Chorzy na otyłość
Gdy poznaje nowych ludzi i mówi: „Cześć, jestem Magdalena, choruję na otyłość olbrzymią”, wybałuszają oczy ze zdziwienia. Bo Magdalena Gajda waży nieco ponad 70 kilo i nosi rozmiar 42.
09.10.2013 | aktual.: 11.06.2018 14:59
Gdy poznaje nowych ludzi i mówi: „Cześć, jestem Magdalena, choruję na otyłość olbrzymią”, wybałuszają oczy ze zdziwienia. Bo Magdalena Gajda waży nieco ponad 70 kilo i nosi rozmiar 42. – W sumie przez całe życie schudłam około pół tony – zaczyna swoją opowieść Magdalena Gajda, Rzecznik Praw Osób Chorych na Otyłość przy Stowarzyszeniu „Maximus”.
Później mówi o torturach, których nie pamięta, i prześladowaniach, które wolałaby zapomnieć. Dalej – dlaczego schudła prawie 80 kilo, a później znów przytyła, i dlaczego teraz w restauracji czasem zamawia pusty talerz. W końcu – jak z nieśmiałego, zahukanego, zastraszonego dziecka wyrosła z niej silna kobieta, która bez zająknięcia opowiada swoją trudną historię w prasie, telewizji i na konferencjach. I walczy o prawa osób chorych na otyłość.
Tortury
Jest rok 1972. Magda niedawno skończyła roczek. Stawia pierwsze kroki, ale jakoś opornie. Zaniepokojeni rodzice zaczynają rajd po lekarzach. W końcu słyszą diagnozę: obustronne zwichnięcie stawów biodrowych. Specjaliści próbują ratować Magdę przed wózkiem inwalidzkim: wstawiają rozpórki między nóżki albo wciskają je w gipsowy gorset. Wszystko na nic, widmo wózka inwalidzkiego wisi nad nią jak miecz Damoklesa. Cudem udaje się znaleźć lekarkę, dr Halinę Kotorowicz, która obiecuje, że obejdzie się bez operacji. Ale bez operacji nie znaczy bezboleśnie.
Zaczyna się rehabilitacja. Magda jest przykuta do domowego wyciągu ortopedycznego, plecy ma przymocowane rzemiennymi szelkami do ściany, nogi – do stołu. Tu się bawi, je, uczy, śpi. Co kilka dni przychodzi lekarka, o centymetr zwiększa rozwarcie nóg. I tak przez półtora roku, aż do szpagatu. Magda płacze, rodzice nie mogą jej wziąć na ręce, uspokoić, utulić. niekończące się tortury wynagradzają jedzeniem. – Mama bardzo niechętnie mówi o tym. A jak mówi, to płacze – wyjaśnia Magda.
Ona sama, nawet gdyby chciała, tamtego okresu nie pamięta. Późniejszy za to chciałaby z pamięci wymazać. Na przykład pierwszy dzień w szkole, gdy w wieku siedmiu lat dowiaduje się od dzieci, że jest gruba, inna, gorsza. „Od tamtego czasu zaczęłam przyglądać się swojemu ciału. Rzeczywiście, było inne. Było go po prostu więcej. Z roku na rok – coraz więcej”, napisze dużo później, w 2008 roku, w artykule dla „Super Linii”.
Od pierwszego dnia w szkole jest szykanowana, prześladowana, poniżana, ośmieszana, nawet bita. „Nauczyciele zwracali się do mnie zwykle po nazwisku, a dzieci per: grubas, gruba świnia, maciora, albo nie odzywały się wcale”, wspomina.
Na zewnątrz ucieka w milczenie, w środku – w marzenia. Największe z nich to schudnąć. Bo wtedy dzieci będą ją lubić, bawić się z nią, a już na pewno nie będą jej wytykać palcami. Magda ma też nieco mniejsze marzenia. Na pytanie, co chce robić, gdy dorośnie, odpowiada bez zastanowienia: „Pisać!”. Gdy ma siedem lat, spisuje bajkę opowiedzianą przez stryjecznego dziadka. Od tej pory pisać będzie często i gęsto. Na papierze stworzy świat lepszy od tego, który zaoferuje jej życie.
