Bosakowie - Jak brat z siostrą
Mieli zostać mistrzami karate, bo tak chciał ojciec. A stali się najsłynniejszymi bratem i siostrą w polskim show-biznesie.
28.11.2008 | aktual.: 28.11.2008 15:29
Po prostu być
Mieli zostać mistrzami karate, bo tak chciał ojciec. A stali się najsłynniejszymi bratem i siostrą w polskim show-biznesie. Anna iMarcin Bosakowie mogą też ubiegać się o tytuł najskromniejszych. Nie dla nich pałace i porsche. Bez bogactwa mogą żyć, bez siebie – nie.
SUKCES: Jakie to uczucie stać się nagle kimś znanym?
Anna Bosak: Z jednej strony bardzo ciekawe, a z drugiej – straszne, bo z dnia na dzień tracisz prywatność. Rozpoznają cię na ulicy, co bywa bardzo miłe, jeśli są to tylko przejawy sympatii.
Przeczytałam w internecie, że ktoś płaci ciężkie pieniądze za promocję Bosaków.
Marcin: Nie jestem fanem internetu, zwłaszcza tej ciemnej, anonimowej strony, gdzie można bezkarnie wypisywać podobne bzdury. Przez przypadek wszedłem na stronę, gdzie przeczytałem, że nic nie robię. Natomiast Ania, choć nie jest profesjonalną aktorką, gra w serialu „Teraz albo nigdy” i w ten sposób odbiera mi pracę. I na koniec dopisek: „Zabiję tę s...”. Włosy stają dęba!
Trzeba być silnym, by istnieć w show-biznesie.
Anna: Przede wszystkim trzeba być wiernym sobie. Robić to, co się lubi, nie naginać się.
Marcin: Polski show-biznes jest zaściankowy. Mam na myśli to, że istnieje deficyt gwiazd. Wmawia się telewidzom, że gwiazdą jest ktoś, kogo widzimy na oczy pierwszy raz. Smutne, że dla bycia „gwiazdą” niektórzy tracą tożsamość.
Nie czujecie się gwiazdami?
Marcin: Wolę myśleć o sobie jako o artyście niż jak o gwieździe.
Mieliście jednak zostać karatekami.
Marcin: Myślę, że tata wymyślił dla mnie taką drogę, to było jego marzenie. Ostro trenowałem przez dziewięć lat, potem doznałem kontuzji na mistrzostwach Europy i zakończyłem sportową karierę.
Anna: Może to była też ścieżka dla mnie, ale mama nie pozwoliła tacie zapisać drugiego dziecka na karate. Nie chciała, żebym się biła, i szybko wysłała mnie na kurs tańca.
Marcin: Drobna korekta. Karate to sztuka walki, a nie bicia się. Dało mi ono dużą umiejętność koncentracji, co okazało się potem bardzo przydatne na scenie.
Czy w waszej rodzinie były wcześniej tradycje aktorskie?
Marcin: Absolutnie żadnych. Myślę, że bardziej wzięło się to z młodzieńczych marzeń naszych rodziców, które nie mogły się spełnić z braku szansy rozwoju, jaką my otrzymaliśmy. Rodzice poświęcili nam bardzo dużo swojego czasu, abyśmy mogli coś osiągnąć, i zaszczepili pasję do sportu. Najpierw jeździli ze mną na zawody po całej Europie, potem z Anią na turnieje tańca w Polsce.
Anna: Miałam cztery lata, jak mama zapisała mnie na rytmikę. Dowoziła na wszystkie zajęcia. I tak przez kilka lat. Mama jest super!
Bo jak ojciec krótko trzyma, to mama zawsze przytuli?
Marcin: Z tym krótkim trzymaniem to przesada. Tata, chociaż budowlaniec z wykształcenia, jest wrażliwym facetem.
Anna: Myślę, że tata jest nawet bardziej emocjonalny i uczuciowy niż mama, która potrafi być stanowcza przy podejmowaniu decyzji.
