Żołnierka w spódnicy. Magdalena Pilor brała udział w misji w Afganistanie
Magdalena Pilor wspomina misję w Afganistanie: - Czy sens miało to, że tam pojechałam? Dla mnie tak. Choćby dla tych kilku czapek, par butów i wody w szkole. A globalnie? Do dziś nie znam odpowiedzi.
02.09.2021 13:11
Magdalena Pilor 10 lat temu wyjechała do Ghazni, gdzie pracowała jako pracownik cywilny Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych im. gen. B. Kwiatkowskiego. Po powrocie z misji wydała książkę pt. "Jej Afganistan. Historia żołnierza w spódnicy", która jest obrazem polskiego kontyngentu widzianego oczami żołnierek służących na misji. To przykład książki z gatunku "herstory", podkreślającej rolę kobiet w wojsku. Autorka obecnie mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie prowadzi własną firmę i przyznaje, że ani upływ czasu, ani dystans nie zatarły jej wspomnień.
Justyna Sokołowska, WP Kobieta: Magda, obecnie mieszkasz w Anglii, jednak Afganistan ciągle jest w twoim życiu.
I zawsze będzie. Nie da się od niego ot tak po prostu odciąć. To było zbyt mocne i ważne przeżycie dla wielu z nas. Nie ma chyba osoby, która była w Afganistanie i której nie poruszyła obecna sytuacja w tym kraju. Podobnie jest ze mną, mam za sobą intensywny czas, z małą ilością snu i ogromną ilością stresu, co miało związek z ewakuacją z Kabulu.
Do Afganistanu trafiłaś 10 lat temu jako pracownik cywilny wojska. Czym się dokładnie zajmowałaś?
Pracowałam w PRT (Provincial Reconstruction Team). Wspólnie z pozostałymi cywilami zajmowaliśmy się realizacją projektów dla miejscowej ludności - od budowy dróg, przez stawianie solarów, by uzyskać prąd do zasilania pompy wodnej w szkole, po naukę języka angielskiego czy zajęcia z przedsiębiorczości dla kobiet. Byłam odpowiedzialna za kilka projektów, dokumentację fotograficzną i pomoc humanitarną.
W czasie zbierania materiału do książki rozmawiałaś z polskimi żołnierkami. Dlaczego kobiety wyjeżdżają na misje?
Podczas mojego pobytu nie myślałam o książce, prowadziłam bloga, który z czasem się w nią zmienił. Są w niej nie tylko moje historie, ale również historie kobiet, które służyły w Afganistanie na różnych misjach i różnych stanowiskach.
A dlaczego kobiety wyjeżdżają? Ich powody wyjazdu na misję są dokładnie takie same jak mężczyzn, wszyscy są takimi samymi żołnierzami. Dziewczyny, z którymi rozmawiałam, często mówiły: "Dlaczego nas o to pytasz? Czy zadałabyś to samo pytanie mężczyźnie - dlaczego facet jedzie na wojnę?". Tak więc kobiety jadą na wojnę, bo ich jednostka jedzie, chcą się sprawdzić, są żołnierzami i to jest ich praca. Czy się bały? Tak, ale strach nie odróżnia płci, więc każdego w jakimś stopniu dotyka.
Obecność dużej grupy samotnych facetów prowokowała różne sytuacje, o których mówiły ci dziewczyny?
Niesamowite, jak to pytanie często pada w stosunku do kobiet na misji. Niemniej jest po części uzasadnione, nas kobiet było około 60, a mężczyzn 2500.
Pamiętam, że jak pierwszy raz przyjechałam do Afganistanu, ostrzegano mnie, abym nie chodziła sama po bazie, bo to niebezpieczne, bo przecież tylu mężczyzn i "różne" rzeczy mogą się wydarzyć. Pierwsze dwa wieczory, gdy szłam pod prysznic (te były w kontenerach sanitarnych), miałam ze sobą nóż schowany w kieszeni. Jednak szybko zrozumiałam, jakie to głupie. Nigdy nie przytrafiło mi się nic złego ze strony mężczyzn w bazie, podobnie jak moim rozmówczyniom.
