Zarządzała Portem Gdańskim. "Słyszałam o sobie wiele legend"
– Słyszałam o sobie wiele legend, które rozniosły się w moim środowisku pracy. Kiedyś dowiedziałam się, że przyjechał do Polski książę na białym koniu i znalazł tutaj Kopciuszka. Nigdy nie byłam Kopciuszkiem. Po rozwodzie musiałam iść dalej, z głową do góry, i pokazywać, na co mnie stać – wyznaje Wirtualnej Polsce Dorota Raben, autorka książki "Różowe marzenia. Żelazne kontrakty".
Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: W pewnym momencie książki pada stwierdzenie, że nie przepada pani za nadużywaniem słowa "kobieta".
Dorota Raben, autorka książki "Różowe marzenia. Żelazne kontrakty": Rzeczywiście mam problem z nadużywaniem, ale nie jestem przeciwna używaniu w ogóle. Sama przecież jestem kobietą. Dla mnie przede wszystkim liczy się to, czy ktoś jest fachowcem w swojej dziedzinie. Podam przykład: jeżeli jesteś inżynierem i tworzysz stowarzyszenie np. kobiet-inżynierów, to czy sama nie wskazujesz na to, że twoje kompetencje są inne? Chciałabym podkreślić, że nie jestem przeciwna parytetom, ale nie jestem fanką, żebyśmy w jakiś sposób odseparowywały się od swoich kompetencji.
Oczywiście różnimy się fizycznie od mężczyzn, ale kompetencyjnie jesteśmy na tym samym poziomie... Jesteśmy dobrze wykształcone, inteligentne, zaradne, dlaczego mamy się odróżniać?
"Pasja jest kobietą". Wiktoria Nowak ma 23 lata, a już szkoli menadżerów. "To łamanie stereotypów"
Od wielu lat działa pani w branży logistycznej, która wydaje się być zdominowaną przez mężczyzn.
Już nie. Jeżeli mówimy o pracownikach firm, back office’ów to jest to wymieszane środowisko. Kobiety zajmują w branży wiele stanowisk. Myślę, że logistyka jest postrzegana przez pryzmat tych, których widzimy na co dzień, na przykład kurierów, kierowców samochodów ciężarowych i dostawczych, pilotów. Są nimi głównie mężczyźni, choć to też już się zmienia. Muszę powiedzieć, że kiedy byłam prezesem Zarządu Morskiego Portu Gdańsk, to większość pracowników w firmie stanowiły kobiety. Nie mylmy tylko zarządu portu z żeglugą morską. Kapitanami żeglugi wielkiej rzeczywiście w większości są mężczyźni, ale zdarzają się już kobiety.
Nasuwa się tutaj słowo "stereotyp". W zasadzie przez całą pani książkę przejawia się pewnego rodzaju zderzenie z różnymi stereotypami, zaczynając od tych, dotyczących wyglądu. Na pani jasne włosy i karnację, zwracały uwagę koleżanki i koledzy jeszcze w szkole podstawowej.
Kiedy byłam dzieckiem, wszyscy jeździli nad morze, opalali się na mahoń. Potem była era solarium. Miałam ogromny kompleks mojej cery, tej białości. Latem nigdy nie byłam opalona. W pewnym momencie doprowadziło to do tego, że miałam własne solarium, aby nabrać koloru. Skończyło się na tym, że byłam lekko brzoskwiniowa, ale i wytworzyłam sobie nowotwór skóry.
Czy potem, już w dorosłym życiu, zawodowym, zdarzało się, że postrzegano panią przez pryzmat wyglądu czy w ogóle płci?
Rzeczywiście było wiele sytuacji biznesowych, gdzie na przykład wchodziłam na zebranie w różowym garniturze i mierzyłam się z dziwnymi spojrzeniami. Miałam parę takich spotkań, gdzie mnie pomijano, nie dawano mi głosu, nie pytano mnie o opinię, a jednocześnie przecież mnie na nie zapraszano. I tutaj w grę wchodzi kolejny czysty stereotyp, związany z postrzeganiem przez pryzmat nazwiska.
Zauważyłam, że gdy wchodziłam na różne spotkania biznesowe, a większość osób nie wiedziała, kim jestem, mieli do mnie dystans, rezerwę. Kiedy zostałam przedstawiona, zmieniało się ich nastawienie: "Ach, to pani, znamy pani historię". Ludzie, którzy mnie nie znają, ale widzą nazwisko, myślą, że jestem milionerką z jakichś elit, a to jest totalna nieprawda. Ale wracając do stereotypów związanych z płcią czy wyglądem - ja się z tego już śmieję. Lubię sobie czasami robić wręcz żarty z takich osób, które postrzegają mnie przez taki pryzmat.