Któreś z was było faworyzowane?
Anna: Marcin był zawsze bardziej synem mamy, a ja córką taty. Jak się wyprowadzałam z domu, oponował. Mama mniej, zawsze bardziej martwiła się o Marcina, prasowała mu koszule…
Marcin: Nie wiem, co powiedzieć, pewnie tak jest.
Co sobie pomyślałeś, jak pojawiła się na świecie siostra? Jaki pech, wielka szkoda, że to nie facet?
Marcin: Przeciwnie, marzyłem o tym, żeby mieć siostrę! Nawet napisałem list do Świętego Mikołaja, żeby życzenie się spełniło. Chciałem potem spalić tę kartkę, ale babcia powiedziała: „Nie. Trzeba ją schować, to pomoże”. Pewnie stało się to przyczynkiem do tego, że Ania wkrótce pojawiła na świecie.
Anna: Tata bardzo chciał mieć córkę. Mama mniej, ponieważ Marcin okazał się diabłem wcielonym. Był strasznie głośny i płaczliwy. Nic dziwnego, że tacie zajęło aż dziewięć lat przekonanie mamy do tego, żeby mieć drugie dziecko. Ja byłam zaprzeczeniem brata. Po urodzeniu, na miesiąc przed jego komunią, tylko spałam i jadłam. Teraz role się odwróciły, brat stał się spokojny, za to ja jestem impulsywna i energiczna. Ciągle się u mnie coś dzieje, czasem nawet nie planuję niczego, bo uważam, że jakoś to będzie. On jest bardziej poukładany, systematyczny, wszystko musi mieć zaplanowane od początku do końca.
Marcin: Naprawdę, takie stwarzam wrażenie? (śmiech)
Najważniejsze wspomnienie z waszego dzieciństwa?
Anna: Pamiętam łóżko piętrowe, które stało w naszym pokoju. Marcin spał na górze, a ja, młodsza, musiałam na dole. Strasznie mu zazdrościłam. Myślałam, że u niego musi być superfajnie. Aż nadszedł czas, kiedy stał się tak duży, że istniało prawdopodobieństwo zawalenia się łóżka. I wtedy nastąpiła zamiana: siostra na górę, brat na dół!
Marcin: Najpiękniejsze były Wigilie, na których zbierała się cała rodzina. Ten zwyczaj wprowadziła jeszcze babcia Władzia. Miała niesłychaną umiejętność łagodzenia wszelkich konfliktów.
Anna: Babcia nas rozpieszczała. Potrafiła okroić chleb ze wszystkich stron, bo ja i mój brat cioteczny zawsze chcieliśmy mieć te piętki z chleba. To był nadzwyczaj dobry człowiek, nasza mama jest do niej bardzo podobna.
Marcin: Jej konsekwencja, jednocześnie przy dużej wrażliwości, którą posiada, i dynamika działania.
Anna: Jak ty to ładnie nazwałeś! (śmiech) Ja, nawet kiedy wyjeżdżam, nie wiem, gdzie będę mieszkała. Wywołuje to drobny niepokój, ale zazwyczaj wszystko dobrze się kończy, bo gdzieś tam mam zapisane szczęście, podobnie jak Marcin. Mam wszelkie podstawy, żeby tak twierdzić. Udało mi się szczęśliwie skończyć liceum, które przypadło na burzliwy okres w moim życiu, dostać się na studia, rozpocząć życie zawodowe.
Szczęście to jest dar od losu?
Anna: Na pewno, ale też sposób podejścia do życia. Wszyscy w naszej rodzinie są optymistami.
Marcin: Myślę, że w naszym przypadku jest to kwestia wiary, że na świecie jest dobrze, a nie źle. Wrócę do zawiści środowiskowej, o której rozmawialiśmy. Ja się z nią nie spotkałem.
