Z wyprzedaży w Galmoku na Sylwestra do Zakopanego. Sylwester TVP był świętem "buraków" z Warszawy?
Jacek Kurski zapowiadał, że na tegorocznego Sylwestra do Zakopanego przyjadą przedstawiciele całego społeczeństwa. I choć tak lubimy straszne historyjki o motłochu spędzającym wakacje w Ustce za wyciągnięte z naszych portfeli pińcet plus, w przypadku imprezy TVP motłochem okazała się warszawska klasa średnia.
Nie jest tajemnicą, że większość mediów w tym kraju siedziby ma w mieście stołecznym. Trudno dziwić się, że to z perspektywy Warszawy ocenia się i komentuje różne wydarzenia i informacje. Jesteśmy najlepiej skomunikowanym ze światem miastem w Polsce, statystycznie zarabiamy więcej, niż mieszkańcy innych miast.
To wszystko tworzy pożywkę idealną, dla tych wszystkich, którzy nie mogą pozbyć się kompleksu niższości i nie bardzo mają jak nakarmić swoje wiecznie głodne ego na innych polach. Z ich perspektywy reszta kraju jest bardziej lub mniej zapadłą prowincją. Jeśli zaś przyszli na świat pod szczęśliwą gwiazdą (warszawski akt urodzenia w drugim lub trzecim pokoleniu), mają jeszcze jedną grupę, którą można pomiatać dla sportu w domowym zaciszu.
Mowa o słoikach, czyli prowincjuszach okupujących „ich” miasto, jak barbarzyńcy starożytny Rzym. Gorzej, kiedy w tej masce elitarności pojawiają się rysy. Jak bowiem utrzymać przekonanie o mentalnym szlachectwie, kiedy czytamy, że nasz ród herbu syrena tak nas pohańbili.
I choć z reportażu Elżbiety Turlej, opublikowanego w aktualnym numerze "Newsweeka”, wynika, że na Krupówkach w Sylwestra spotkali się głównie rodacy-emigranci, informacje zebrane przez Selective Mobile House wyraźnie temu przeczą. Firma przeanalizowała dane ze smartfonów ponad 80% gości bawiących się 31. grudnia z "dwójką”.
Wynika z nich, że trzon miłośników Sławomira i Luisa stanowił nie kto inny, jak warszawiacy w wieku 30-40. Na imprezie TVP bawiło się ich więcej, niż choćby mieszkańców pobliskiego Krakowa. Jeśli zestawić te informacje z cenami w Zakopanem w tym okresie, nie trudno się domyślić, że warszawiacy balujący przy "Despacito” z dużym prawdopodobieństwem są przedstawicielami klasy średniej.
Internetowa szkoła socjologii
Komentarze pod artykułami przedstawiającymi dane Selective Mobile House, pokazują jak na dłoni wyższościowe podejście. Nie zabrakło słów-wytrychów, obrazujących to, jak patrzymy na osoby spoza kręgu „przyjaciół i rodziny królika”. Są oczywiście wspomniane już słoje, jest „disco-polowa warszawka uważająca się za elitę”, a także figura wielkiego wujostwa polskiego – Janusza i Grażyny.
W zestawieniu Selective Mobile House znalazło się także informacja, że 81% sylwestrowej publiczności jest klientami Lidla i Biedronki. Komentujący wyciągnęli oczywiście daleko idące wnioski. Kupujący w dyskontach, w których (niespodzianka!) zaopatruje się większość z nas, są oczywiście beneficjentami 500+, którzy w chwilach wolnych od bezrobocia piją alkohol i płodzą dzieci.
Motłoch i alternatywa
Co ciekawe, inną imprezą plenerową, która okazała się gromadzić głównie warszawiaków jest Open’er, odbywający się od 2003 roku w Kossakowie w okolicach Gdyni. Początkowo święto muzyki alternatywnej, z czasem, festiwal coraz bardziej komercyjny, ale wciąż taki, na którym „warto się pokazać”, niezależnie od tego, czy jest się początkującą blogerką, copywriterką, czy Kubą Wojewódzkim.
