Choroba to nie koniec świata. Trudności zawsze można pokonać
Dorota Sajewicz w wieku 23 lat dowiedziała się o swojej chorobie. Jej rodzice stracili już jedno dziecko. Miała 12 lat, kiedy zmarł jej brat. Postanowiła, że zrobi wszystko, by nie musieli pochować kolejnego dziecka. Od tamtego momentu wzięła na siebie większą odpowiedzialność. Bo pasja jest dla niej najważniejsza. A trudności zawsze można pokonać.
19.09.2016 | aktual.: 19.09.2016 15:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ewa Kaleta: Kiedy usłyszałam o pani po raz pierwszy, powiedziano mi, że Dorota to kobieta sukcesu. Jednocześnie bardzo chora. Ale na co jest pani chora, nikt nie potrafił mi konkretnie wytłumaczyć. „To skomplikowane”- mówili pani znajomi.
Dorota Sajewicz: Mam chorobę autoimmunologiczną. Ziarniniakowatość z zapaleniem naczyń.
Kiedy dowiedziała się pani o chorobie?
W bardzo kryzysowym momencie w 2003 roku. Nie była to oczywista i prosta diagnoza. Moje zdrowie pogarszało się dosłownie z godziny na godzinę i lekarze, do których trafiałam na licznych ostrych dyżurach, nie mogli mnie zdiagnozować. Trafiłam w końcu z chybioną diagnozą do Otwocka do szpitala gruźliczego, z którego po trzech dniach przeniesiono mnie - z typem jakiejś choroby autoimmunologicznej (nie wiadomo jakiej) - do Szpitala na Płocką, pod opiekę wydziału Akademii Medycznej. Pierwszym ich zadaniem było, aby mnie ratować. Natychmiast zaczęto tłoczyć mi krew i podano mocne impulsy ze sterydów. Stanęłam dosłownie jedną nogą nad przepaścią życia i śmierci. Jednak się udało. Moja siła woli, woli życia - zwyciężyła. Po licznych badaniach padła diagnoza. Rozpoczęto leczenie, ale nie było to takie proste. Wycofały się jedne objawy, ale zostały uszkodzone nerki. Zdecydowano, że kontynuację leczenia poprowadzi Klinika Akademii Medycznej w Szpitalu na Banacha. Zaczęła się dramatyczna walka o nerki i tym razem się udało - poniekąd. Prowadząca mnie pani doktor (dziś już profesor, Katarzyna Życińska), na każdej wizycie poszpitalnej powtarzała, że nerki raz uszkodzone, niestety będą słabnąć. I po 7 latach tak się stało. Okazało się, że będę musiała pogodzić się z koniecznością stosowania jednej z metod nerkozastępczych. Dosłownie o włos otarłam się o dializy, gdyż 3 października 2010 - na dwa dni przed ich rozpoczęciem, dostałam dar.
Nowa nerka?
Tak. Byłam na liście osób oczekujących na przeszczep już jakiś czas i nagle znaleźli dla mnie nerkę. Miałam szczęście. Dziś działa i towarzyszy mi w wyzwaniach dnia codziennego. Walczy równie, a może nawet mocniej niż ja, abym mogła cieszyć się pełnią możliwości i doświadczać życia.
Pamięta pani moment, kiedy usłyszała pani diagnozę?
Doskonale! Po pierwsze, doktor z Otwocka, która nadała chorobie kierunek poszukiwań, powiedziała, że przy tym, co mogę mieć - gruźlica to pestka. „Jak to?” - pomyślałam. No i to był dopiero początek. Następne tygodnie to seria trudnych do oswojenia informacji, instrukcji czego nie mogę robić i wiele trudnych dla młodej kobiety decyzji do podjęcia. Miałam tylko 23 lata. Moi rodzice stracili już jedno dziecko. Mój brat zmarł, gdy ja miałam 12 lat. Moja choroba, która objawiła się około 10 lat po jego śmierci, bardzo szybko kazała mi dorosnąć i stać się odpowiedzialną nie tylko za siebie, ale również moich rodziców. Doktor powiedziała, że albo organizm sobie poradzi, albo trzeba się przygotować na najgorsze. A ja na to: „nie ma mowy, żeby moi rodzice stracili drugie dziecko”.
Jak zmieniła panią choroba?
Szukam pasji w tym, co robię. Mam też na pewno dużo więcej wrażliwości i empatii dla drugiego człowieka. Ciężko mi patrzeć na krzywdę ludzką, bo wiem, co te osoby odczuwają. Słucham swojego ciała - gdy się blokuje i czuję, że idę wbrew niemu - staram się zatrzymać, żeby faktycznie iść w jego rytmie. Wówczas wiem, że to co robię, ma sens. Bardzo się cieszę, gdy mogę zrobić coś dla innych. Coś, co ich poprowadzi dalej, a nie da tylko chwilową ulgę. Coś, co nada kierunek zmianie, doda siły, poprawi ich poczucie na dłużej. Staję się dla wielu przewodnikiem. Robię to teraz już bardziej świadomie, choć na początku były to zupełnie naturalne odruchy.