Anna: Im bardziej ludzie skupiają się na zazdroszczeniu czegoś innym, tym mają gorzej. Nie warto na to tracić energii. Zamiast zazdrościć, lepiej się skupić na tym, co jeszcze sami możemy u siebie poprawić i czego się nauczyć, żeby w przyszłości było nam lepiej.
Trzeba myśleć pozytywnie, żeby odnosić sukcesy?
Marcin: Tak i trzeba się modlić, żeby naszym bliźnim wiodło się lepiej, wtedy i nam będzie lepiej.
Jak z tej perspektywy patrzycie na przyszłość? Zostaniecie w Polsce, czy raczej myślicie o wyjeździe?
Anna: Za każdym razem, kiedy kończą się wakacje, staję przed lustrem i mówię sobie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Nie chcę wyjeżdżać nigdzie za granicę, a na pewno już nie na stałe. Latem mogłam zwiedzić Moskwę, w Los Angeles miałam warsztaty taneczne. Moskwa to piękne, choć przytłaczające miasto. W Stanach z kolei widzi się więcej ludzi uśmiechniętych i to jest fajne.
Marcin: W Anglii, przy okazji kręcenia „Londyńczyków”, w których gram rolę chłopaka od podejrzanych interesów, mogłem przyjrzeć się tamtejszemu życiu. Na pewno ludzie żyją tam lepiej niż w Polsce, bo stwarza się im lepsze warunki. Natomiast ja mam bardzo silne poczucie, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie. Tu kwitnie moje szczęście, nie mam powodu, żeby wyrywać się gdzieś indziej.
Uchodzisz za jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. A teraz, odkąd kilka miesięcy temu urodził się twój syn, grasz najważniejszą z ról. Jak to jest być ojcem?
Marcin: Świetnie! Tyle na ten temat. Tę sferę pozostawiam sobie i swoim bliskim.
Zrezygnowałeś z serialu „M jak miłość”. Wypływasz na głębsze wody?
Marcin: Nie wiem, czy są to głębsze wody. Nie mam aż tylu propozycji, ale staram się wybierać takie, które będą dla mnie nowym wyzwaniem. Bardzo dużo się nauczyłem w serialu, jednak stwierdziłem, że granie kolejnej sceny, pisanej według tego samego schematu, już mnie nie rozwija. Z tą decyzją wiązało się ryzyko, ale mam jeszcze teatr, który jest moim fundamentem. Na brak pracy nie narzekam, jest super. A co do filmu, chętnie bym w czymś zagrał, nie tylko Wojtka w serialu „Londyńczycy” i adiutanta Sikorskiego w „Generale”.
Zygmunt Preisner żartował w „Piwnicy pod Baranami”, że jakby dzwonili do niego z Hollywood, to nie ma go w domu. I wierzył w swoją gwiazdę. Może Spielberg do ciebie zadzwoni?
Marcin: Nie liczę na rolę od Spielberga, bardziej ciągnie mnie na Wschód niż do Stanów. Tamta kultura bardziej mnie pociąga, a możliwości robienia filmów są porównywalne do Hollywood. Kino rosyjskie jest szalenie interesujące, czeskie też ma teraz świetny czas.
Niektórych zaskoczył udział Ani Bosak w „Kochaj i tańcz” i w „Teraz albo nigdy”. Rzuciłaś na zawsze taniec, aby zagrać w serialach?
Anna: Zostałam obsadzona przez reżyserów w takich rolach, które są zgodne z moim wykształceniem tanecznym. Chociaż nie jestem magistrem tańca, to jednak mam w tej dziedzinie duże doświadczenie. W „Kochaj i tańcz” gram tancerkę spełniającą chore ambicje swoich rodziców, dialogów jest niewiele, więc to mój grunt.
Jak się nie powiedzie w aktorstwie, zostaniesz kaskaderką?