Czy publiczność z Gdyni i z Zakopanego to ci sami ludzie? Samo podejrzenie, że tak jest, zdaje się bywalców festiwalu przerażać – Jestem pewna, że to inne grupy. Na Openera z Warszawy jeżdżą głównie ludzie z agencji reklamowych, branży modowej, a oni nie słuchają disco-polo. Jakbym miała coś obstawiać, to powiedziałabym, że na Sylwestra do Zakopanego jeżdżą po prostu ludzie spod miasta, których komórki indeksują się jako warszawskie – mówi mi Dagmara, która na Openera jeździ od 8 lat.
Całe zamieszanie wokół informacji, że na ten straszny disco-sylwester organizowany przez rządową gadzinówkę pojechali warszawiacy, jest w moim odczuciu napędzane przez dwie kasty. Z jednej strony samych warszawiaków, którzy przeżywają dysonans poznawczy w związku z faktem, że grupa z którą się utożsamiają miałaby robić coś tak obciachowego. Z drugiej - ludzi, którzy z mieszkańcami stolicy mają tajemniczy problem. Bo warszawiak to cwaniak, cham i prostak.
I rzekł Pan - za siebie wstydzić się będziesz
Kultury narodowe dzielą się na kultury wstydu i kultury poczucia winy. Przyglądając się publicznemu odżegnywaniu się od disco-polo w połączeniu z liczbami (81 milionów odtworzeni "Miłości w Zakopanem” Sławomira, 137 "Twych oczu zielonych” Akcentu), można odnieść wrażenie, że cierpimy na rozdwojenie jaźni.
Problem z eventami takimi jak Sylwester TVP w Zakopanem, nie jest wcale koszmarem intelektualistów i estetów. To raczej bolesne przypomnienie, że mimo prestiżowej posadki w stołecznym korpo i marmurowych blatów na kredyt ściąganych z Włoch, jakoś nie zostaliśmy koneserami muzyki instrumentalnej ani nawet jazzu.
Prędzej, niż po książki laureatów nagród literackich sięgamy po coachingujące brednie z półki z bestsellerami. I choć za nic nie przyznalibyśmy tego przed znajomymi, w skrytości serca wolimy swojski kawał krakowskiej, niż pastrami. Konfrontacja z rzeczywistością tego, jacy powinniśmy być i co lubić, jako mieszkańcy metropolii z wyższym wykształceniem, to jeden wielki zgrzyt. Etos inteligencji i elity trzyma się mocno i większość warszawskiej klasy średniej na jakimś poziomie się do niego odwołuje.
Jarosław Jaworski, specjalista PR, zajmujący się głównie kulturą, po ogłoszeniu w zeszłym roku, że na sylwestrze w telewizji publicznej wystąpi Zenek Martyniuk, pisał na swoim blogu: "Poczułem ulgę, że nie spotkało to naszego miasta (Torunia – red.). Jak musielibyśmy się wstydzić za to, że "gwiazdą" wielkiej sylwestrowej imprezy w mieście narodzin Kopernika, dumnej republice kupieckiej, o 800-letniej historii jest... Zenek Martyniuk”.
Choć fakt, że Jaworski czuje się z jakiegoś tajemniczego powodu reprezentantem Mikołaja Kopernika i republiki kupieckiej zakrawa na żart, wydaje się, że dobrze obrazuje śmiertelną powagę i oderwanie od rzeczywistości w kwestii kultury popularnej.
Całe to patologizowanie gorzej wykształconych i uposażonych, to nic innego, jak próba zakłamania rzeczywistości, w której jesteśmy takimi samymi chamami, jak ci, których za chamów uważamy. Disco polo mogłoby być inkubatorem dystansu do własnej kultury, a nie przyczynkiem do piętnowania i odżegnywania się .