Anioły z poprawczaka
- Kogoś pan tu zatrudnił?! - zagadnąć miał razu pewnego pan kioskarz do pana dyrektora. Pan dyrektor się może trochę wzdrygnął, może przestraszył, że afera jakaś będzie, że już fama w okolicy poszła, skąd to dziewczyny na wolontariat do niego do ośrodka dojeżdżają, a może nawet gorzej - że coś zmalowały? Ale pan kioskarz zdążył dodać: - Toż to anioły są!
22.02.2016 | aktual.: 03.10.2018 10:29
Tę anegdotę opowiada Romuald Sadowski, dyrektor Schroniska dla Nieletnich i Zakładu Poprawczego w Warszawie-Falenicy. Właśnie stamtąd przez lata jeździły dziewczyny na wolontariat w Domu Pomocy Społecznej "Na Przedwiośniu", kierowanego wówczas przez śp. Andrzeja Winiarskiego (pana dyrektora z anegdoty). - Kto to widział, żeby się tak czule dziewczyny z poprawczaka opiekowały tymi ludźmi na wózkach, często bardzo głęboko upośledzonymi! - mówi Sadowski.
A właśnie widział wtedy i widzieć może też dziś, bo od niedawna znów co tydzień kilka "dziewczyn z przeszłością" robi kurs do Domu Pomocy Społecznej (tym razem w warszawskiej Radości). - To są ludzie, którzy bardzo potrzebują bliskości. I okazuje się, że moje dziewczyny wspaniale potrafią się nimi opiekować - dodaje dyrektor poprawczaka.
Szok, strach & co.
- Nie każdy potrafi tu pracować, nie każdy potrafi zaakceptować ich wygląd, zapach. Nawet niektórzy z lekarzy mówią, że oni są w stanie operować bardzo ciężkie wypadki. Natomiast nie są w stanie pracować z naszymi mieszkańcami. Ilość tragedii wypisanej na ciele i twarzy naszych mieszkańców powoduje, że ludzie tego nie wytrzymują - mówił dyrektor Winiarski w programie Uwaga TVN w 2009 roku.
Potwierdzą to dziś dyrektorowie: Romuald Sadowski z Falenicy i Roman Wodzyński z DPS "Na Bachusa".
Pierwszy powie: - Z takiego miejsca człowiek wychodzi głęboko wstrząśnięty, bo to są ludzie, których rodziny się wyrzekły, brzydzą się nimi albo ich wstydzą.
Drugi przytaknie: - Specyfika takiego domu, gdzie na stosunkowo niewielkiej powierzchni kumuluje się tak wiele niepełnosprawności, wiele osób może przytłaczać.
Powiedzą też tak same dziewczyny.
Oliwia (20 lat), która po kilku minutach pobytu na miejscu zapyta na uboczu: - Boi się pani? Ja jestem tu drugi raz i jest okej, ale jak przyjechałam pierwszy, to się ich bardzo bałam.
Blanka (16 lat), która doświadczenie ma największe, bo była w DPS-ie już kilkanaście razy, wspomni: - Byłam przerażona, jak zaczęli do mnie podchodzić, jeden mnie zaczął głaskać, drugi uderzył w rękę, trzeci w nią pocałował.
Wiktoria (16 lat), która od opiekunki grupy wolontariuszek, pani Hanny Laskowskiej, dowiedziała się, co trzeba będzie robić, czyli rozmawiać, karmić (pod czujnym okiem przeszkolonego personelu DPS), zabierać na spacer, ale wcześniej nijak nie mogła sobie tego wyobrazić. - Może i byłam świadoma, że to są takie osoby, ale nigdy nie miałam z żadną do czynienia, więc to było dla mnie trudne. Pierwszego dnia byłam trochę przerażona. Najbardziej tym, że normalni ludzie nie doceniają tego, co mają. To było dla mnie bardzo przykre.
