Blisko ludziChińskie tortury czy zachodnie głaskanie?

Chińskie tortury czy zachodnie głaskanie?

Chcę zostać chińską matką. Nie, nie planuję przeprowadzki, zmiany obywatelstwa czy zamążpójścia. Przeczytałam w końcu „Bojową pieśń tygrysicy” i wiem już, na czym polegają chińskie tortury, a także co może wyrosnąć z ofiar tych koszmarnych praktyk. Geniusz.

18.04.2012 16:01

Chcę zostać chińską matką. Nie, nie planuję przeprowadzki, zmiany obywatelstwa czy zamążpójścia. Przeczytałam w końcu „Bojową pieśń tygrysicy” i wiem już, na czym polegają chińskie tortury, a także co może wyrosnąć z ofiar tych koszmarnych praktyk. Geniusz.

Kluczem do sukcesu jest nie tylko systematyczność, wytrwałość i upór. Tu trzeba mieć skórę nosorożca, charakter ze stali, nerwy z tytanu i stanowczość, której tzw. zachodnim rodzicom podobno brakuje. Bo my za czwórkę głaszczemy, a chińska mama łapie się za głowę i dopytuje się, co poszło nie tak; zachodni rodzic pocieszy po porażce, a chiński powie do dziecka, żeby już więcej nie przyniosło mu wstydu; my za półgodzinne ćwiczenia czy lekki trening raz w tygodniu pochwalimy, a według chińskiego modelu liczy się tylko mordercza praca, aż do uzyskania zadowalającego efektu.

Dla Amy Chua, która tę książkę napisała, jednym z celów był występ córek w Carnegie Hall. No, trzeba przyznać, że wysoko tę poprzeczkę ustawiła. Ale jej zdaniem wszystko da się osiągnąć, jeśli wierzymy w możliwości naszych dzieci. Potem trzeba tylko jeszcze tę wiarę im zaszczepić i – ta da! - sprawa załatwiona. Problem polega na tym, że metody perswazji chińskich rodziców u tych zachodnich wywołać mogą coś na podobieństwo emocjonalnego szoku termicznego. Żadnej taryfy ulgowej, żadnego odpuszczania, to nic, że jest niedziela, są święta, wakacje, a koleżanka ma urodziny. Siedzisz i grasz/ćwiczysz/uczysz się, godzina za godziną, dzień w dzień, dążysz do perfekcji i nie odpuszczasz sobie ani na chwilę. Tylko kto wytrzyma takie tempo? I nie mam tu na myśli tylko „zachodnich” dzieci, ale i ich rodziców, którzy mogą odpaść w przedbiegach. Chociaż kochamy sukces i cenimy upór, do perfekcjonizmu podchodzimy z dystansem. Jest taki... nieludzki.

Ale jak inaczej osiągnąć upragnione laury? Jak wdrapać się na szczyt własnych możliwości, jeśli co chwila klepiemy się po ramieniu, że tak dobrze nam idzie, więc może mała przerwa? Przyznaję, po przeczytaniu tej książki zaczęłam inaczej oceniać swoje metody wychowawcze. Nie, nie zmieniłam się w tyrana, który już teraz pragnie rozpocząć żmudną harówę, która zaowocuje kiedyś Noblem dla moich dzieci. Ale od kiedy zapoznałam się z terminem „chińska matka”, zaczęłam bardziej krytycznie podchodzić do naszego modelu wychowania, w którym nauka powinna być zabawą, szkoła – wielkim placem zabaw. Wrzucimy tam dziatwę, a wtedy wiedza sama z siebie zacznie opadać na wygłodzone mózgi naszych dzieci lekką mgiełką, tak zupełnie bez ich udziału i świadomości i wychowamy sobie samych wolnych duchem, kreatywnych geniuszy, którzy nigdy, ale to przenigdy nie skończą w żadnej tam korporacji.

Mam w domu sześcioletnią pierwszoklasistkę i dotychczas piałam z zachwytu nad każdym kulfonem, chociaż wiem, że niektóre mogłyby być zgrabniejsze; zachwycałam się każdym rysunkiem, chociaż nie wszystkie były tego warte; wzruszał mnie każdy wyrecytowany wierszyk, nawet ten dwuwersowy. Teraz łapię się na tym, że lekko swoją pociechę drażnię, trącam i popycham do przodu.

Jakoś przywykliśmy do odpuszczania. Zaniżyliśmy standardy. Nie chcemy dzieci stresować, pragniemy uchronić je przed wyścigiem szczurów i pogonią za czymś tak ulotnym jak sukces i tak prymitywnym jak kasa. Próbujemy wmówić im: nie musisz być prezesem, dla mnie możesz sprzedawać bułki albo pracować w pralni, ważne, żebyś czuł się szczęśliwy. Jednak po przeczytaniu książki Amy Chua pojawiła się u mnie myśl natrętna, u zachodniego rodzica raczej niedopuszczalna – czy ta pralnia to rzeczywiście taka dobra opcja? I czy moje dzieci na pewno będą tam szczęśliwe?

A może, zanim zdecydują się na karierę w maglu, pokażę im kilka innych możliwości? Czy to będzie takie złe z mojej strony, jeśli – wierząc w talent swojego dziecka – popchnę je nieco dalej i sprawdzę, na ile je stać? Spokojnie, daleko mi do chińskiej matki Chua, która nie zostawiła kiedyś suchej nitki na swoich córkach za to, że podarowały jej wykonane byle jak urodzinowe laurki. Chiński rodzicielski terror jest mi obcy, ale baczna obserwacja i regularne testowanie... To mnie kusi. Chińska matko, coś ty ze mną zrobiła?!

(ma/sr)

rozwójwychowaniefelieton
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (5)