Na razie jednak kilkuletnia Magda rośnie, wzdłuż i wszerz. Życzliwi dopytują rodziców: „Dlaczego nic z tym nie zrobicie?”. Z „tym”, czyli kilogramami Magdy, których jest coraz więcej. Sęk w tym, że jej rodzice widzą problem i próbują mu zaradzić. Od pediatry słyszą: „Czy państwo zwariowali? To jest małe dziecko, wyrośnie z tego. Wszystko będzie dobrze”.
1000 kalorii
W podstawówce Magda waży już osiemdziesiąt kilo. Rówieśnicy się z niej śmieją, dokuczają, raz nawet obrzucają kamieniami. Magda nie rozumie dlaczego. Przecież nie je zbyt dużo, zwłaszcza słodyczy, jest wybredna. Jest też aktywna fizycznie: gra w badmintona, skacze w gumę, całe wakacje spędza u dziadków na wsi. Nie leży na kocyku w sadzie, tylko pomaga w prowadzeniu gospodarstwa, chodzi na pole, wiąże snopki zboża. I nadal tyje. W liceum dobija do setki.
Rodzice znów ciągają ją po lekarzach. Tym razem słyszą: „Czy państwo zwariowali? To jest dziewczyna w okresie dojrzewania, chcą jej państwo zaburzyć całą gospodarkę hormonalną?! Jak skończy dojrzewać, to się ją wtedy odchudzi. Wszystko będzie dobrze”.
W wieku 17 lat trafia do szpitala dziecięcego przy ulicy Litewskiej w Warszawie. Chce w końcu dowiedzieć się, dlaczego jest gruba. Na oddziale leży przez tydzień. Jest na diecie tysiąca kalorii. Jej waga faktycznie się zmienia. Tyje trzy kilogramy.
„(…) Może to geny, bo w rodzinach mamy i taty wiele jest osób pokaźnych rozmiarów... A może unieruchomienie na wyciągu wywołało zmiany hormonalne... A może jednak zbyt obfite odżywianie?”, zastanawia się Magda. W szpitalu nie dowiaduje się niczego nowego. Diagnoza: otyłość. Przyczyna: nieznana. Leczenie: mniej jeść!
Magda faktycznie próbuje mniej jeść. Jest koniec lat 80., nie ma jeszcze internetu, są poradniki, czasopisma medyczne i marketing szeptany. Magda zachłannie rzuca się na każdą dietę, o której się dowiaduje. Nie jest w stanie ich zliczyć: tysiąca kalorii, owocowe, warzywne, wodna, mlecza…
Do tego siłownia, basen, ćwiczenia w domu, masaże odchudzające, zioła i leki. „Pozwoliłam, aby nakłuwano mi uszy igłami do akupunktury, ugniatano bezlitośnie stopy podczas akupresury, wprowadzono w hipnotyczny trans. Cudu oczekiwałam po dotyku światowego bioenergoterapeuty Harrisa”, wspomina, wyliczając najbardziej desperackie próby zrzucenia wagi. Nawet jeśli chudnie, to na krótko. Spadek wagi odrabia z nawiązką.
Gdy kończy dojrzewać i jest dorosłą kobietą, przychodzi pora na kolejną wizytę u lekarza. Ten krzyczy na jej rodziców: „Co państwo najlepszego zrobili?! Do czego państwo doprowadzili?!”.
Do szczęścia jeden krok
Początek lat 90., Magda zaczyna studia na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Spełnia się jej marzenie. – Wydawało mi się, że dziennikarstwo to po pierwsze branża, w której się spełnię i będę dużo pisać, a po drugie – nauczę się rozmawiać z ludźmi – wyjaśnia. Robi to na przekór wszystkim – do dziś pamięta, gdy w klasie maturalnej zapytana przez polonistkę, na jakie studia się wybiera, odpowiedziała, że na dziennikarstwo, a sala zatrzęsła się od śmiechu kolegów.
Na uczelni przeżywa szok. Ludzie podchodzą do niej, podają rękę, całują w policzek. Pamiętają, jak ma na imię. – To było takie dziwne – mówi Magda. I dodaje: – Dopiero wtedy, gdy poszłam na studia, zaczęłam się uczyć koegzystencji z ludźmi.