Kinga (20 lat), która za pierwszym razem pojechała do pomocy w opiece, a za drugim - żeby strzyc podopiecznych (uczy się na fryzjerkę), przerażenia przeżyła dwa: - Za pierwszym razem, wiadomo, szok. Za drugim też się trochę bałam, bo niektóre osoby jedna z nas musiała trzymać, uspokajać, a ja obcinałam maszynką, bez nakładek, bo jakby mi głową majtnął, to by zaraz była rozbita.
Wreszcie Kasia (30 lat), która Falenicę opuściła 13 lat temu, ale wciąż pamięta, jak w 2001 roku pojechała z pierwszą grupą wolontariuszek do ośrodka "Na Przedwiośniu", powie: - Przede wszystkim niedowierzanie, że w ogóle osoby z takimi deformacjami, upośledzeniami żyją, na co dzień ich się nie widzi. Był też wstręt, bo smród… wiadomo, wiele było osób leżących, bezwładnie załatwiających potrzeby fizjologiczne. No i przerażenie, bo jak do tych osób podejść, jak cokolwiek zrobić, jak z nimi porozmawiać.
Kasia wspomina też, jak po powrocie usiadły wszystkie razem, kilka dziewczyn, wyróżnionych wolontariatem za dobre sprawowanie. W burzy mózgów, świeżo nasączonych nowymi obrazami, zapachami, dźwiękami, myślały sobie mniej więcej tak: "No dobrze, mamy tu przyjeżdżać, pozwolono nam zobaczyć świat z zupełnie innej strony. Ale jesteśmy z innego środowiska, miałyśmy kontakt z przestępczością, to co my mamy tu właściwie robić?!".
- Cały dzień trwało, zanim cokolwiek do mnie dotarło. A jak dotarło, to zobaczyłam, że te problemy, które otaczają ludzi zdrowych, to tak naprawdę żadne problemy. Ten świat, który mi tam pokazano, zmienił całe moje podejście do życia - mówi Kasia.
Dlaczego to nie miałam być ja…
Czwartek, kwadrans przed południem. Do auta pod poprawczakiem wskakują Wiktoria, Blanka i Oliwia; Kingi dziś nie ma, nie mogła urwać się z zajęć, brakuje też Oli, nie wróciła z przepustki.
Przez całą drogę do DPS-u "Na Bachusa" (ok. 20 minut), rozmawiają o tym, co się będzie dzisiaj działo. Zastanawiają, komu jaką książeczkę podarować (bo Oliwia zabrała ponad 20 z zebranych przez fundację). Żałują Piotrusia, który zawsze płacze, jak odjeżdżają. Ustalają, kogo będą karmić. Gdybają, czy uda się wyjść na spacer, bo niebo od rana chlusta szarością, ani promienia słońca na horyzoncie.
Wygląda na to, że złapały już tego bakcyla, którego Kasia wciąż pamięta. - Jak już więcej czasu spędzałyśmy z nimi, to, wstając rano w Falenicy, pierwsza była myśl: "Boże, już dzisiaj tam jedziemy! ". Planowałyśmy, co będziemy robić, kogo pomożemy przebrać, nakarmimy. To było niesamowite.
"Na Bachusa" już na dziewczyny czekają, Jacek wita się szarmancko, całuje w ręce, na pierwszym piętrze, gdzie - jak wyjaśnia Wodzyński - mieszkają "tylko mężczyźni, trochę bardziej sprawni, jeżeli chodzi o samoobsługę" rozpościera się las dłoni wyciągniętych do uścisków. Chłopakom miny rzedną, gdy kierownik komórki organizacyjnej wyjaśnia, że dziś Wiktoria, Blanka i Oliwia będą pracowały na drugiej kondygnacji, gdzie są głównie kobiety, a jak mężczyźni, to upośledzeni w stopniu znacznym albo głębokim.
