Wywiad z Jakubem Szczęsnym: "Nieświadomie bierzemy udział w wyścigu ego"

Autor instalacji artystycznych, designer mebli i przede wszystkim architekt. Jego budynki na stałe wpisują się w tkankę miejską i skutecznie ją ożywiają. To właśnie on stoi za projektem słynnego Domu Kereta w Warszawie, który w najwęższym miejscu ma 92 cm i został włączony do stałej kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. W swoich pracach postuluje redukcję i jak sam mówi: "Świadomy wybór ograniczonej przestrzeni czy zmniejszenia liczby posiadanych obiektów jest marginalny w świecie napompowanych aspiracji. Chcemy mieć jak największe domy i samochody, jak największe piersi i penisy, a na koniec pełne konta i żołądki". O zawodzie architekta z Jakubem Szczęsnym rozmawia Aleksandra Wołejsza.

Wywiad z Jakubem Szczęsnym: "Nieświadomie bierzemy udział w wyścigu ego"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe | M. Ostrowska
Aleksandra Wołejsza

06.07.2016 | aktual.: 09.07.2016 00:16

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

W jakim momencie jest teraz twoim zdaniem polska architektura?

W bardzo ciekawym. Przez nieco ponad ćwierć wieku przeszliśmy niebywałą ewolucję od konsumentów tanich zachodnich technologii i idei, które trafiały do nas często z drugiej, a nawet trzeciej ręki (jak to było w przypadku postmodernizmu, który zagościł u nas na początku lat 90.) do świadomych "budowniczych przestrzeni", którzy są coraz bardziej otwarci na polski kontekst i wiedzą, że architektura zmienia oblicze miasta czy wsi na dziesiątki lat. Przynajmniej taką odpowiedzialność czują co lepsi projektanci, których budynki pokazujemy w programie "Polska dobrze zaprojektowana" w Domo+!

Co jest największą bolączką polskiej architektury?

Tą bolączką jesteśmy my Polacy. O ile w ogóle można zapytać o odczucia dotyczące abstrakcyjnej i nieożywionej materii...To wynika z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że przed nami jeszcze długa ewolucja, a świadomi, wyedukowani i odważni inwestorzy, projektanci i użytkownicy to wciąż niewielki procent populacji. Po drugie, niezmiernie lubimy komplikować sobie życie pompując biurokrację, w czym zresztą pomaga nam zarówno rodzima tradycja, jak i obsesja normatywizacji rodem z Unii Europejskiej. I po trzecie, uwielbiamy się pokazywać, więc nieświadomie bierzemy udział w wyścigu ego, co widać na każdym polskim przedmieściu, wyglądającym jak w urbanistycznym katalogu producentów tynków na siatce z przewagą pistacji i różu oczywiście. Po prostu brak nam dyscypliny, a odrobinę unifikacji uznajemy za przerażające ograniczenie. W efekcie powstaje mało zwykłej, ale dobrej "architektury tła", która jest głównym budulcem rzeczywistości miasta.

Ostatnio pojawia się coraz więcej opracowań dotyczących społecznej teorii architektury – np. „Wanna z kolumnadą”, która okazała się sukcesem wydawniczym. Skąd twoim zdaniem tak nagłe zainteresowanie architekturą wśród Polaków?

To pewien etap wspomnianej ewolucji świadomości. W przypadku architektury "wędką" jest jej wymiar społeczny, bo na kwestie społeczne jesteśmy bardziej wyczuleni niż na estetykę, wymiar konceptualny czy filozoficzny.
Ważny jest też aspekt historyczny i emocjonalny. Nie bez kozery temat architektury najlepiej "splata się" z opowieścią o przeszłości miasta i standardów socjalistycznych, które wszyscy kojarzymy z dzieciństwa czy dorosłości. Stąd książki Springera, ale też Chomątowskiej, Majewskiego czy Wichy mają niebywałe znaczenie. Torują one drogę do następnego wymiaru opowieści o estetyce w ogóle. Przed tą falą mieliśmy też niezwykle poczytne publikacje jak "Dom. Krótka historia idei", a dużo wcześniej "Nowoczesne mieszkanie", a więc książki, które bardziej poprzez narrację przemycały skomplikowane pojęcia o praktyczności i codzienności architektury.

Ostatnio prym wiedzie powracająca moda na modernizm. Skąd właśnie tak duże zainteresowanie Polaków tym prądem w architekturze?