Magda otwiera się. Powoli i ostrożnie, bo demony z dzieciństwa ciągle dają o sobie znać. Na drugim roku studiów zaczyna praktyki w biurze prasowym Fabryki Samochodów Osobowych, później dostaje propozycję pracy. Firma rozrasta się, w samym departamencie PR pracuje około pięćdziesięciu osób, działa radiowęzeł, wychodzą dwa periodyki, nadawany jest wewnętrzny kanał telewizyjny. Magda pracuje w dziale kontaktów z mediami, specjalizuje się też w komunikacji wewnętrznej. Gdy jest na czwartym roku studiów i zaczyna pracę nad dyplomem magisterskim, jej promotor zaprasza ją na spotkania z młodszymi rocznikami jako specjalistkę od public relations.
W wieku 27 lat Magda odnosi pierwszy spektakularny sukces. Jest dyrektorem departamentu PR w warszawskiej agencji reklamowej, ma pod sobą zespół ludzi i odpowiedzialne zadanie to wykonania: wsparcie działań promocyjnych Petrochemii Płock, w tym zorganizowanie konferencji prasowej, na której będzie ogłoszona fuzja tej firmy z CPN SA i powstanie przyszłego koncernu ORLEN.
Do pełni szczęścia brakuje jej tylko wymarzonej sylwetki. „Myślałam – jeśli będę szczupła, to ludzie nie będą już oglądać się za mną na ulicy z odrazą, „szeptać”, że jestem potworem, zaczną mnie lubić, mężczyźni będą mnie zapraszać na randki i będę mogła nosić modne ciuchy”, wspomina. Waży wtedy 152 kilo.
Nitka
Jest rok 1996. Światowa Organizacja Zdrowia wpisała właśnie otyłość na listę chorób. Magda ciągle słyszy od wszystkich dookoła: „Weź się za siebie”, „Zrób coś z sobą”, „To już najwyższa pora”. – Mnie się wydawało, że wszystkie moje niepowodzenia: to że jestem prześladowana, szykanowana, opluwana, obrzucana wyzwiskami, kamieniami, wiążą się z tym, że mam za dużo kilogramów. I że jeśli je stracę, będę nosić spódnice mini, wydekoltowane bluzki, będę wyglądać fenomenalnie, a wtedy wszyscy będą mnie lubić, kochać, szanować, podziwiać – wyjaśnia.
Koleżanka ze studiów opowiada jej o operacji zmniejszenia żołądka, której poddała się jej kuzynka. Zaprasza Magdę do swojej rodzinnej miejscowości i pokazuje artykuł o prof. Marianie Pardeli, który operacje chirurgicznego leczenia otyłości (ChLO) przeprowadza od 1977 roku.
Rodzice decydują: „Trzeba spróbować, jedziemy do Zabrza”. – To była akcja przeprowadzona piorunem – śmieje się Magda. W niedzielę dzwonią do prof. Pardeli, w środę stawiają się w jego gabinecie w Zabrzu. Specjalista przegląda historię choroby Magdy, ogląda ją ze wszystkich stron, mówi: „Masz szczoteczkę do zębów i piżamę? Bo ja mam dla ciebie łóżko”.
– Pamiętam, jak wyglądała i smakowała kanapka, którą wtedy zjadłam. To była bułka z masłem, wędliną, serem żółtym i papryką – wspomina Magda. Kolejny „normalny” posiłek, używając zębów, zje dopiero za pół roku, na Wielkanoc 1997 roku.
Dr hab. Mariusz Wyleżoł (wtedy asystent prof. Pardeli, dziś ordynator oddziału chirurgii Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie) na kartce wyrysowuje jej, na czym polega zabieg. Ma być operowana metodą opracowaną przez dr Edwarda E. Masona. Jej żołądek zostanie rozdzielony staplerami na dwie części: mniejszą, która przyjmuje cały zjadany pokarm, i większą, do której wędruje on z opóźnieniem.
Magda jest przerażona. Chce zrezygnować. Do zabiegu przekonują ją mama i… waga. „Ważono na niej warzywa i mięso dostarczane do kuchni oraz pacjentów, dla których na wadze lekarskiej zabrakło podziałki. Kiedy na niej stanęłam, zażywna Ślązaczka, szefowa kuchni, krzyknęła: 152 kg! A gdy zobaczyła, że zaraz wybuchnę płaczem fuknęła: – Nie rycz głupia! To i tak mało!”, wspomina Magda.