Kilka minut później i piętro wyżej w korytarzu robi się tłoczno i gwarno. Blanka przykuca obok kobiety w wózku, czyta jej bajkę, pokazuje kolorowe zwierzątka w książeczce, głaszcze po głowie.
Oliwia biega w tę i we w tę za Erykiem albo tańczy z Bogusią. Tylko Wiktorii nie widać, poszła do Dorotki, może znów będą pisały wiersze? - Jest niesprawna tylko w rękach, ale mówi normalnie, więc mi dyktuje, sama wszystko wymyśla, ja tylko zapisuję. No i ją karmię, ale to żaden kłopot, bo Dorotka normalnie przełyka - wyjaśnia Wiktoria.
Problemu nie ma też Blanka, gdy przychodzi jej podać obiad Beatce. Przysiada na taborecie obok jej łóżka, powoli podaje łyżkę z gęstą zupą, jak się Beatka trochę krępuje, bo w jej pokoju kręci się dziś więcej niż zazwyczaj osób, to mówi łagodnie: "no, Misia, spokojnie, jedz, tylko krzycz, jak będziesz chciała popić", a Beatka uśmiecha się od ucha do ucha i między kolejnymi łykami jakby się opatula tą czułością Blanki powtarzając wciąż: "Misia!".
Oliwia, która jest dziś dopiero drugi raz, ma najtrudniejsze zadanie, do karmienia przypadł jej Adrian, 18-latek na wózku, ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Nic nie mówi, w ogóle nie reaguje, tylko wpatruje się w nią wielkimi błękitnymi oczami i otwiera buzię na jedzenie jak ptaszek. Oliwia przyznaje, że się boi: - Boże, a co jeśli mu coś zrobię? Jeśli źle połknie? Jeśli coś mu się stanie?!
Jej strach stopnieje trochę później, razem z resztkami śniegu, w którym nogawki na spacerze pomoczy sobie Bogusia, rozpłynie się w parze ciepłego powietrza, którym Oliwia będzie dmuchać w jej zziębnięte dłonie, zniknie całkiem, gdy razem zaczną tańczyć pośrodku drogi.
Jaki cel mamy?
Kilka dni później Blanka i Wiktoria, a także Kinga (która "Na Bachusa" była już cztery razy) i nowicjuszka w temacie Daria jadą też z mieszkańcami DPS w Konstancinie-Jeziornej na koncert do Filharmonii Narodowej w ramach projektu "Via Spei" (Droga Nadziei) - wspieranego przez Władysława Terleckiego ruchu wspomagającego osoby niepełnosprawne w uczestnictwie w życiu kulturalnym.
Dziewczyny zajeżdżają wcześniej, żeby pomóc się ubrać, wprowadzić wózki do autobusu, ale na miejscu okazuje się, że wszyscy są już dawno wyszykowani. To co, na darmo jechały? Bynajmniej, jeszcze zanim autobus zdąży wyjechać z Konstancina, towarzystwo się miesza, dzieli na kliki.
Tyły okupują, patrząc od lewej: Blanka, Robert, Wiktoria i Mariusz. Tak właśnie usiedli, naprzemiennie. Buzie im się nie zamykają, choć jedyne, co Mariusz umie powiedzieć, to przeciągłe "nieee". Wypytują się wzajemnie: skąd jesteś, jak ci się mieszka, masz dziewczynę, masz telefon, a co to? I komplementują: ładna jesteś! przystojniak z ciebie!
Kinga zostaje przy grupce chłopaków na wózkach, tam prym wiedzie Paweł, bez ogródek rzuca jej: - Ładna jesteś! Kinga mruga okiem do opiekunki grupy: - No, to niech pani zbiera na prezent ślubny!