Nawiążę jeszcze do nazwiska, które zostawiła pani, mimo rozwodu z mężem. Jest to rodzaj odwagi, nieodcinanie od przyszłości.
To jest doświadczenie, które zdobywałam, i budowałam wspólnie z byłym mężem, poprzez pracę i rozwijanie firmy. Prawda jest też taka, że podjęłam decyzję o zachowaniu nazwiska Raben 25 lat temu. Przecież nie miałam wtedy świadomości, jak to wpłynie na moje życie. Z jednej strony zaryzykowałam. Nie wiedziałam, jak mnie odbierze środowisko. Miałam swoje demony - bałam się, że nikt mnie nie zatrudni, bo ludzie będą myśleć, że wchodzi im do firmy konkurencja czy zadufana osoba. Bardzo dużo pracy i wysiłku kosztowało mnie zbudowanie swojej marki, pokazanie kompetencji. Tego, że byłam i nadal jestem logistykiem z krwi i kości.
Słyszałam o sobie wiele legend, które rozniosły się w moim środowisku pracy. Kiedyś dowiedziałam się, że przyjechał do Polski książę na białym koniu i znalazł tutaj Kopciuszka. Nigdy nie byłam Kopciuszkiem. Po rozwodzie musiałam iść dalej, z głową do góry, i pokazywać, na co mnie stać. To pozostawienie nazwiska zrobiło dla mnie dużo złego, ale też dobrego. Dobrego, bo pokazuje moje doświadczenie, historię, złego - bo byłam niesprawiedliwie oceniana.
I udowadniała to pani przez kolejne lata, podejmując się wielu zawodowych wyzwań.
Tak. Później znalazłam się w różnych, o wiele większych firmach. Rozwijałam na przykład potężne korporacje francuskie. A Port Gdański to była wisienka na torcie dla logistyka, gdyż jest to największy hub logistyczny w Polsce. Wyżej w logistyce być nie można. Często odnoszę wrażenie, że mało kto widzi, co robiłam przez kolejnych 25 lat, gdy odeszłam z firmy Raben. A było tego dużo i to z międzynarodowym zasięgiem.
Kiedyś zadzwonił do mnie headhunter z prośbą o polecenie pracowników logistyki, którzy nadawaliby się na prezesa jednej firmy. Zapytałam się: a dlaczego mi pan nie zaoferuje tej pracy? On odpowiedział: Ja bym nie śmiał oferować pani z tym nazwiskiem, tego stanowiska. Byłoby mi wstyd. Później się popłakałam, bo to mi pokazało, że moje całe życie było walką o pracę. Uświadomiłam sobie wtedy, ile ciekawych miejsc pracy mnie ominęło.
W tym całym pośpiechu i ogniu zawodowych wyzwań pojawiła się choroba. Powiem szczerze, że w pewnym momencie zgubiłam się, ile razy znalazła się pani w szpitalu na onkologii.
Ja też się zgubiłam. Ale to temat passe, opanowany.
Mówi pani o problemach ze zdrowiem otwarcie, ale jednak temat pojawia się w książce równolegle do innych wydarzeń.
Jak raz zacznie się być pacjentem onkologicznym, to w zasadzie funkcjonuje się z tym do końca życia. Trzeba regularnie sprawdzać, czy nie pojawił się kolejny guz. Miałam wiele operacji, jak nie więcej. Problem potraktowałam zadaniowo. Bo jak inaczej? Miałam położyć się do łóżka i rozpaczać? Kiedy wykryto pierwsze zmiany, byłam młodą dziewczyną, miałam marzenia, chciałam iść do przodu. Dałam radę. Jestem tu i teraz.
Czy udaje się pani odnaleźć balans przy tak intensywnym życiu? Złapać oddech i na chwilę zwolnić?
Powiem to wprost. Jestem zdania, że work-life balance nie istnieje. Sukces wymaga poświęceń. W praktyce albo znajdziemy czas na swoje przyjemności, albo nie. Ja go odnajduję. Samo pisanie książki było dla mnie taką odskocznią, prywatnym projektem. Mam marzenia, pasje, uwielbiam podróżować, spotykać się z przyjaciółmi.
W książce pojawia się wiele określeń, które pani dotyczą: pierwsza dama polskiej logistyki, pani od tirów, królowa portowa, Barbie, Filifionka, Smerfetka. Kim Dorota Raben jest dzisiaj?
Jestem sobą. Osobą, która stworzyła markę własną w konkretnej branży, w logistyce. Wrażliwą, ale i zarazem bardzo silną kobietą, która poradziła sobie z wieloma trudnymi wydarzeniami. Choć były momenty, że nie chciało mi się dłużej żyć, przetrwałam. Jestem kobietą, która zyskała szacunek w branży, ale jednocześnie nie zatraciła w tym wszystkim siebie. Nie dałam się zmienić.
Rozmawiała Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski