Arystokracja jedzenia
Pieczywo bez spulchniaczy. Jest pyszne i następnego dnia nie robi się twarde jak kamień. Staram się wmuszać w siebie śniadanie, to podobno najważniejszy posiłek dnia. Co zrobić, jeśli rano po prostu nie mam ochoty na jedzenie. A gdy piłowanie bułki jest tak trudne jak piłowanie granitowego parapetu, to człowiek może się zniechęcić.
Pieczywo bez spulchniaczy. Jest pyszne i następnego dnia nie robi się twarde jak kamień. Staram się wmuszać w siebie śniadanie, to podobno najważniejszy posiłek dnia. Co zrobić, jeśli rano po prostu nie mam ochoty na jedzenie. A gdy piłowanie bułki jest tak trudne jak piłowanie granitowego parapetu, to człowiek może się zniechęcić.
Nawet drugie śniadanie było i jest dla mnie przeprawą. Na nie też nie mam ochoty. Może to stres? Może myślę o tym, że przede mną cały dzień zadań i na tę myśl kurczy się żołądek? Paradoksalnie, to z łakomstwa nie jem śniadań. Po prostu wolę menu obiadowe: zupy, ryby, mięsa, pieczone warzywa. Musiałabym wstać o świcie, aby upiec sobie taką ucztę na śniadanie… W szkole pilnie robione przez tatę kanapki na drugie śniadanie oddawałam wiecznie głodnej, przemiłej, pucatej koleżance.
Najbardziej lubię jeść późno wieczorem, po całym dniu. Odwrotnie niż zaleca lekarz. Oliwa z oliwek z ekologicznych upraw - to też zalecane. Serki i jogurty bez gumy guar, albo mleko sojowe. Na pewno zdrowsze niż krowie mleko, które zawiera cholesterol i laktozę, której połowa z nas nie trawi.
Owszem, mądre są porady dietetyków i lekarzy, ale czy ktoś z nich codziennie robi zakupy i gotuje? Mleko sojowe jest trzy razy droższe niż mleko krowie. Kluczowe jest więc pytanie: czy dietetycy widzą różnicę w cenie między produktem bez konserwantów, a tym z konserwantami. Na pewno widzą, tylko nic z tego nie wynika. Ceny zalecanych produktów nie spadają.
Łosoś hodowlany, owszem niezdrowy, nafaszerowany sztucznym jedzonkiem po wielkich wodach nigdy nie pływał i swego brata, który nurkuje na wolności, pewnie nawet nie widział. Ale jest tani. I dostępny w wielu miejscach.
Jako świadoma konsumentka czytam metki na produktach i czasem tego żałuję. Lepiej byłoby nie wiedzieć, co zmielono w pasztetówce i ile wieprzowego tłuszczu mieszka w rzekomo wegetariańskim serze żółtym! Kupując wciąż mam wrażenie, że mój wybór sprowadza się do pytania „ile chemii i bezwartościowych produktów podam dzisiaj sobie, dziecku i rodzinie“, a nie do pytania: „czy udało mi się dziś zjeść same zdrowe produkty?“
Może czas pomyśleć o tym, aby zwolennicy tzw. slow food, producenci zdrowej żywności, lekarze, dietetycy, konsumenci, ministrowie zamiast zachwalać ekologię zaczęli lobbować, by produkty zdrowe były tańsze? W tej chwili społeczeństwo zostało podzielone na arystokrację jedzenia kupującą w butikach (bo trudno nazwać to sklepami) ze zdrową i wykwintną żywnością, typu świeże tuńczyki, wędliny bez konserwantów oraz na całą resztę nas, która zdana jest na marchew, sałatę itd. wyhodowane w ziemi pełnej toksyn.
Ostatnio myślałam o tym robiąc krem marchewkowy. Teoretycznie zdrowy, wegetariański, gdyż lekarze zalecają pięć razy dziennie jadać warzywa i owoce. Hi, hi to chyba niemożliwe, jeśli człowiek pracuje i ma dzieci i życie towarzyskie. Tyle, że jeśli kupiona w warzywniaku czy markecie marchewka jest pełna toksyn, to czy jedzenie jej ma sens? Jeśli zdrowe żywienie to podstawa profilaktyki, to dlaczego do profilaktyki dostęp mają mieć tylko ludzie z grubymi portfelami?
Może ktoś wyda książkę kucharską opartą o tanie, łatwo dostępne (nie mam zamiaru jeździć godzinami po mieście robiąc zakupy) i ekologiczne produkty??? Wydrukowaną na papierze z odzysku, rzecz jasna. Ja, mój portfel i brzuch czekamy na nią w napięciu.