W szpitalu zaczynają nazywać ją Nitka. Przechodzi szereg badań (EKG, gospodarka tłuszczowa, poziom hormonów, analizy krwi i moczu) oraz dietę „nic” – przez tydzień pije tylko wodę.
80 kilo mniej
16 listopada Magda jako 21. osoba w szpitalu w Zabrzu zostaje poddana operacji metodą Masona. Przez kilka tygodni po zabiegu pije tylko wodę. Później stopniowo do swojego jadłospisu włącza lekkie soki, zmiksowane zupy, papki. Najwyżej pięć łyżek naraz. Jeśli zje więcej, zwymiotuje.
Chudnie 10-12 kilogramów miesięcznie.
„Żyłam w ekstazie podsycanej przez rodzinę, znajomych, którzy wiedzieli o moim zabiegu, i lekarzy. – Jest świetnie, trzymaj tak dalej”, wspomina ten czas.
W lipcu 1997 roku waży 72 kilo, 80 mniej niż dziewięć miesięcy wcześniej. Znów ląduje na stole operacyjnym – tym razem trzeba usunąć ogromny worek obwisłej skóry, pod którą wcześniej magazynował się tłuszcz. Powinna być szczęśliwa, bo jej największe marzenie właśnie się spełnia. Ale nie jest.
„Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia budzicie się, stajecie przed lustrem, a w tafli widzicie kogoś, kogo... w ogóle nie znacie. Tak jakby nagle ktoś przeniósł wasze ego – myśli, wspomnienia, emocje – do innego ciała. Tak właśnie czułam się, kiedy patrzyłam na swoją szczupłą, ale nieforemną sylwetkę, na zmienioną twarz z zapadłymi oczami”, pisze.
Szczupła Magda nie nosi ani bluzek z dekoltem, bo jej biust znikł niemal zupełnie, ani z krótkimi rękawami, bo z ramion zwisają jej worki skóry. O spódniczkach mini też może zapomnieć. Nawet w upały musi nosić rajstopy z lycrą, żeby przytrzymać luźne fałdy skóry. „Nie przyznawałam się, że ta cała ‘chudość’ rozczarowała mnie”, wspomina.
Szczupłe ciało, któremu daleko do ideału, to nie jedyny jej problem. Magda ma koszmarne zmiany nastrojów. Jak w wierszu Władysława Broniewskiego: „od zachwytów aż do otępień”: w jednej chwili jest szczęśliwa i śmieje się z byle powodu, a za pięć minut płacze i ma myśli samobójcze. Endokrynolog przeciera oczy ze zdumienia, nie może uwierzyć w wyniki badań. Te podają czarno na białym: Magda schudła zbyt szybko, organizm nie zdążył się przystosować, zaczął produkować hormony jak mu się żywnie podoba. Żeby Magda mogła normalnie funkcjonować, trzeba szybko coś zrobić. Co? Najlepiej przytyć.
Magda stosuje się do zaleceń lekarza. W kilka lat odrabia 40 kilogramów. W końcu dobija do 136 kilo. W międzyczasie okazuje się, że metoda Masona ma swoje skutki uboczne: pomiędzy staplerami tworzą się puste miejsca, trzeba zrobić korektę. Magda znów trafia na stół operacyjny. Cały wielki żołądek, który był wcześniej magazynem na jedzenie, trafia do kosza. Zostaje jej maleńki woreczek, kilkadziesiąt mililitrów pojemności, podłączony bezpośrednio do jelit.
Żarłoczna grelina
Otyłość oznacza patologiczne nagromadzenie tkanki tłuszczowej w organizmie, przekraczające jego fizjologiczne potrzeby i możliwości adaptacyjne, mogące prowadzić do niekorzystnych skutków dla zdrowia. Wyróżniamy cztery jej stopnie: nadwagę, otyłość I stopnia, otyłość II stopnia i otyłość olbrzymią. W tym ostatnim przypadku BMI (Body Mass Index) przekracza 40 kg/m2 (przy prawidłowej masie ciała wynosi on 20-25 kg/m2).