Później jej uwaga skupia się głównie na Pawle. On jej opowiada, że miał dziewczynę, że obiadki z nią nawet były, ona dopytuje, czy mu się dobrze mieszka, gdzie czapeczkę zgubił, czy mu nóżki nie poprawić (tak właśnie zwraca się Kinga do Pawła, a właściwie Pawełka, czule, spokojnie, zdrobnieniami). W międzyczasie dzieli się wrażeniami z wolontariatu w DPS-ie. - Trzeba się przyzwyczaić, choć na początku jest ciężko. Pamiętam, jak jeden chłopak podleciał i mnie uderzył w twarz. To był szok, ale spokojnie zapytałam, czemu to zrobił. Nie umiał odpowiedzieć, pracownicy mi wytłumaczyli, że tak mu się po prostu zdarza.
Gdy Paweł krzyczy do pani Hani: - Pani mamo! Jaki cel mamy? (i chodzi mu zapewne o cel podróży), Kinga odpowiada błyskawicznie: - Uczyć się życia.
Wiem, co to znaczy…
Kinga: - Po co tam jeżdżę? Żeby poczuć się potrzebna. Nieraz ci ludzie nie mają nikogo, są samotni, szkoda mi ich bardzo. A tam wiem, że mogę się na coś przydać.
Wiktoria: - Chciałabym pomagać ludziom, którzy tego potrzebują. Lubię to, a poza tym nie chcę siedzieć gdzieś bezczynnie, tylko coś robić. To bardzo fajne uczucie, gdy ktoś się cieszy z tego, że do niego przyjeżdżam, gdy widzę uśmiech na jego twarzy. I ja też mogę wnieść przede wszystkim swój uśmiech, mogę z nimi porozmawiać, przeczytać bajkę, wyjść na spacer.
Blanka: - Fajne jest uczucie, że jestem komuś potrzebna. Ja bym mogła częściej przyjeżdżać niż raz w tygodniu, chociaż u nas ciężko jest, ale dobre i to, bo widzę ich uśmiech, a jest to dla mnie duża satysfakcja.
Oliwia: - Tylko trudne jest to, że nie mogą sobie pochodzić tak jak my, tylko tak leżą. To jest przykre. I to, że nie mogą iść do domu. Sami nie pojadą, a rodzice ich nie wezmą.
Blanka: - Ja się w sumie nie czułam nigdy odstawiona na bok, niepasująca. Dopiero teraz, jak rodzice rzadko przyjeżdżają mnie odwiedzać. Może dlatego zaczęłam do nich jeździć? Bo wiem, co to znaczy czuć się osamotnionym.
Może to wszystko po prostu jakaś presja, że jak się powiedziało A (to znaczy pojechało pierwszy raz), to trzeba powiedzieć i Be, a później wydukać z siebie cały alfabet, aż do Zet, inaczej głupio się będzie wycofać? Dziewczyny zdecydowanie zaprzeczają. - Nie, ja się sama prosiłam od trzech tygodni, żeby jechać, ale musiałam zostać w szkole. Jak mi powiedzieli, że nie mogę jechać, to się popłakałam - mówi Blanka.
Być może bym…
W te deklaracje wierzy Kasia. Za jej "kadencji" na wolontariat do DPS-u regularnie jeździło ok. ośmiu dziewczyn, rzadko się zdarzało, by któraś zrezygnowała, choć były przypadki (konkretnie jeden albo dwa), gdy próbowały wykorzystać to jako okazję do ucieczki. - Ale to wyszło bardzo szybko, już po pierwszym dniu było wiadomo, że dziewczyna nie przyjechała pomagać. A my się bałyśmy, że przez taką jedną czy dwie osoby projekt nie wypali, że nam w ogóle zabronią jeździć. Jak widziałyśmy, że któraś coś kombinuje, to od razu jej mówiłyśmy: ty z nami nie jedziesz!
