Blisko ludziChleb życia

Chleb życia

Niby chodzi tylko o to, żeby głodnego nakarmić. W końcu wspólnota nazywa się Chleb Życia, jeden z siedmiu prowadzonych przez nią domów dla potrzebujących to na przykład Betlejem (dosłownie z hebrajskiego "dom chleba"), inny nazywa się Emaus, tak jak wioska w Izraelu, gdzie Jezus po zmartwychwstaniu podzielił między uczniów właśnie chleb.

Chleb życia
Źródło zdjęć: © http://www.chlebzycia.org
Aneta Wawrzyńczak

25.03.2016 | aktual.: 25.03.2016 10:04

Niby chodzi tylko o to, żeby głodnego nakarmić. W końcu wspólnota nazywa się Chleb Życia, jeden z siedmiu prowadzonych przez nią domów dla potrzebujących to na przykład Betlejem (dosłownie z hebrajskiego "dom chleba"), inny nazywa się Emaus, tak jak wioska w Izraelu, gdzie Jezus po zmartwychwstaniu podzielił między uczniów właśnie chleb.

A tak w ogóle, na logikę, czy głodnemu potrzeba cokolwiek więcej niż przysłowiowa kromka?

Siostra Małgorzata Chmielewska mówi, że owszem. I dorzuca mu jeszcze od siebie (konkretnie: od wspólnoty Chleb życia) na przykład telewizor plazmowy, wypad do teatru albo markowe buty.

Nie jesteśmy w Big Brotherze

Wspólnotę Chleb Życia założyli w 1976 roku Pascal i Marie-Annick Pingault, świeżo nawrócone małżeństwo z Francji. Jej polskiemu oddziałowi stuknęło już ćwierć wieku. Najpierw to był mały dom w Bulowicach koło Kęt, w którym schronienie znajdowali poharatani życiem ludzie, teraz, nie licząc przetwórni, szwalni i Centrum Edukacji i Kultury, domów jest siedem, mieszkają w nich bezdomni, chorzy, samotne matki, łącznie kilkaset osób.

Przełożoną, a więc mózgiem, sercem, rękoma, czasem i sumieniem wspólnoty jest siostra Małgorzata Chmielewska, która wcale na siostrę zakonną się nie zapowiadała, śluby wieczyste złożyła dobre 20 lat po ukończeniu biologii na Uniwersytecie Warszawskim (w 1998 roku), w Wikipedii pierwsze zdanie jej biografii brzmi: "w dzieciństwie rodzice nie dbali o jej wychowanie religijne". Sama w szczegóły się nie wdaje, mówi po swojemu, czyli krótko i konkretnie: - Nie jesteśmy w Big Brotherze. W każdym razie zgodnie z tym, co głosi Ewangelia, kto szuka, ten znajduje. Ja szukałam i po prostu to znalazłam, w osobie Jezusa Chrystusa, Ewangelii, Kościele.

Już za komuny wraz z przyjaciółką kombinowały, jakby tu dotrzeć do ludzi spoza nawiasu, którego teoretycznie zresztą wtedy przecież nie było, kto tam słyszał na przykład o bezdomnych w PRL-u? Marzyło im się nawet, żeby nie tyle do nich wyciągnąć co jakiś czas rękę, tylko usiąść z nimi ramię w ramię, tak na stałe. Tak trafiły do francuskiego Chleba Życia.

Jak ją zapytać o powołanie, to też odpowie zdecydowanie: - Każdy jest powołany, bo każdy jest człowiekiem i los jego braci w człowieczeństwie nie powinien mu być obojętny, na tym polega człowieczeństwo i zwykła przyzwoitość.

Bardziej się będzie natomiast rozwodzić na temat miłości, takiej prawdziwej, przez duże "pe". Powie na przykład, że szuka jej każdy, bo "nic tak nie napełni ludzkiego serca, tak zostaliśmy stworzeni". A jak szuka, to, prędzej czy później, dojdzie do Chrystusa, innej drogi po prostu nie ma - choć może być, często wręcz po prostu jest, bardzo kręta, wiedzie przez narkotyki, seks, uzależnienia, konsumpcję. - Ale trzeba rzeczywiście szukać - podkreśla.

I wielu ją faktycznie znajduje. Na przykład w warszawskim Betlejem.