Z sentymentu za czymś, co jako prąd myślowy niosło wiarę w lepszą przyszłość, proponowało nową jednorodną kodyfikację form i do dziś kojarzy nam się z czymś ponadczasowym i szlachetnym. Ostatnio miałem taką rozmowę ze świetnym brazylijskim "po-modernistą", Marcio Koganem, który czerpie pełnymi garściami z tradycji modernizmu swojego kraju. Szczególnie od Liny Bo Bardi, pierwszej architektki-gwiazdy, po "wiecznie żywego" Niemeyera, a na naszym krajanie Lucjanie Korngoldzie kończąc. Lucjan Korngold zbudował w stanie Sao Paulo dziesiątki dużych budynków komercyjnych z Banco Atlantico - najwyższym swego czasu wieżowcem żelbetowym na świecie - na czele.

Marcio powiedział, że odrzuciwszy postmodernizm, część jego pokolenia "schroniła się" w nobilitującej estetyce modernizmu, czasem bardzo minimalistycznego. Jednak w pewnym momencie stał się on językiem bogaczy, zupełnie już odartym z towarzyszącego mu wcześniej etosu zmieniania społeczeństwa. Marcio przyznaje, że trudno jest uciec od tej "sushi architektury" i zgadzam się z nim w pełni. Bardzo niewielu jest dziś eksperymentatorów, bo w jakiś tajemniczy sposób innowacja technologiczna rozminęła się z innowacją społeczną, co nie miało miejsca w latach 30., 40., 50. i 60. XX wieku.

Jak twoim zdaniem zmieniła się Polska pod względem architektury – powstaje coraz więcej grodzonych osiedli, postępuje proces gentryfikacji, ale też powstało kilka budynków, z których możemy być naprawdę dumni.

Na szczęście grodzone osiedla są coraz mniej modne, może dlatego, że nowa klasa średnia poznaje świat i wie, że na takich osiedlach żyją sparaliżowani strachem mieszkańcy krajów trzeciego świata. Wyższa klasa średnia mieszka z kolei w budynkach jednorodzinnych w bliskości centrów miast, w enklawach luksusu czy w śródmiejskich kamienicach z portierem, wyznaczając kierunki dla skorej do kopiowania wyższych standardów klasy średniej. Coraz większym "atraktorem" jest też życie w mieście, a nie na jego obrzeżach. Zaczyna to wiązać się ze statusem, bo jest droższe, ale też ze specyficznym zestawem wielkomiejskich cech w sposobie czy stylu życia.

Temat gentryfikacji nie jest też łatwy. Nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić tego fenomenu, a raczej serii fenomenów. Zwłaszcza po miesiącach mieszkania w "strefach napięcia gentryfikacyjnego" na Brooklynie czy w centrum Sao Paulo. Zmiana standardu użytkowników centrów i obrzeży centrów dużych miast jest nieunikniona i często konieczna, zwłaszcza w kontekście zmian społecznych wpływających na miasta poprzemysłowe. Chyba też chodzi o to, żeby nie doprowadzić do sytuacji, którą znamy z Manhattanu i dużej części Brooklynu, gdzie ludzie, którzy są prawdziwą siłą napędową miasta, często nauczyciele akademiccy i pracownicy sektora kreatywnego z artystami włącznie są wypychani podnoszonymi w nieskończoność czynszami, a ceny mieszkań nie są już na kieszeń zwykłego człowieka. Dlatego wierzę w narzędzie, które w Nowym Jorku występuje tylko w tzw. coopach, a więc miejską lub państwową kontrolę poziomu czynszu (rent control), która np. w Brazylii ucięła spiralę spekulacji nieruchomościowej już w latach 20. XX wieku.

W Sao Paulo biorę właśnie udział w swoistym eksperymencie, do którego udało się namówić władze miasta. Mianowicie na wpół opuszczone i zdegradowane, a niegdyś piękne centrum jest teraz rewitalizowane m.in. poprzez legalizację tzw. okupacji. Całe wioski w poszukiwaniu pracy "wbijały się" do opuszczonych wieżowców, a jeśli nie zostały wykurzone przez policję, mogły starać się o półlegalny status. W przypadku byłego hotelu Columbia Palace miasto postanowiło zostać poręczycielem i mediatorem, pomagając 60-kilku rodzinom w dostaniu pożyczki z państwowego banku na zakup budynku po niskiej cenie od właścicieli, którzy mają wieloletni dług wobec miasta. Wynika on w z niepłaconego podatku gruntowego i podatku od nieruchomości, który został im w efekcie sprzedaży umorzony. Brazylia jest krajem niesłychanych nierówności, ale też miejscem, gdzie eksperymentuje się na dużą skalę. Jak chociażby w tym wypadku, gdzie gentryfikacja dzieje się również przy pomocy klasy pracującej. Myślę, że przy odrobinie szczęścia, także i nas w Polsce będzie stać na taką odwagę we współdziałaniu różnych miejskich sił i unikniemy scenariuszy nowojorskich.

Obraz
© Materiały prasowe | fot. M.Ostrowska

Twoje projekty są bardzo zanurzone w lokalności i w innych miejscach nie miałyby racji bytu. Od początku miałeś taki zamysł?