Jest pani wspólniczką popularnej firmy Risk made in Warsaw, jak udało się pani odnaleźć siłę na rozkręcanie biznesu?
Każdy, kto chowa w sobie jakąś chorobę, gdy może zrobić coś więcej, po prostu znajduje siłę, bo myśli, że „da się”. Skoro udaje się wyjść z najtrudniejszej walki, to co trudnego jest w pokonywaniu innych wyzwań? A do tego, gdy wyzwaniem jest tworzenie czegoś tak pięknego dla innych. Co można chcieć w życiu robić innego? Spełnienie i pasja - to wszystko nakręca siły do działania. Uśmiech kobiet, które tak pięknie korzystają z naszych ubrań. Zespół, który przeskakuje swoje możliwości i rozwija się wraz z firmą, a firma wraz z nim. To piękne móc tworzyć taki mikroświat. To dużo ważniejsze niż pieniądze niż inne dobra materialne. Robić coś z zyskiem, z pasją, nie tylko dla siebie, ale i innych.
Współczesny świat lansuje zdrowie i młodość. Bezproblemowe życie. Dużo przyjemności. Dużo posiadania. Jak się odnaleźć w tym świecie będąc osobą chorą?
To dobre pytanie. Naturalnie pojawia się obawa przed informowaniem o chorobie. W szczególności, że nie jest to w moim przypadku tak oczywiste. Większość osób, która mnie poznaje, ocenia mnie swoją miarą - jak każdego innego człowieka, zupełnie nie wiedząc, że jestem chora. Nie lubię rozczulania się nade mną. Mnie samej ciężko prosić o pomoc, jestem typem „zosi samosi”. Jednak doceniam tych, którzy w otwarty sposób potrafią o nią poprosić, a następnie podają ten dobry gest dalej. Wyznaję w życiu zasadę równowagi i „spłacania” tego, co dostaniemy, tym co dajemy. Ważne, aby żyć w zgodzie ze sobą i odnaleźć własną wyjątkowość.
W czym jeszcze nie przeszkodziła pani choroba?
W podróżach, w zbudowaniu domu, w zdobywaniu wiedzy, w budowaniu relacji i przyjaźni, w pomaganiu i mówieniu o tym, że warto. W podejmowaniu trudnych decyzji, jak rozstanie z mężem. W wejściu do spółki, jako wspólnik i wzięciu współodpowiedzialności nie tylko za samą siebie, ale za zespół, moje wspólniczki, za klientów, za dostawców.… Zupełnie mi nie przeszkadza w tym, aby się uśmiechać i szukać szczęścia i pasji.
Nie myślała sobie pani, że nie da rady? Że człowiek chory żyje w ciągłym lęku i że nie ma miejsca na ryzyko zawodowe?
Zupełnie nie. W momencie choroby włącza się tryb „jak nie teraz, to kiedy?”. Życie jest cudowne i warto z niego korzystać. To jak z niego korzystamy, zależy tylko od nas. Wiele rzeczy może nas wyrzucić ze strefy komfortu. Choroba jest doskonałym przykładem. Praca bez ryzyka - nie wiem nawet czy taka istnieje? Przecież nie wiemy, co czeka nas jutro. Nie wiemy, czy zaraz np. nie okaże się, że choroba nas pokona. Zatem warto myśleć o każdym dniu, jakby to był ten jedyny. A jutro? Nie ma Jutra. Jest dziś.
Risk rusza z nową kampanią. Połączyłyście ubrania i przeszczepy, czyli pojawia się pani osobista historia.
Na jesień miałyśmy zupełnie inne plany, ale dostałyśmy setki wiadomości z prośbą o dużą, energetyzującą dawkę czerwieni. Więc do naszych klasyków dodałyśmy nowości i oto jest - HAPPY RED. Nie tylko ma mocny, kobiecy kolor, ale też 10 zł z każdej rzeczy przekazujemy Polskiemu Towarzystwu na Rzecz Donacji Narządów ze Szpitala na Lindleya. Dzięki staraniom lekarzy z Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus WUM w Warszawie, Dorota, która dołączyła do nas w zeszłym roku i razem z nami prowadzi Risk - od sześciu lat cieszy się życiem. To bardzo osobista sprawa, ale jest o co walczyć, bo w Polsce na liście oczekujących na przeszczepy jest teraz około 1500 osób. Brak dawców sprawia, że miesięcznie robi się około stu przeszczepów, więc tym bardziej zależy nam na szerzeniu tej idei.
*Zobacz też: *
Wpisałam w wyszukiwarkę: czy umrę?