Anna Politkowska – nie dało jej się kupić, więc ją zabito
Choć przez wiele lat żyła „na krawędzi”, potrafiła cieszyć się z życia i jego uroków. Miała dom, męża, podobnie jak ona dziennikarza, wywodzącego się, jak lubiła się chwalić „z polskiej arystokratycznej rodziny”, dwójkę udanych dzieci: syna Ilję i córkę Wierę. Miała też oddanych przyjaciół i znajomych, w gronie których (a była bardzo towarzyska i dowcipna) czuła się, jeśli nie liczyć rodziny, najlepiej.
07.10.2016 17:09
Nie była pięknością, ale jej szlachetna twarz przykuwała wzrok wszystkich. Z dyskretnym makijażem, nieodłącznymi okularami zza których widać było mądre i nieco smutne (podobnie jak jej uśmiech) oczy, przypominała rosyjską inteligentkę sprzed rewolucji.
I taka też była. Mądra, koleżeńska, oddana przyjaciołom, rodzinie i sprawie w którą wierzyła.
7 października 2006 roku zastrzelono w Moskwie Annę Politkowską, niezależną rosyjską dziennikarkę, znaną od lat z bardzo krytycznego stosunku do ekipy Władimira Putina oraz prowadzonej przez tę ekipę wojny w Czeczenii.
Zwłoki 48-letniej dziennikarki znaleziono w windzie domu, w którym mieszkała – przy ulicy Leśnej 8/12 w samym centrum stolicy Federacji Rosyjskiej. W pobliżu ciała leżał pistolet i łuski po nabojach.
Wiedziała, co grozi jej za pisanie i mówienie prawdy. Krótko przed tragiczną śmiercią wyjawiła, że jeden z ochroniarzy Kadyrowa, czeczeńskiego watażki związanego bardzo blisko z Putinem, poinformował ją, że: „szef postawił przed nami zadanie: albo ją kupcie, albo zlikwidujcie”.
Kupić ją było niemożliwe, wyjście więc okazało się tylko jedno... Do samego końca martwiła się jednak nie tyle o siebie, co o swoich informatorów, bez których jej praca byłaby przecież niemożliwa. Napisała: „Ludzie czasem płacą życiem za mówienie głośno tego, co mówią. Mogą nawet zginąć za dostarczenie mi informacji. Nie jestem jedyną osobą w niebezpieczeństwie. Mam na to dowody.”
Choć była obywatelką radziecką na świat przyszła w Nowym Jorku, w rodzinie sowieckiego dyplomaty w ONZ. Nazywała się wówczas Anna Mazepa, nazwisko Politkowska wzięła po mężu.
Gdy trzeba było iść do szkoły ojciec postanowił wysłać dziecko do ZSRR. Przyjazd do Moskwy był dla małej Anny szokiem. Po raz pierwszy zobaczyła kolejki do sklepów.
„Stało się w nich nawet po kaszę gryczaną” – wspominała w rozmowie z „Wysokimi Obcasami”.
Gdy zdarły się stare, amerykańskie buty, rodzice nie przysłali nowej pary. Nie chcieli, by ich dziecko wywyższało się nad inne. Mała Anna tego nie rozumiała, ale po latach przyznała rodzicom słuszność.
„Rodzice mieli rację. Ile złych emocji wywołuje ta dzisiejsza bezwstydnie bogata Rosja” – powiedziała dziennikarce „Wysokich Obcasów”.
Powoli przyzwyczaiła się do realiów życia w Związku Sowieckim. Po studiach zaczęła pracować w „Izwiestijach”. Miała 24 lata. Gdy miała ich 32 rozpadł się ZSRR.
W 1993 roku pracowała już „Obszczej Gaziecie” i znalazła się w gronie najwyżej cenionych dziennikarek rosyjskich. Sukces zawodowy łączył się z materialnym. Mąż Anny Aleksander, jako wzięty dziennikarz telewizyjny zarabiał wręcz astronomiczne sumy. Małżonkowie kupili wówczas jeepa, wyremontowali także gruntownie mieszkanie.
Anna chciała jednak czegoś więcej. Stała się dziennikarką niepokorną, która coraz częściej narażała się władzy. Mąż nie akceptował tego. Stąd też liczne kłótnie, które ostatecznie zakończyły się separacją.
