Wyjechali za "lepszą przyszłością". Agencje pracy potraktowały ich jak niewolników
"Pijackie rudery" zamiast mieszkań, "czerwone kartki", groźby wypowiedzenia, i pobieranie dodatkowych pieniędzy z wypłat. Polacy, którzy podjęli się pracy za granicą przez agencje pracy z oddziałami w Polsce, nie byli i wciąż nie są traktowani jak ludzie. W rozmowie z Wirtualną Polską ujawniają, z czym spotkali się w trakcie swojego pobytu. Nie mogli liczyć na żadną pomoc.
11.04.2023 | aktual.: 11.04.2023 06:19
- Zaczęło się od ogłoszenia agencji "F****" na Facebooku. Chciałam wyjechać za granicę i po prostu dorobić, a oni to oferowali. Nie zastanawiałam się długo. Szybko wyjechałam do pracy do Holandii, przy drobiu. Sama praca nie była zła, pomimo wielu godzin stania na nogach. Problemem było jednak traktowanie przez agencję, a raczej koordynatorów - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Ania, która pracowała za granicą przez rok.
"Nasze rzeczy były przeszukiwane"
Ania pracowała od godz. czwartej nad ranem do tzw. ostatniej kury, czyli najczęściej godz. 18. Kiedy wracała z pracy, jedyne, o czym marzyła, to chwila odpoczynku. Na to jednak nie mogła liczyć. Wspomina, że kobieta, która "pilnowała" jej miejsca zakwaterowania, nie rozumiała, co to prywatność. Pod nieobecność jej i innych przeszukiwała ich rzeczy.
- Mieszkaliśmy w tzw. bungalach. Niby było w nich wszystko, co jest potrzebne do życia: kuchnia, łazienka i łóżko, ale w okropnym stanie. To nie było jednak najgorsze. Kiedy byliśmy w pracy, nasze rzeczy były przeszukiwane. W moim przypadku głównie bielizna - ujawnia Ania.
- Razem z innymi osobami staraliśmy się dbać o porządek, ale przez to, że pracowaliśmy od czwartej, czasem nie mieliśmy czasu, żeby np. pościelić łóżka czy umyć kubki. Za to otrzymywaliśmy "czerwone kartki". A jak się później okazało, trzy takie kartki wiązały się z powrotem do Polski - dodaje.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Jesteś chora? Trudno"
Ania pracowała przez sześć dni w tygodniu. Niedziela była zazwyczaj jej dniem wolnym, choć nie zawsze, bo "otrzymanie jakiegokolwiek dnia wolnego graniczyło z cudem". Zachorować też nie mogła.
- Najgorszą sytuacją była ta, kiedy ktoś zachorował. Sama pamiętam, gdy zachorowałam na grypę, a usłyszałam, że ich to nie interesuje. Miałam gorączkę i ból w mięśniach, więc nie było nawet opcji, żebym wsiadła na rower i przejechała kilka km do pracy. Zgłosiłam się wtedy do mojego koordynatora, ale on w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Miałam się stawić w pracy i to natychmiast. Kiedy poprosiłam, żeby pomógł mi umówić się do lekarza, zignorował moje wiadomości. Jesteś chora? Trudno. Radź sobie sama - mówi.
Przytacza także sytuację koleżanki, która zachorowała na anginę.
- O trzeciej nad ranem do jej bungalu weszło trzech mężczyzn. Jeden z nich był "prawą ręką" szefowej. Powiedział, że ma wstawać. Kiedy odpowiedziała, że nie może pójść do pracy, bo jest chora, zaczął jej świecić latarką po oczach. Usłyszała, że ma otworzyć buzię i on sam stwierdzi, czy ma anginę - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską.
Ania zgłaszała sprawę "wyżej", m.in. do holenderskiego odpowiednika Państwowej Inspekcji Pracy. Nie otrzymała jednak ani odpowiedzi, ani pomocy. Ostatecznie, po sytuacji z grypą, sama zrezygnowała z pracy i poinformowała agencję, że wraca do Polski. Po kilku dniach otrzymała wiadomość od koordynatora: "Ok, do widzenia".
"Inna stawka w ofercie, inna w umowie"
- Tekst, który mnie "rozwala", a który zawsze znajduje się w ogłoszeniach jako deklaracja agencji: "Pomoc polskiego koordynatora". Jeden koordynator ma pod sobą czasami kilkaset osób, a zostają nimi niestety ludzie całkowicie przypadkowi, którzy nie mają nawet podstawowej wiedzy o przepisach ani o firmie, w której są zatrudnieni - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Izabela Sadłos, która pracuje w Holandii od 2015 roku.
Izabela, która ma za sobą współpracę z kilkoma agencjami pracy, m.in. "C*****", także przeszła przez problemy z zakwaterowaniem. Kilka lat temu, po przyjeździe na miejsce, okazało się, że jej nocleg znajduje się na stacji benzynowej. Wciąż wspomina ten brud.
- Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo tam było brudno. To był taki brud, który nie mógł powstać w kilka dni. Wielomiesięczny. Wszystko było zdewastowane. Koordynator agencji, z którym się wtedy skontaktowałam, twierdził oczywiście, że był na miejscu i wszystko jest w porządku. Co więcej, jego zdaniem, było posprzątane - opowiada.
Kolejny problem pojawił się już chwilę później i był związany z umową. Stawka godzinowa, która była w niej wpisana, różniła się bowiem od tej w ofercie pracy.