– Otyłość jest chorobą, dlatego że w jej następstwie dochodzi do różnego typu groźnych powikłań, m.in. nadciśnienia tętniczego, miażdżycy, cukrzycy typu II, dyslipidemii – wylicza prof. Rafał Paluszkiewicz, chirurg bariatra. – To są bardzo poważne choroby i ludzie, którzy są otyli patologicznie, czyli mają BMI powyżej 40, żyją około 10 lat krócej niż ich rówieśnicy, którzy nie są chorzy na otyłość – dodaje.
Chorobą, która dopada coraz większą liczbę ludzi, bo według prognoz Światowej Organizacji Zdrowia za dwa lata na otyłość będzie na świecie chorowało około 700 milionów osób, a ponad 2 miliardy będą miały nadwagę. Coraz większy niepokój budzą również statystyki dotyczące najmłodszych. W kwietniu UNICEF podała, że polskie dzieci tyją najszybciej w Europie – w ciągu ostatniej dekady liczba dzieci z nadwagą się podwoiła i obecnie co piąty nastolatek w wieku 11, 13 i 15 lat ma nadprogramowe kilogramy. – Daleko nam jeszcze do Stanów Zjednoczonych, gdzie blisko 30 procent dzieci ma nadwagę, ale też do Holandii, gdzie problemy z wagą ma tylko około 8 procent dzieci – ocenił w rozmowie z portalem gazeta.pl Marek Krupiński, dyrektor generalny UNICEF Polska.
Do dziś nie do końca wiadomo, dlaczego jedni cieszą się szczupłą sylwetką, podczas gdy inni chorują na otyłość. Jedno wiadomo na pewno: sporą winę ponosi grelina, czyli hormon wydzielany w komórkach ścianek żołądka. Posiada ją każdy człowiek, bez względu na to, ile waży. – Jest to typowy hormon głodu. Jeśli u danej osoby wydziela się w dużych ilościach, to mówiąc najprościej, chce się jej ciągle jeść – wyjaśnia prof. Rafał Paluszkiewicz, podkreślając jednocześnie, że przyczyny otyłości są bardzo skomplikowane i nie sposób wskazać jednego winowajcy. – Faktem natomiast jest, że operacje bariatryczne, które polegają na usunięciu części żołądka odpowiedzialnej za produkcję greliny, prowadzą do spadku masy ciała – dodaje chirurg bariatra.
Pracę greliny może zakłócić całe mnóstwo czynników. Przede wszystkim przekarmianie dzieci przez rodziców, ale też zmiany hormonalne, jakie zachodzą w organizmie kobiety w czasie ciąży, kuracje hormonalne, niektóre leki podawane przy leczeniu innych schorzeń, a nawet nieświadome podjadanie między posiłkami. – Grelina zaczyna wtedy wariować. Nie wie, czy jesteśmy w końcu głodni, czy nie – wyjaśnia Magdalena. I dodaje: – U mnie grelina pracuje bardzo dziwnie, bo czasami potrafię nie czuć głodu przez kilka dni i wtedy jem z rozsądku, a czasami wystarczy, że zjem dwa paluszki i ona się uaktywnia tak, że mogłabym jeść non stop – mówi Magdalena.
Niespodziewane napady głodu to nie jedyne zmartwienie osób chorych na otyłość.
– Większość naszych problemów bierze się stąd, że nie jesteśmy uważani za chorych, tylko leniwych żarłoków, którzy usprawiedliwiają swoją gnuśność życiową twierdzeniem, że są chorzy – wyjaśnia Magda. – Powiedzieć choremu na otyłość człowiekowi: „Weź się za siebie, zobacz, jak ty wyglądasz!”, to jakby powiedzieć choremu na depresję: „Weź się w garść” – dodaje.
Prof. Paluszkiewicz stwierdza natomiast, że otyłość jest chorobą trochę przypominającą alkoholizm. – To tak, jakby powiedzieć alkoholikowi, żeby po prostu nie pił. To jest uzależnienie, które wynika z choroby – podkreśla chirurg.
Dyskryminacja razy cztery
„Otyłość przeszkadzała mi w jednym – w zdobyciu akceptacji innych”, pisze Magda. Na żywo, w rozmowie, dodaje jeszcze: – Moja waga rosła, ja się do niej przyzwyczajałam. Dopiero od ludzi dowiedziałam się, że to, że mam więcej ciała niż inni, jest brzydkie.
