej nocy, już po zamknięciu, przyszedł do nas facet, który za nic w świecie nie chciał przyjąć do wiadomości, że nie zostanie wpuszczony. Już sprzątaliśmy, a on dobijał się do drzwi. Kiedy zainterweniowała kierowniczka, zaczął na nią wrzeszczeć i chciał ją uderzyć, ale przeszkodził mu jeden z kolegów – mówi Kasia. Dodaje, że choć teraz opowieść może nie brzmi spektakularnie, ale wówczas, w nocy, zrobił sporo zamieszania.
– Był taki jeden gość – zaczyna kolejną opowieść Iza. – Kulturalnie zjadł i wypił wszystko, co zamówił, po czym powiedział, że nie ma pieniędzy i nie zapłaci. Wezwaliśmy policję, a on cały czas siedział przy stoliku i grzecznie czekał. Był na to całkowicie przygotowany i z pewnością zrobił to z premedytacją – mówi. Czy klient zapłacił? – Skądże – śmieje się Iza. – Policja go spisała, a potem managerowi nie chciało się zakładać sprawy – wyjaśnia.
– Przychodziła do nas też starsza kobieta. Bogata, z pieskiem, zawsze zamawiała wino i stek, który razem z tym pieskiem jadła, oboje z widelca – kontynuuje opowieść Iza. – Ale kiedy wystawialiśmy w sezonie ogródek, przechadzała się po nim i dopijała po innych gościach wino z kieliszków z nieposprzątanych jeszcze stołów – mówi.
– Tsunami w łazienkach to też norma – mówi Magda. – Takie rzeczy, o których lepiej nie wspominać. Raz usłyszałam, że przecież "obsługa posprząta". Traktuje się nas jak służące.
– No i napiwki… – wzdycha Iza. Kiedyś koleżanka, która jest ze Śląska i od dziecka mówi po niemiecku, obsługiwała stolik Polaków i Niemców. Wszystkie zamówienia składali po polsku, ale kiedy przyszedł czas płacenia, przeszli na niemiecki i zastanawiali się głośno, na jaki napiwek zasłużyła. Swobodnie komentowali jej zachowanie, mówili, że tyle i tyle, to za dużo. Mieli nietęgie miny, kiedy pożegnała ich w kilku zdaniach po niemiecku – śmieje się była kelnerka.
Na co jeszcze narzekają dziewczyny? Na traktowanie ich jak powietrze. Na niewygodny outfit, który wymagany jest w niektórych miejscach ("Spróbuj znaleźć eleganckie obuwie, w którym będziesz wygodnie biegać przez cały dzień"). Na gości, którym się wydaje, że kelnerki nie mają życia prywatnego i przesiadują w barze do świtu. Dlaczego więc się na to decydują?
– Tak naprawdę, to praca kelnerki nie jest taka zła – mówi mi nagle Magda. – Można poznać mnóstwo ludzi, jak ktoś lubi rozmawiać, to myślę, że może się sprawdzić.
– Mimo wielu słabych stron, potrafi być miło – dodaje Iza. – Większość gości jest w porządku. Pewnego razu opowiedziałam pewnej lekarce, że mam problem zdrowotny i zaproponowała, żebym do niej przyszła, a ona mnie pokieruje, do kogo mam iść, jakie badania zrobić. To było bardzo miłe – wspomina. A kiedy spotyka swoich ulubionych, byłych gości na ulicy, zawsze się szeroko się do nich uśmiecha.