Cierpienie chorego

To taki mały koniec świata. Zajechać tu niby nietrudno, ot, z centrum Warszawy wystarczy złapać kolejkę podmiejską, za kwadrans wysiąść na stacji Włochy, tu się akurat troszkę sprawa komplikuje, bo autobus jeździ co pół godziny, ale równie dobrze można sobie zrobić spacerek, kilometr drogi, może ciut więcej, jak jest ładna pogoda, to aż miło, bo całkiem spokojnie tu, nawet wśród bloków, a i tak zaraz zaczyna się jakaś łąka, jakiś las. Jeszcze tylko kawałek szutrową drogą i już jest - oaza spokoju wśród betoniarek.

- To jest miejsce idealne - mówi Renata Trzeszczak, dyrektorka Schroniska dla chorych Betlejem przy ul. Potrzebnej w Warszawie. - Z jednej strony jesteśmy w mieście, mamy blisko do stacji kolejowej, supermarketu, raptem kwadrans piechotą. A z drugiej to jest koniec świata, trzeba przejść przez chaszcze, działki, nawet pobocza nie ma, jest za to cisza, spokój, możemy na podwórku robić, co chcemy, głośne świętowania, bo nie mamy sąsiadów, którym byśmy przeszkadzali - tłumaczy.

Potencjalnym sąsiadom przeszkadzać mogłoby na przykład to, że mieszkańcy Betlejem są z każdej strony metkowani. I to nie są etykietki znanych marek tylko społeczne: bezdomnego, alkoholika, "menela". - Ludzie nie chcą takiego sąsiedztwa, bo się obawiają na przykład, że będzie wieczny ruch, karetki na sygnale, policja, straż miejska, dostawcy, odbiorcy, ofiarodawcy - wyjaśnia Renata Trzeszczak.

To tak z jednej strony, bo z drugiej, mniej praktycznej, raczej filozoficznej, życiowej, dyrektorka Betlejem mówi, że się ludzie ogólnie boją cierpienia, nie tylko własnego, cudzego też. - Jedną z form ochrony przed nim jest myślenie, że cierpiący człowiek sam jest sobie winien albo że to jakiś oszust. Łatwiej jest odwrócić głowę, bo jeśli się nad nim pochylimy, będziemy musieli poświęcić swój czas, pieniądze, emocje, żeby mu pomóc.

A w Betlejem cierpienia jest akurat pod dostatkiem, to w końcu dom dla chorych, którzy wypadli poza nawias systemu - bezdomnych, czasem na początku nawet bezimiennych. Na dwóch piętrach, w stołówce, kuchni, gabinecie zabiegowym, łazienkach, wreszcie - 75 łóżkach (60 dla mężczyzn i 15 dla kobiet) gnieżdżą się całe roje ludzkich dramatów.

- Ludzie są chorzy w bardzo różnym stopniu. Niektórzy tylko są po jakichś urazach, złamaniach, wypadkach, gdy dochodzą do siebie, odzyskują zdrowie, to się usamodzielniają, ale takich osób jest kilka w miesiącu. Większość to ludzie chorzy ciężko, niektórzy terminalnie, mieszkają tu całymi miesiącami, latami, nieraz do śmierci - mówi Renata Trzeszczak.

Ich cierpienie, to fizyczne, można całkiem łatwo zobrazować, dyrektorka Betlejem w gabinecie zabiegowym pokazuje na przykład stół zastawiony małymi kieliszkami z lekami. Kiedyś policzyła, że dziennie na około 80 osób schodzi 4900 tabletek. Cierpienie duchowe jest już mniej namacalne. - To są często ludzie po przejściach, nieraz po bardzo długich wyrokach więziennych, po długiej samotności, uzależnieni, pół życia spędzili na działkach, w altanach, zbierając złom. Oni wszyscy muszą właściwie zaczynać życie na nowo.

Córy marnotrawne

Emaus to też enklawa, ale w samym środku miasta, kilkaset metrów do centrum handlowego, jeszcze bliżej do linii tramwajowej, stacji benzynowych, restauracji i knajp, także - wyrosłych niemalże jeden na drugim całodobowych sklepów monopolowych. Nad tymi ostatnimi kierowniczka Sylwia Weiss ubolewa najbardziej. - Z jednej strony to dobrze, że dom znajduje się w centrum miasta, bo jeśli nagle w środku nocy kobieta zostaje sama na ulicy, na pewno szybciej tu trafi niż do Betlejem. Ale wiele naszych mieszkanek jest uzależnione od alkoholu, a tutaj wokół wszędzie na nie czyhają pokusy - wyjaśnia.