Wierzę w kontekst. Uwielbiam grzebać w historii miejsca, w emocjach ludzi z tym miejscem związanych, w twardych faktach, ale też w ulotnościach, które trudno jest aplikować w "mainstreamowej" architekturze. Dlatego przeważnie działam w mniejszej skali, od skali domu zaczynając, a na efemerycznych instalacjach jak Coal Heart Mother, czyli kapliczce-koksowniku kończąc. Mam tu na myśli nie tylko Dom Kereta, bo projektuję też wiele szytych na miarę domów i rezydencji dla odważnych i co tu dużo mówić zamożnych klientów. Unikam jednej z bolączek współczesności, czyli działania typu "copy-paste", gdzie jakieś rozwiązanie i forma są bezkrytycznie narzucane różnym miejscom. Takie podejście zabiera nam dusze i zamienia w jeszcze bardziej ogłupiałych konsumentów rzeczywistości. Moja strategia oznacza też miesiące analiz i przygotowań, czasem przypominających sesje terapeutyczne czy wywiady środowiskowe.

Jesteś znany z zaprojektowania Domu Kereta, który został włączony do stałej kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. To wyróżnienie otworzyło przed tobą więcej możliwości?

Tak, zdecydowanie. Zwłaszcza w USA, gdzie hasło "MoMA" otwiera wiele drzwi i pomaga mi w negocjacjach. W Polsce zmieniło to trochę, ale nawet nasz rodzimy SARP nie zareagował w żaden sposób na fakt, że pierwszy polski obiekt architektoniczny został włączony do kolekcji muzeum. To zresztą przyczynek do odpowiedzi na temat polskich bolączek...

Sam mieszkasz w niedużym mieszkaniu. Oglądałam dokument „Mikrotopia” i doskonale twoje rozwiązania wpisują się w pokazany tam trend. Jakie są tego powody?

"Mikrotopia" pokazuje też, jak dalece świadomy wybór ograniczonej przestrzeni czy zmniejszenia liczby posiadanych obiektów jest marginalny w świecie napompowanych aspiracji. Chcemy mieć jak największe domy i samochody, jak największe piersi i penisy, a na koniec pełne konta i żołądki. Wielkość oznacza status - jeden facet w wielkiej palącej tysiąc litrów benzyny limuzynie, ustylizowanej na jeszcze większy samochód terenowy to jest coś! A tak serio. Moja rodzina radykalnie się powiększyła. Jestem ojcem trzech synów, więc nie byłbym dalej w stanie mieszkać w mikrokawalerce na Powiślu. Teraz mieszkamy w 68 metrach kwadratowych świetnie rozplanowanego mieszkania z lat 50. w 5 osób w sercu dzielnicy, gdzie wszędzie można dojść na piechotę, czyli na Saskiej Kępie w Warszawie. Wciąż metraż jest niewielki, do tego połączony ze strategią pracy, bo otwieram nową pracownię pod nazwą „SZCZ” tylko 50 metrów od domu.

Redukcja to temat twoich prac?

Redukcja to postulat i tytuł jednej z odsłon festiwalu Synchronizacje, który od ośmiu lat organizujemy z Bęc Zmianą. Teza była prosta: jeśli chcemy być szczęśliwsi, nauczmy się samoograniczenia i budujmy mniejsze, ale za to dobrze rozplanowane i elastyczne mieszkania za mniejsze pieniądze. Tak byśmy nie czuli oddechu banku na plecach przez tysiąc lat. Ja akurat jestem w poprzek tez Springera - jestem za własnością, co często oznacza obciążenia kredytowe, z drugiej strony bardzo wierzę w inne formy budowania i zdobywania mieszkań, od państwowych i miejskich programów budowania mieszkań na wynajem, np. z opcją wykupu, po różnej skali spółdzielnie. Sam jestem członkiem dwóch spółdzielni i w spółdzielczym mieszkaniu dorastałem na Ursynowie, a potem ileś miesięcy mieszkałem na Upper West Side w Nowym Jorku.

Twoje projekty to nie tylko architektura czy sztuka, ale też komentarz odnoszący się do rzeczywistości i prowokujący debaty. Zawsze ci na tym zależało?

To potrzeba wynikająca z lat studiów poza Polską i konfrontacji z rzeczywistością po powrocie do Warszawy w połowie lat 90., kiedy większość kolegów była zajęta bezmyślną aprecjacją nowego neoliberalnego stanu rzeczy. Na szczęście właśnie wtedy spotkało się kilku „freaków” o podobnych poglądach i powstała Grupa Projektowa Centrala, w ramach której działałem dobrych 15 lat. Stwierdziliśmy, że obsesyjna potrzeba budowania i to w jak największej skali, prowadzi do złych miejsc życia. Do brzydkich i źle działających miast z leniwym i często skorumpowanym albo leseferystycznym magistratem, który nie ma żadnej wizji miasta i nie chce na nie tak naprawdę wpływać, poza oczywiście sprzedażą działek sektorowi prywatnemu. Dlatego postanowiliśmy współdziałać z takimi organizacjami jak Bęc Zmiana, a teraz Stowarzyszeniem Inicjatyw Twórczych Ę, z którym współpracuję przy temacie Pałacyku Konopackiego.