- Napisałam do koordynatora, że to nie jest stawka, na którą się zgodziłam. Otrzymałam odpowiedź, że to standardowa umowa, którą mam podpisać, a stawka do wypłaty będzie taka, jaką mi obiecano. Nie zgodziłam się oczywiście na podpisanie. Rozmowy trwały kilka dni i były coraz mniej miłe. Koordynator zaczął mi w końcu grozić, że jak tego nie podpiszę, to w ogóle nie dostanę pieniędzy za pracę. Nie podpisałam. Ostatecznie skontaktował się ze mną ktoś inny i stworzył taką umowę, jak w ogłoszeniu - wyjawia.
Inne problemy Izabeli pojawiały się wraz z kolejnymi agencjami pracy. Wśród nich problem z pobieraniem pieniędzy z wypłat za ubezpieczenie agencyjne (choć mówiła, że ma wykupione ubezpieczenie holenderskie) oraz groźby związane ze zwolnieniem z pracy przez chorobę, które - jak w przypadku Ani - miały miejsce w agencji "F****".
"Pijackie rudery" zamiast mieszkań
- Byłem młody, głupi i naiwny. Rekrutowałem się w biurze agencji "O***" w Białymstoku, skuszony obietnicami, że w Holandii otrzymam normalne zakwaterowanie i stawkę 15 euro netto za godzinę. I oczywiście, usłyszałem tam wszystko, co chciałby usłyszeć każdy, wówczas 19-letni chłopak, który chciał zarobić i odłożyć jak najwięcej pieniędzy - wyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską Ernest Rozwiadowski.
Ernest przebywa w Holandii już od kilku lat. W związku z nieodpowiednim traktowaniem, kilkukrotnie zmieniał agencje pracy. Przyznaje, że ma za sobą też te "dobre" współprace. Pierwszy problem pojawił się jednak już w momencie wyjazdu za granicę. Najpierw nie było go na liście pracowników, potem musiał dotrzeć na miejsce sam. Ostatecznie, po przybyciu, przez noc czekał w deszczu na zakwaterowanie - w "byłej kolonii uchodźców".
- Po przyjeździe okazało się, że znów nie ma nas na liście, tym razem kwaterunkowej. Musieliśmy więc czekać od drugiej do dziewiątej rano w deszczu, żeby cokolwiek się znalazło. Jak już się znalazło, to okazało się, że to miejsce jest dalekie od "normalnego zakwaterowania". Zamiast mieszkań były "pijackie rudery". Codziennie pojawiała się tam policja, bo oprócz handlu narkotykami w okolicy, dochodziło też do zabójstw - opowiada.
- Kiedy się wprowadziliśmy, otrzymaliśmy umowę. Obiecano nam stawkę 15 euro netto. W umowie było oczywiście inaczej. 11,20 euro brutto. Mimo wszystko podpisaliśmy, bo chcieliśmy dostać pracę. Czekaliśmy dwa tygodnie, ale się nie doczekaliśmy. W efekcie wróciliśmy do domu i tak zakończył się mój pierwszy raz w Holandii - oznajmia Ernest.
"Agencje bazują na braku prawa"
Ernest podejmował jeszcze kilka prób z innymi agencjami pracy. W rozmowie wymienia zarówno te, z którymi współpraca zakończyła się bardzo szybko, jak i te, które trzymały się wszystkich warunków umów. Kiedy dopytuję o kwestię samych nadużyć, odpowiada, że "można by było napisać o tym książkę".
- Umowy są skonstruowane pod agencje pracy, a agencje bazują na braku znajomości prawa holenderskiego. Oszukują na wszystkim, na czym się da - w szczególności na stawkach czy dodatkach zmianowych - mówi Ernest.
On także, niejednokrotnie, zgłaszał wszelkie nadużycia do holenderskich organizacji. Tak, jak Ania, nie otrzymał ani odpowiedzi, ani pomocy. Nie zamierza się jednak poddawać.
Jego słowa potwierdza natomiast Konrad, który był koordynatorem w jednej z agencji.
- Agencje pracy zawsze wiele obiecują, a w rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej. Przede wszystkim, świadczą pracę tymczasowo, w związku z czym warunki mieszkaniowe na start są zazwyczaj bardzo słabe. A ludzie, którzy już do tej pracy i tak przyjechali, w 99 proc. przypadków zgodzą się na miejscu na wszystko i po jakimś czasie przywykną do tych nawet najpodlejszych warunków - oznajmia Wirtualnej Polsce.
- Byłem koordynatorem w jednej z najgorszych agencji w Holandii, która świadczyła jedną z najpodlejszych prac, jakie można wykonywać. I mogę to potwierdzić: ludzie są dla agencji wyłącznie źródłem zarobku. Niczym więcej. Wyjątek stanowią doświadczeni i sprawdzeni specjaliści, którym zapewnia się lepsze warunki płacowe i mieszkaniowe. Tacy już na starcie dostają jednoosobowe pokoje w lepszych lokalizacjach, a jeśli wykażą się rzetelną pracą, to są traktowani dobrze - dopóki są potrzebni - podkreśla.
"Wiadomość odrzucona"
Wirtualna Polska próbowała skontaktować się z jedną z agencji, "O***", zarówno poprzez rozmowę telefoniczną, jak i wiadomość mailową. Niestety, mimo podanego na stronie agencji numeru telefonu do siedziby, nie mogliśmy się dodzwonić. Wraz z kolejnymi wiadomościami mailowymi otrzymywaliśmy po czasie tą samą, automatyczną odpowiedź: "Wiadomość została odrzucona przez tę organizację".
Wciąż czekamy także na odpowiedź Rzecznika Prasowego Państwowej Inspekcji Pracy, Juliusza Głuskiego, czy w związku z przytoczonymi nadużyciami ze strony agencji pracy z siedzibami w Polsce, PIP otrzymywał w ciągu ostatnich lat zgłoszenia o problemach.
Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.