Pewnie dlatego w Emaus, czyli Schronisku dla Bezdomnych Kobiet, częściej niż w Betlejem zdarza się wyrzucić mieszkańca (konkretnie: mieszkankę) za sięganie po kieliszek czy butelkę. Albo po prostu nie doczekać jej powrotu. - Mamy 45 łóżek, obłożenie praktycznie cały rok jest pełne, ale ostatnio dwie nie wróciły na noc, do dzisiaj się nie odezwały, być może dostały wypłatę i zapiły. To się tu często zdarza. Choć nieraz wracają, jak córy marnotrawne - mówi Sylwia Weiss.

Tak samo, jak w Betlejem, za utrzymanie domu finansowo częściowo odpowiadają mieszkanki z jakimkolwiek dochodem, maksymalnie muszą oddać z własnej kieszeni 380 złotych (choć się nieraz o to buntują), a organizacyjnie - już wszystkie, solidarnie. Podobne też jest to, że większość pań jest schorowana, starsza, niejedna "pampersowana". Tu jednak rodzi się problem, bo Emaus to nie jest ośrodek specjalistyczny, nie ma tu odpowiedniego sprzętu ani lekarzy. - Mimo to wciąż do nas dzwonią instytucje albo rodziny, bo chcą gdzieś starszą, schorowaną babcię wcisnąć. To jest olbrzymi kłopot, bo jeśli chodzi o chore bezdomne kobiety, to na całą Warszawę jest 15 miejsc w Betlejem. I to by było na tyle.

Sylwia Weiss podaje przykład staruszki, którą szpital na zmianę ze strażą miejską trzy razy podrzucał pod drzwi Emaus. I drugi, dla kontrastu, 18-latki usuniętej z domu dziecka za nieprzestrzeganie regulaminu, którą też próbowano tam upchnąć. - Nikogo spod drzwi nie odeślemy, ale nie możemy przyjąć ani schorowanej staruszki, która potrzebuje całodobowej opieki, ani młodej dziewczyny, bo byśmy ją po prostu bardziej skrzywdzili niż jej pomogli - tłumaczy Sylwia Weiss. I dodaje, że Emaus, w przeciwieństwie do na przykład Betlejem, to raczej trampolina, od której można się odbić w kryzysie życiowym i pójść dalej. Tylko nic na siłę.

- Trzeba mieć świadomość, że to nie jest pod moją opieką, tylko Pana Boga. Zawsze jest nadzieja, że nawet jeżeli ktoś zapije po raz kolejny, to ten pobyt tutaj coś mu da, przez moment miał godność człowieka, mógł się najeść, wyspać, być tutaj przez moment, być może to zaowocuje poczuciem człowieczeństwa, jak się dalej gdzieś stoczy, ale będzie miał wspomnienia, że tutaj było dobrze przez moment i naprawdę był człowiekiem. Mimo iż zdarzają się przypadki beznadziejne, my nadzieję mamy zawsze - mówi Sylwia Weiss. A siostra Chmielewska dodaje: - Zawsze się coś da zrobić, przynajmniej zawieźć jedzenie. Choć nie na wszystkie potrzeby jesteśmy w stanie odpowiedzieć. Przecież nie jesteśmy Panem Bogiem.

Oni nie są numerami

Siostra Chmielewska tłumaczy: - Nam, którym się dobrze powodzi, a szczególnie tym, którzy decydują o losach ludzi ubogich, wydaje się, że mamy pomysł, jak uszczęśliwić drugiego człowieka. Ale żeby mu rzeczywiście pomóc, trzeba go wysłuchać, zrozumieć, przejść z nim kawałek drogi.

I to spory kawałek, bo Chleb Życia od innych organizacji wyciągających rękę po ludzi dryfujących na marginesie społeczeństwa wyróżnia to, że jak już tę potrzebującą dłoń pochwyci, to wciąga ją mocno, po całości - i nie puszcza. Ludziom się tam bowiem nie poświęca kilku godzin dziennie, pięciu dni w tygodniu, z wyjątkiem świąt, tylko całe życie, 24 godziny na dobę. - My wszyscy gramy do jednej bramki. Mieszkamy razem, jemy z jednego gara, przy jednym stole, sprzątamy, opiekujemy się sobą nawzajem. Ja dbam o to, żeby byli najedzeni, ubrani, zadbani, jakoś im usługuję. Ale jednocześnie mieszkaniec, który gotuje obiad czy myje schody, usługuje mnie, bo ja jem to, co przygotował i dzięki niemu chodzę po czystej podłodze - mówi Renata Trzeszczak z Betlejem.