W 2004 roku grupa pacjentów po operacji chirurgicznego leczenia otyłości na zjeździe w Ustroniu zakłada stowarzyszenie „Maximus”. Z racji doświadczeń z choroby i umiejętności zawodowych Magda zostaje jego rzeczniczką. Zaczyna walkę o uznanie otyłości za chorobę. Nie na papierze, bo to zrobiła już Światowa Organizacja Zdrowia, tylko na żywo, przez ludzi.
– Osoby chore na otyłość są najbardziej dyskryminowaną grupą społeczną. To są mocne słowa, zdaję sobie z tego sprawę, ale nie boję się ich – mówi Magda. – Rodzice osób z niepełnosprawnością intelektualną z Polskiego Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym walczyli przez 50 lat, by ich dzieci, zwłaszcza dorosłych, nie nazywano debilami, kretynami, przygłupami, tylko żeby wyrażano się o nich z szacunkiem i żeby im dano przyzwolenie społeczne na naukę, rehabilitację, korzystanie z praw obywatelskich, pracę, zakładanie rodzin, zdolność do odczuwania emocji, miłości, przyjaźni – wyjaśnia. I dodaje: – Zastanawiam się, ile czasu zajmie nam, by ludzie przestali nazywać nas grubasami, żeby zrozumieli, że jesteśmy chorzy.
Z własnego doświadczenia wie, że osoby chore na otyłość padają ofiarą różnego rodzaju dyskryminacji. Sama wymienia jej cztery rodzaje.
Pierwsza, która pojawia się zawsze, to dyskryminacja wzrokowa. – Ktoś patrzy na nas z politowaniem, pożałowaniem, pogardą, lekceważeniem. Często widać w spojrzeniach obrzydzenie, odrazę – mówi Magda. I podaje przykład młodej dziewczyny, którą próbuje przekonać do zabiegu, bo przy jej wadze (ok. 180 kilogramów), jest on niemal konieczny. – Kiedy usiadłam obok niej i wzięłam ją za rękę, rozpłakała się. Gdy zapytałam, czemu płacze, odpowiedziała: „Pani jest pierwszą osobą od trzech lat, która mnie dotknęła” – opowiada łamiącym się głosem Magda.
Druga forma to dyskryminacja werbalna. Z badań TNS OBOP przeprowadzonych w 2011 roku na zlecenie firmy Herbalife wynika, że 64 proc. Polaków uważa, że osoby chore na otyłość doświadczają dyskryminacji słownej. „Maciora”, „świnia”, „prosiak”, „tłusty wieprz” to, zdaniem Magdy, najłagodniejsze określenia. – To, na co sobie ludzie pozwalają, zwłaszcza na forach internetowych, to masakra – uważa Magda. Ona sama do najgorszych komentarzy, jakie usłyszała, zalicza stwierdzenie pewnego mężczyzny: „Jak moja żona tak przytyje, to wypierdolę grubą sukę na bruk”.
Trzecią formą jest agresja. Magda do dziś pamięta, jak w wieku 13 lat koledzy ze szkoły próbowali ją ukamienować. – Wtedy wymyśliłam sobie taki system obronny, że jak nie będę patrzeć ludziom w oczy, zgarbię się, to oni mnie nie zauważą. Stąd moje garbienie się do dzisiaj – mówi.
Czwarty rodzaj dyskryminacji to wykluczenie, gdy nadmiar kilogramów przysłania umiejętności, zdolności, wiedzę i doświadczenie.
W lutym, na posiedzeniu senackiej komisji zdrowia, Magdalena Gajda mówi: – Najbardziej boli nas, że jesteśmy uważani za winnych swojej choroby. Wszystkie inne powstają samoistnie, my natomiast jakoby sami doprowadzamy do swojej, w związku z czym mamy to, na co zasłużyliśmy. Upokarzają nas określenia typu „tłuścioch”, „grubas”, „tłusty wieprz” – te akurat są najdelikatniejsze. Słyszymy, że jesteśmy leniwi, powolni, mamy niski iloraz inteligencji.