Jak udaje ci się tworzyć miejsca, które tak doskonale pasują do tkanki miejskiej, a jednocześnie powodują, że zwiększa się zainteresowanie daną dzielnicą czy miejscem?

Na to pytanie niech odpowiedzą użytkownicy tych miejsc! Zapraszam do odwiedzenia kawiarni w Stacji Powiśle, Domu Kereta, domu na Siekierkowskiej, Domu Między Drzewami czy ogrzania rąk przy Coal Heart Mother na Agrykoli zimą. Do tego możemy dorzucić kolejne Simple House'y powstające w całej Polsce, instalację Tamaguchi Park w Bat Yam, czy kurnik-ufo w Saint Louis – ale tu akurat powinny wypowiedzieć się kury.

Twoje prace są także zaangażowane w sprawy ekologii np. Wy-spa. Skąd pomysł na taki projekt?

Wyspa powstała z obserwacji, co do zwiększającej się potrzeby prowadzenia zdrowego stylu życia i konieczności udawania, że Wisła jest czystą rzeką, choć tak naprawdę jest rolnym ściekiem – całe szczęście to się zmienia. To samo można zaobserwować w innych miejscach na świecie, gdzie nad brudnymi wodami powstają luksusowe bulwary dla zdrowej klasy średniej.

Kiedy zaczęła się twoja współpraca z muzeami? Na czym ona dokładnie polega?

Muzea i Centra Nauki to dziś najlepsze podmioty instytucjonalne do wspierania eksperymentów i dyskursu krytycznego, poza nimi takim ludziom jak ja zostają organizacje pozarządowe i odważni klienci prywatni. Rzadziej miasta, choć Dom Kereta nie zadziałałby się bez odważnej komisji dotacyjnej przy Biurze Kultury w Warszawie, a Aureola we Wrocławiu bez miejskiego BWA. W Polsce muzea są ciekawym i ważnym fenomenem, bo walczą o "odkurzenie" muzealnego skojarzenia z kolekcjonowaniem artefaktów z przeszłości. Dlatego od dawna w ramach Centrali współpracowaliśmy z Muzeum Polin, MSN, CSW czy Centrum Nauki Kopernik.

Twoi mistrzowie to?

Długa lista! Żeby rzucić kilku: Laurie Anderson, Shigeru Ban, Jerzy Sołtan, Michel Gondry, Lina Bo Bardi, Mendes da Rocha. Na pewno chciałbym projektować tak, jak Anderson i Glass robią muzykę...

Najczęściej popełniany błąd w projektowaniu polskich mieszkań to?

Nieadekwatność wobec prawdziwych potrzeb mieszkańców w imię sprostania modom i aspiracjom.

Jakie są największe ograniczenia i wyzwania pracy architekta?

Jest ich zbyt wiele, żeby je tak szybko wymienić. To coraz bardziej skomplikowany zawód. Odradzam jego wykonywanie, bo grozi uszczerbkiem na mieniu i zdrowiu!

Prowadzisz program „Polska dobrze zaprojektowana”. Jaka jest jego koncepcja i czego możemy się z niego dowiedzieć?

Pokazujemy ciekawą architekturę ostatnich 27 lat, niezależnie od miejsca, tematu i budżetu. Architekturę, która niesie w sobie szersze tematy przez odniesienie się do kontekstu, a nie tylko "ładność", czy "praktyczność". Takiej architektury u nas brakuje i dlatego warto ją pokazać, bo najbardziej liczy się koncept i kontekst!

Jakub Szczęsny, prowadzący program „Polska dobrze zaprojektowana” w Domo+, jest jednym z niewielu polskich architektów funkcjonujących na styku budownictwa i działań artystycznych. Jest też pierwszym polskim architektem, którego projekt, Dom Kereta, został włączony do stałej kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. Od 2001 roku współtworzy Grupę Projektową Centrala oraz prowadzi własne studio autorskie SZCZ. Interesuje go praca w różnych skalach - od przedmiotu do budynku i jego otoczenia. Poza indywidualnymi projektami, takimi jak mieszkanie Softbox, Dom Między Drzewami, czy kaplica Coal Heart Mother, zajmuje się projektowaniem toreb dla marki La Boba, mebli dla General Electric i domów gotowych dla Simple House.

Komentarze (8)