Anna: Wtedy będę się zastanawiała nad planem B, bo teraz wszystko jest na dobrych torach. Pytanie, czy ja na pewno chcę być aktorką lub kaskaderką, bo mam zamiłowanie do sportów ekstremalnych. Ostatnio zaczęłam nawet uprawiać kitesurfing. A może zostanę psychologiem, właśnie podjęłam studia w prywatnej Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie, która jest marzeniem wielu młodych ludzi ze względu na świetną kadrę naukową. Mam dopiero 20 lat, wiele wyborów dopiero przede mną. Marcin, który już w liceum wiedział, że zostanie aktorem, i grał w teatrach amatorskich, sam przez długi czas odradzał mi aktorstwo.
Marcin: Bo to naprawdę ciężki kawałek chleba. Poza tym jest mnóstwo chłamu, wydmuszek, które ze sztuką nie mają nic wspólnego.
Zawsze, Aniu, słuchasz brata?
Anna: Nie słucham go bezkrytycznie. Nawet jak mi coś doradza lub odradza, to staramy się to przedyskutować. Nie jest apodyktyczną osobą, która narzuca mi swoje zdanie, ale chyba nigdy nie przestanie się o mnie martwić. (śmiech)
Marcin: Martwić się to niedobre słowo, bo sugeruje, że robisz coś złego.
Anna: No to troszczysz się, opiekujesz się mną.
Marcin: Brzmi lepiej!
Anna: Zawsze sobie pomagaliśmy. Pamiętam, że jak jechał na kolonie, dałam mu swoje zaskórniaki z komunii. Nie było z tym problemu, wtedy potrzebowałam pieniędzy tylko na lizaki. (śmiech) Ale nie chodzi wyłącznie o wsparcie finansowe, czasem ważniejsze jest psychiczne, kiedy jedno z nas jest w dołku. Brata mam tylko jednego, a po pożyczkę mogę pójść do pierwszego z brzegu banku.
Czy twoja narzeczona, Marcinie, z którą masz syna, nie jest zazdrosna o te bratersko-siostrzane uczucia?
Marcin: Ona też ma siostrę, takie uczucia nie są jej obce. To jest zupełnie inny rodzaj relacji.
Anna: Bardzo lubimy się z Moniką. Bywało, że spałyśmy w jednym łóżku. Jak mam damską sprawę, to ona jest moją najlepszą przyjaciółką w Warszawie, najbardziej zaufaną.
Wszystko wam się układa – na planie, w domu, nawet w łóżku!
Anna: Tego nie wiem! (śmiech) Na pewno na brata zawsze mogę liczyć. To jest super! Marcin zawsze mi powtarza: „Idź za tym, co ci podpowiada twój głos. Nie martw się o pieniądze”.
Marcin: Ludzie przeżywają załamania wtedy, gdy koncentrują się na pieniądzach jako na celu samym w sobie. Kiedy ktoś poświęca się swoim pasjom, o dziwo, znajduje też pieniądze. Wiele zależy od tego, jakie ma się oczekiwania od życia. Ja nie marzę, żeby mieć trzy domy i porsche.
Tylko jedno porsche i jeden dom?
Marcin: Lepiej byłoby mieć dom niż porsche. (śmiech) Ale dokąd nie spadnie śnieg, będę jeździł na rowerze.
Na próby do Teatru Dramatycznego?
Marcin: Oczywiście, wygodniej poruszać się po mieście rowerem niż autem.
Anna: Też korzystam z roweru, np. jak jadę do brata. Samochodem jeżdżę najczęściej do szkoły, którą mam dosyć daleko. A i tak zdarza mi się zaspać, bo jestem porannym leniuchem.
Jak sobie radzisz w Warszawie? Czy występy w „You Can Dance” i „Tańcu z gwiazdami” pozwoliły ci zarobić na samodzielne życie?
Anna: Uczestnicy „You Can Dance” nie otrzymują wynagrodzenia w postaci pensji, to muszę sprostować. Ale program daje popularność, a to otwiera mnóstwo drzwi. Choćby te do „Tańca z gwiazdami”. Wiele szkół tańca teraz chce, żebym pracowała u nich jako instruktorka. Pojawiają się też inne ciekawe propozycje.
