78. rocznica powstania w getcie warszawskim. Poruszające świadectwo Haliny Aszkenazy-Engelhardt
15 kwietnia Halina skończyła 19 lat. 4 dni później wybuchło powstanie. W rozmowie z Muzeum Historii Żydów Polskich we wstrząsających słowach opowiedziała o tym, co przeżyła.
19.04.2021 10:27
– 15 kwietnia, piątek. Moje urodziny, już kolejne w getcie. Mama przyniosła bułeczki i kawałek kiełbasy. Piliśmy wódkę. To było wielkie święto. Zaprosiłam kolegów i koleżanki. Przyszedł taki poeta, mój adorator, bardzo się przymilał – wspominała Aszkenazy-Engelhardt.
– Mówi do mnie: "Wiesz, patrzę na ciebie, taka młoda jesteś, tylko pomyśleć, że to twoje ostatnie urodziny, a masz dopiero 19 lat" Ja się strasznie zbuntowałam: "Ale co ty mówisz? To nie są moje ostatnie urodziny! Ja będę żyła!". On patrzył na mnie smutnie: "Myślisz? Zdaje ci się" – mówiła.
Zobacz też: Marzena Rogalska spełnia się w życiu rodzinnym. "Wszyscy jesteśmy sobie bardziej bliscy"
Getto – powstanie
Jak relacjonowała, dzień później jej matka powiedziała gościom, że liczyła na powstanie. Miała rację. 19 kwietnia o 5 rano kobiety usłyszały krzyki: "Getto oblężone, armaty, artyleria, strzelają ze wszystkich stron!". – Zaprowadzili nas – kobiety – przez podwórze, do bunkru. Przez dziurę po misce klozetowej, po drabinie zeszło się na dół. A tam kolosalna sala i dużo ludzi. Kilka kubłów stało, żeby cały dzień wytrzymać… Tam siedziałyśmy od rana – wyznała.
Halina dokładnie pamiętała strzały i chodzących nad nimi Niemców. – Krzyczeli: "Raus! Raus! Raus! Żeby wyjść. Żeby wyjść. Wiedzieli, że ludzie się chowają – opowiadała. Nikt jednak nie posłuchał przez cały dzień. Dopiero wieczorem, gdy zapadła cisza, razem z mamą wróciły do domu. 20 kwietnia czekało je to samo – bunkier był jednak tak wypełniony, że brakowało powietrza. Kobiety i dzieci płakały.
– Trzeciego dnia zrobiło się spokojniej. Niemcy wycofali się. Myśleli, że z łatwością zdobędą i zlikwidują całe getto, a tymczasem jest opór – obrońcy getta strzelają, zabijają. Nie idzie tak łatwo. Po dwóch dniach Niemcy sprowadzili tanki, artylerię ciężką i znów otwierają ogień – opisywała tamte chwile grozy Aszkenazy.
Ona i jej matka ukryły się na strychu. Były tam tylko chwilę, zaraz Niemcy i Ukraińcy mieli wszystko podpalić. Ledwo się wydostały. – Czujemy te płomienie, ten ciężki zapach dymu, czarnego dymu. W końcu stajemy, bo to ostatni dom, koniec ulicy, nie ma dokąd iść – wspominała. Ktoś powiedział im wtedy, żeby wyszły oknami na pusty plac. – Okazuje się, że to teren opustoszałej fabryki pilnowany przez żydowskich policjantów. Pozwalają nam zostać na noc w jednym z pomieszczeń – wyjaśniła.
Wyskoczyła z pociągu. Relacja Haliny Aszkenazy-Engelhardt
Z samego rana policjanci ich stamtąd przeganiają. Nie mają gdzie już wracać, bo wszystko się pali. – Butelki gorące, żarzące się kamienie, jeszcze czerwone od ognia. Skaczemy przez rozżarzone belki. (…) Kamienica ugaszona, ale to już tylko gruzy – mówiła. Zostaje im się kryć, gdzie jest jeszcze skrawek podłogi. Czują się jak myszy szukające jedzenia i picia. Piją z mykwy, jedzą okruchy. I wreszcie przychodzą Niemcy.
– Sprowadzają nas na podwórze, każą oddać wszystko, co mamy. I biorą nas powoli, marszem na Umschlagplatz. I pakują do tych wagonów, wagonów śmierci – przypominała sobie Halina. Co się z nią stało? Wyskoczyła z pociągu i razem z przyjaciółką wróciła do Warszawy, gdzie najpierw ukrywała ją ksiądz Michał Kubacki. Potem trafiła do mieszkania zamożnej pary. Niestety, kiedy prawda o niej wyszła na jaw, stała się ofiarą przemocy – fizycznej i seksualnej. Pani domu się nad nią znęcała, a jej mąż zmuszał do zbliżeń.
W czasie powstania warszawskiego Aszkenazy została łączniczką, potem trafiła do obozu w Pruszkowie, skąd wysłano ją do Niemiec. Kiedy wojna dobiegła końca, podjęła decyzję o emigracji. Zamieszkała w Izraelu, gdzie zmarła w październiku 2016 r.