Jak jest wspólnota, to musi być i jakiś solidaryzm. W przypadku Chleba Życia wygląda to tak, że ci, którzy mogą, to znaczy: mają jakiś dochód (rentę, emeryturę, parę groszy dorobione na boku), dorzucają się do utrzymania. - To kwestia jakiejś uczciwości i sprawiedliwości, bo życie kosztuje, w domu przecież też robi się zakupy i płaci czynsz. Nie chcemy zwalniać ludzi z tego, bo gdziekolwiek znajdą się później, w Domu Pomocy Społecznej czy lokalu socjalnym, to również będą musieli ponosić koszty swojego utrzymania - mówi Renata Trzeszczak.

Jeśli nie mają nic, to nie szkodzi, roboty jest od groma, personelu jako takiego za to brak (z wyjątkiem pracowników socjalnych, pielęgniarek, lekarzy), nikt z zewnątrz nie przyjdzie, żeby obiad ugotować, pozmywać gary, pozamiatać, posłać łóżka. Dlatego Chleb Życia nie ma ani jednego podopiecznego, są tylko mieszkańcy. - Wszyscy, oczywiście na miarę swoich możliwości, uczestniczą w życiu domu, mają dyżury, sprzątają, gotują. Nawet osoby mniej sprawne, na wózkach, zazwyczaj obierają warzywa do obiadu - wyjaśnia dyrektorka Betlejem.

Siostra Chmielewska mówi z kolei: - Bywa czasami, że umieszczamy naszych mieszkańców w DPS-ach, gdzie oni umierają po pół roku. Nie dlatego, że tam nie ma opieki, po prostu kompletnie tracą sens życia. A u nas czują się jak u siebie, nie są podopiecznymi, nie są numerami, tylko mieszkańcami, uczestniczą w życiu domu, to ich mobilizuje.

Nawet więcej niż mieszkańcami, siostra Chmielewska mówi: - Wszyscy zostaliśmy stworzeni przez Pana Boga i jesteśmy braćmi i siostrami, dziećmi jednego Ojca, taka jest nasza wiara katolicka. A jeżeli drugiego człowieka potraktuję jak brata, to będę długo drążyć i próbować znaleźć sposób, żeby mu rzeczywiście pomóc. Bo Boga spotyka się pod trzema adresami: w Eucharystii, w Kościele i w drugim człowieku.

Każdemu należy się godność

Chleb Życia to nie tylko siedem domów dla bezdomnych, schorowanych, samotnych matek - tych wspólnota przyjęła w ubiegłym roku prawie tysiąc. Do tego dochodzi program stypendialny dla ponad 600 dzieci, przedszkole, świetlica, szwalnia, przetwórnia, gdzie pracuje kilkanaście osób z okolicznych wsi.

A to i tak wciąż tylko wierzchołek góry lodowej. - Poprzez stypendia docieramy do głębszych pokładów tragicznej sytuacji wielu młodych ludzi - mieszkaniowej, rodzinnej, życiowej. Ostatnio mamy kolejne zgłoszenia, że dzieci chodzą głodne, mieszkają w nieludzkich warunkach. To jest ogromna rzesza ludzi, którzy potrzebują wszystkiego: podręczników, butów, jedzenia, ubrania, wożenia do lekarzy - wyjaśnia siostra Chmielewska.

Jednocześnie przekonuje, że sam wikt i opierunek to nie wszystko. Bo człowiekowi, nawet głodnemu, należy się przede wszystkim godność. Jako przykład podaje historię rodziny, samotnej matki z piątką dzieci i 80-letnią matką na utrzymaniu, która mieszkała w próchniejącym kurniku. W pierwszej kolejności fundacja Chleb Życia kupiła im pralkę Franię i telewizor na pół ściany. - Wydawałoby się to absurdalne, ale wcale takie nie było. Bo te dzieci, które mieszkały w koszmarnych warunkach, dodatkowo czuły się poniżone, że nie mogą nawet w szkole porozmawiać z kolegami o bajkach czy jakimś serialu wyjaśnia siostra Chmielewska.

Bo to, żeby człowiekowi dawać wędkę, a nie rybę, wiedzą już niemal wszyscy. Siostra Chmielewska i jej Chleb Życia przekonują, że trzeba też pomóc mu ją trzymać mocno i pewnie. A do tego potrzeba - tylko i aż - zapewnić temu człowiekowi godność.

Aneta Wawrzyńczak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (5)