Rok temu znalazłaś się wśród finalistek Miss Polska i zdobyłaś tytuł Miss Gracji. Ale dopiero telewizja sprawiła, że stałaś się znana.
Anna: To prawda, dzisiaj żyjemy w świecie „Idola” i „Big Brothera”, gdzie ludzie dzięki telewizji z dnia na dzień mogą stać się znani. Wydaje się, że popularność jest na wyciągnięcie ręki.
Kiedy wasi rówieśnicy słodko sobie żyją, wy musieliście przerabiać przyspieszony kurs wchodzenia w dorosłość. Nie żal wam młodości?
Anna: Niczego nie żałuję. Dalej mam superbajkowe życie, robię to, co chcę. Wiadomo, że są takie rzeczy, jak zapłacenie rachunku za wodę, elektryczność czy telefon, ale tego prędzej czy później trzeba się nauczyć. Poza tym mnóstwo ludzi w moim wieku ma te same problemy. 10 lat temu Marcin przyjechał do Warszawy, ja rok temu. Zaczęliśmy się usamodzielniać dokładnie w tym samym wieku. Każdy kiedyś musi się wyprowadzić z domu. To, że żyjemy w Warszawie, nie było naszym kaprysem. Brat ma tutaj pracę i teatr, ja – szkołę, możliwość doskonalenia się w tańcu. W Łodzi artyście trudno jest znaleźć pracę.
Tęsknicie trochę za Łodzią?
Marcin: Jasne, że tak. W Łodzi mieszkaliśmy przez wiele lat. Tam zostały nasze kochane Bałuty, rodzice, dziadek, większość rodziny. Ale to nie jest daleko z Warszawy, zawsze można pojechać do mamy na obiad.
Mama dobrze gotuje?
Anna: Super! Tata też, ale u nas w kuchni tak jest, że mama gotuje super i w dodatku szybko, a tata jeszcze lepiej, tylko strasznie dużo czasu mu to zajmuje. Wymyśla przeróżne risotta, a mama jest tradycyjna. Zawsze przygotuje nam jakąś ulubioną potrawę, kiedy przyjeżdżamy. A potem dostajemy na tydzień wyprawkę do lodówek. (śmiech)
Staliście się najbardziej popularnymi bratem i siostrą w Polsce. Na czym polega fenomen Bosaków?
Anna: Nie mam poczucia fenomenu.
Marcin: Nie pielęgnujemy faktu, że staliśmy się popularnym rodzeństwem, bo koncentracja na samej popularności może być pierwszym krokiem na równi pochyłej.
Macie plan, co będzie dalej, jakieś szczyty do zdobycia pojawiły się na horyzoncie?
Anna: Nie warto zbyt daleko wybiegać w przyszłość, bo to, co daje nam teraźniejszość, jest super. W przypadku tancerza trudno nawet coś zaplanować, liczy się sprawne ciało, a z tym może być różnie. Trzeba rozwijać się w różnych dziedzinach. Jestem zwolenniczką takiej teorii, że to, co nas spotyka w życiu, jest najlepszą opcją. Nawet porażka może przecież czegoś nauczyć.
Marcin: Nic się nie dzieje bez powodu, wszystko jest po coś.
Wierzycie w to, że ktoś kieruje naszymi uczynkami, że każdemu człowiekowi jest zapisana jakaś droga?
Marcin: Nie wiem, ja po prostu nie wierzę w przypadek. Moja dawna profesor i przyjaciółka Grażyna Matyszkiewicz mówiła: „Przypadek to jest bardzo chytry sposób Pana Boga na to, by pozostać w ukryciu”. Zgadzam się z tym. Zastanawiam się, czy mamy los zapisany w gwiazdach. Raczej nie, bo to my kreujemy swoją rzeczywistość. A Bóg tak nas kocha, że nam na to pozwala.
Wydanie Internetowe