Już nie miał jej kto chronić, ani ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Stała się liszeńcem. To sowieckie okreslenie przedstawiciela dawnej carskiej elity pozbawionego w komunizmie wszelkich praw bardzo dobrze oddawało jej status nie tylko za życia, ale i po tragicznej śmierci.
Śledztwo w sprawie jej zabójstwa trwało długo, odbyły się także dwie rozprawy sądowe potencjalnych sprawców morderstwa. Ostatecznie skazano, w 2012 roku, tylko jedną osobę – Dmitrija Pawluczenkowa, byłego podpułkownika milicji. Pawluczenkow trafił na jedenaście lat do łagru. Po wyroku, skazaniec zapewnił, że wskaże zleceniodawców zabójstwa, ale, jak do tej pory, obietnicy tej nie spełnił. Wiedział (i wie), co może u grozić za zbyt długi język?
Politkowska nie była pierwsza. Od początków rządów Putina niezależni dziennikarze rosyjscy ginęli jak na wojnie. Za panowania tego niekoronowanego cara z życiem pożegnało się już ponad 130 dziennikarzy.
Władimir Władimirowicz nie miał powodów, by prywatnie ubolewać nad śmiercią któregokolwiek z nich. Wszyscy odnosili się bardzo krytycznie do rządów jego ekipy – punktując bezlitośnie przypadki korupcji, a także pokazując zbrodnie dokonywane w trakcie wojny w Czeczenii.
Czyniła to także Anna Politkowska, która o przywódcy największego państwa na świecie napisała między innymi takie oto słowa: „Nieprawdopodobna, fantastyczna cierpliwość naszego narodu jest główną przyczyną sukcesu tego koszmaru, który zwie się „Putin””.
Trudno, by słowa te spodobały się lokatorowi Kremla. Ale bezkompromisowość dziennikarki budziła jeszcze większą wściekłość w rządzącym z jego poręki Czeczenią klanie Kadyrowów. Nienawidził jej zwłaszcza prezydent tego kraju Ramzan Kadyrow, którego nazywała „Stalinem naszych czasów”.
W odpowiedzi miała doczekać się obietnicy śmierci. Wkrótce potem już nie żyła.
Prowadzący postępowanie śledczy nie uwzględnili żadnego z wątków prowadzących do obecnych przywódców Czeczenii.
Oczywiście nie rozpatrywali także możliwości, by w zabójstwo Anny Politkowskiej zaangażowany był ktoś z Kremla.
Nie zwrócono na przykład uwagi na próbę otrucia dziennikarki, do której doszło w październiku 2004 roku, gdy ta dzielna kobieta podczas ataku terrorystów na szkołę w Biesłanie próbowała dotrzeć na miejsce zdarzenia. Truciznę, która na szczęście spowodowała tylko zasłabnięcie w samolocie, podano jej w herbacie.
Śledczy bagatelizowali także groźby śmierci, którymi przez wiele miesięcy prześladowana była Politkowska.
Ostatecznie za śmierć dziennikarki zapłacił tylko jeden emerytowany milicjant.
Jej koleżanki i koledzy z „Nowej Gazety” (ostatniego pisma, w którym pracowała) pamiętają o niej do dzisiaj. Jej biurka do tej pory nikt nie zajął. Stoi puste.
Czy Anna Politkowska jest wzorem dla młodych dziennikarzy?
Na to pytanie najlepiej może odpowiedzieć wydarzenie sprzed sześciu lat, gdy w czwartą rocznicę jej śmierci, zamiast rzetelnego raportu o tej tragicznej sprawie, społeczeństwo doczekało się, wydanego w 50-tysięcznym nakładzie, kalendarza ze zdjęciami studentek dziennikarstwa Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego. Wydawnictwo to powstało dla uczczenia 58 urodzin Władimira Putina.
Do przywódcy Rosji przemawiały tkliwie kolejne miesiące. „Kocham pana” – szeptała „Dziewczyna maja”, „Kto jak nie pan?” – pytała zalotnie „Dziewczyna sierpnia”, a „Dziewczyna grudnia” podała w kalendarzu swój numer telefonu.