Wręcz przeciwnie, wiele z nas było traktowanych jak koleżanki z bonusem w postaci przepuszczenia w drzwiach czy pomocy w plecakiem, choć z tym drugim wszyscy pomagali sobie nawzajem.
Byłyśmy inaczej traktowane pod jeszcze jednym względem - często chłopaki nam się zwierzali. Łatwiej kobiecie było powiedzieć, że tęskni się za rodziną, pokazać zdjęcie córki i rozpłakać się, że urodził się syn, a jego nie ma przy żonie. Twardy żołnierz mięknie w takich sytuacjach i dlatego doceniali w takich momentach naszą obecność, bo dla części z nich okazanie słabości przy kumplach było nie do pomyślenia.
Oczywiście, byli też tacy, którzy zachowywali się jak przysłowiowy pies na baby, byli zazdrośni o spędzany z kimś czas i plotkowali. Trochę jak w korpo, gdzie uważa się, że jak dziewczyna z kimś za długo rozmawia, to na bank z nim sypia.
Zdarzały się jednak romantyczne relacje pomiędzy żołnierzami i żołnierkami?
Tak jak wszędzie. Baza to taka Polska w pigułce, z wszystkimi dobrymi i złymi rzeczami. Czasami z tych znajomości rodziło się coś więcej. Znam parę Polaków, którzy poznali się w Afganistanie, zakochali się w sobie i się pobrali.
Wojna zbliża. Życie w stresie, z dala od bliskich i od normalności sprawia, że ludzie nawiązują ze sobą bliskie relacje. Często zwykłe koleżeństwo zmienia się w przyjaźń, za którą poświęca się życie. Charakterystyczne jest to, że po przyjeździe do Polski z reguły to się rozchodzi i te więzy nie są już tak intensywne. Każdy wraca do swojej rodziny, zajęć, rutyny.
Jakie tematy miały do przepracowania kobiety po misji w Afganistanie?
Wszystko zależy od tego, z czym mierzyły się w trakcie swojej misji. Są obrazy, których nie da się wymazać z głowy, uczucia, o których nie da się zapomnieć. Jedynym rozwiązaniem jest nauczyć się z nimi żyć.
Moim zdaniem kobiety, w przeciwieństwie do mężczyzn, rozmawiają o tym, potrafią się rozpłakać i wykrzyczeć swój ból. Jesteśmy też bardziej skłonne poprosić o pomoc i pójść do psychologa. Cieszę się, że coraz głośniej mówi się o PTSD, czyli zespole stresu pourazowego, o koszmarach, jakie męczą ludzi i o tym, że mogą przestać ich prześladować.
Czy wciąż masz w głowie takie obrazy, o których chciałabyś zapomnieć?
Tak, ale są przepracowane. Bardziej niż obrazy to uczucia – wściekłość, bezsilność i ból, który, choć psychiczny, niemal fizycznie rozrywał ciało na kawałki. W Afganistanie straciłam pięciu kolegów. Teraz już mogę o tym mówić, ale nie wracam do obrazów – to za trudne. Czy chciałabym zapomnieć – tego nie da się zapomnieć. Pamiętam każdą minutę tego przeklętego dnia.
Czy w świetle ostatnich wydarzeń w Kabulu, zastanawiałaś się nad tym, czy misja w Afganistanie miała sens?
Nawet będąc jeszcze w Ghazni o tym myślałam i szczerze - nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Z jednej strony, na ile mamy prawo ingerować w politykę, kulturę innego państwa, narzucając "nasze" i uważając, że ono jest lepsze niż "ich". Z drugiej strony, czy mamy prawo stać z boku i przyglądać się tragediom i cierpieniu tak wielu ludzi…
Do dziś nie znam odpowiedzi. Z mojej perspektywy: tak – udało mi się sprawić, że kilka maluchów miało buty na zimę, mama czapki i szaliki dla swoich pociech, a dziewczynki z lokalnej szkoły nauczyły się choć podstaw angielskiego, a dzięki temu może poszły gdzieś dalej… Pokazaliśmy tym ludziom, że można żyć inaczej. Teraz żal, że właściwie wracają do punktu wyjścia.