Kasi historia jest o tyle znamienna, że jeszcze zanim opuściła zakład w Falenicy, urodziła córkę. - Ciąża przebiegała prawidłowo, dopiero gdy zaczęłam rodzić w siódmym miesiącu okazało się, że moje dziecko ma takie wady rozwojowe, że może od razu umrzeć. Dla mnie to był szok. Ale dzięki doświadczeniu z DPS-u wiedziałam, że mimo tych wad można żyć, że taki człowiek też jest wartościowy. A to dało mi siłę do walki - opowiada Kasia.
Jej córka umysłowo rozwija się prawidłowo, ale urodziła się z rozszczepem kręgosłupa (fachowo: przepukliną oponowo-rdzeniową w części lędźwiowo-krzyżowej), ma też problemy urologiczne i neurologiczne. - Nie zamieniłabym jej na żadne inne dziecko, chociaż nie możemy wyjść na przykład pobiegać. Ale każdego dnia, odkąd się urodziła, patrząc jej w oczy, powtarzam, że ją kocham. Gdyby nie wolontariat? Pewnie moje życie by się potoczyło inaczej… Być może bym ją oddała.
Sadowski dodaje: - Kiedy odbierałem je ze szpitala, to cały oddział się zbiegł. Ordynator pogratulował mi, powiedział, że marzy o tym, by każda matka się tak wspaniale opiekowała dzieckiem.
Dla takich chwil…
Dyrektor Wodzyński przyznaje, że do wolontariatu w miejscu takim jak DPS stosunek ma sceptyczny. - Trudności mogą wynikać z czynności, jakie ten wolontariusz mógłby wykonywać. Chętnie bym widział kandydatów na wolontariat, którzy są w trakcie studiów pedagogicznych o specjalizacji pedagogika specjalna. Ale, z uwagi na różne schorzenia naszych mieszkańców, raczej nie widzę pierwszej lepszej osoby z ulicy do pełnienia ww. funkcji - wyjaśnia.
A jednak dziewczyny z poprawczaka dyrektor przyjął. - Na samym początku obawiałem się, jaka będzie ich reakcja na naszych mieszkańców, demoralizacji, wnoszenia do placówki jakichś substancji. Ale kiedy się z nimi spotkałem, zobaczyłem, że to są naprawdę wartościowe dziewczyny. Nasi mieszkańcy są bardzo otwarci, jednak należy podkreślić, że gdyby jakakolwiek krzywda im się działa ze strony dziewczyn, od razu bym interweniował. Kiedy przyglądam się, jak na siebie wzajemnie reagują, to wiem, że nasza współpraca jest bardzo korzystna, z jednej strony to kształtowanie prawidłowych postaw społecznych i moralnych, z drugiej - kontakt "dobrych aniołów" - wychowanek placówki i włączane ich w działania na rzecz mieszkańców - uważa.
Przykładami tych korzyści Sadowski może sypać jak z rękawa. Stary wyga resocjalizacyjny z niego, wiele już w życiu i prawie 50-letniej karierze widział. Ale o jednym przypadku wciąż mówi ze ściśniętym gardłem - o córce szefa mafii warszawskiej, z zasadami i wartościami więziennymi, a nawet skinheadów: że człowiek słaby to śmieć, a litość to zbrodnia. Jak przyjechała do Falenicy, próbowała wprowadzić zasady fali, przemocy, jak z niej wyjeżdżała - miała za sobą kilkanaście miesięcy wolontariatu w DPS-ie.
- W pamięci szczególnie utkwiła mi taka scena: jesteśmy na koncercie, ona ma pod opieką 17-letniego chłopaka na wózku, totalnie niesprawnego ruchowo. W pewnym momencie on kichnął, wyskoczył mu z nosa taki sopel, dziewczyna jak gdyby nigdy nic zaczęła szukać chusteczki, podałem jej, bo siedziałem akurat obok, i ona nie zważając na nikogo wytarła mu buzię i pogłaskała po głowie… - dyrektor Sadowski zawiesza głos.
A gdy odwiesza: - Dla takich chwil warto pracować.
Aneta Wawrzyńczak/WP Kobieta