– Osoby chorujące na otyłość z pewnością są dyskryminowane. Zaczyna się w dzieciństwie, gdy dzieci wyśmiewają otyłych kolegów, i ciągnie w dorosłości, bo jeśli pracodawca ma dwóch kandydatów na jedno stanowisko i pierwszy z nich jest szczupły, a drugi ma znaczną nadwagę, to przeważającej większości przypadków wybierze tego szczupłego – uważa prof. Paluszkiewicz.
– Stereotyp głosi, że jesteśmy leniwi, niezorganizowani, mało inteligentni, brak nam kreatywności, nie umiemy podejmować inicjatyw i realizować większych pomysłów, a nasze życie polega siedzeniu, jedzeniu i gapieniu się w telewizor – wylicza Magda. Do tej litanii dodaje jeszcze: zaniedbani, nieatrakcyjni, zwłaszcza seksualnie. – Gdy mnie nieraz ludzie pytają, jak uprawiamy seks, odpowiadam: „Bardziej namiętnie i bardziej ostrożnie” – mówi. I dodaje, że najfajniejszy komplement usłyszała od swojego partnera, gdy ważyła 152 kilo: „Kochanie, ty jesteś zbudowana idealnie. Można cię całować całą noc i ani razu się człowiek nie powtórzy”.
Problemem jest wreszcie to, że osoby chore na otyłość zamykają się w sobie. Tak jak kiedyś Magda. – To, że zaczęłam mówić o swoich doświadczeniach, było dla mnie terapią. Moja historia jest wyeksploatowana, co miałam powiedzieć, już powiedziałam. Teraz dziennikarze mogą pytać innych. I właśnie z tymi innymi jest problem, bo ciężko jest nakłonić osoby chore na otyłość, zwłaszcza olbrzymią, by zaczęły opowiadać o tym, jak są traktowane – mówi Magda. – Ciągle nam się wmawia, że sami jesteśmy sobie winni. I my w takim poczuciu żyjemy – wyjaśnia.
Pusty talerz
Jest rok 2013. Magdalena zostaje Rzecznikiem Praw Osób Chorych na Otyłość. Zaczyna oficjalną walkę. Z lekarzami, by nie mówili chorym pacjentom: „to jak pan/pani schudnie, zapraszam ponownie”. Ze społeczeństwem, by nie skreślało ich tylko dlatego, że ich waga odbiega od normy. I z samymi chorymi, by uczyli się mówić o swojej chorobie otwarcie.
To dlatego przygotowuje wniosek do Rzecznika Praw Obywatelskich Ireny Lipowicz. Chce, by do Komisji Ekspertów ds. Osób Niepełnosprawnych dołączył przedstawiciel osób chorych na otyłość.
– To nie jest tak, że doradzam wszystkim: „Idźcie pod nóż!”, bo nie jestem lekarzem. Na miarę swoich doświadczeń mogę podpowiadać, jakie są możliwości – wyjaśnia Magda.
Prof. Paluszkiewicz wyjaśnia, że klasyczne wskazanie do przeprowadzenia operacji ChLO to BMI powyżej 40 lub 35 w przypadku wystąpienia innych chorób związanych z otyłością. – Obecnie niektóre towarzystwa naukowe zalecają przeprowadzenie zabiegu już przy BMI wynoszącym 30, jeśli u pacjenta występuje cukrzyca typu II, której nie daje się kontrolować metodami konwencjonalnymi – mówi chirurg.
Kolejny warunek to udokumentowana historia choroby i niepowodzeń w jej leczeniu, mimo zastosowania wszelkiego rodzaju diet, kuracji farmakologicznych czy aktywności fizycznej. I wreszcie motywacja. – Pacjent musi przede wszystkim mieć świadomość, że jest chory, i chcieć współpracować – mówi prof. Paluszkiewicz.
Dlatego Magda apeluje do wszystkich znanych osobistości, które mają nadprogramowe kilogramy: – Nie mówcie, proszę, że macie genetyczną skłonność do nadwagi czy się po prostu zaniedbaliście. Mówcie wprost, że jesteście chorzy na otyłość.
Obecnie jej choroba jest w fazie remisji. – Mam nadzieję, że nauczyłam się ją kontrolować, oszukiwać ataki głodu. Ale z otyłości się, niestety, nie wychodzi nigdy – wyjaśnia. Po dwóch operacjach powinna przejść jeszcze kilka, plastycznych. – Nie mam na nie ani siły fizycznie, ani pieniędzy, bo kosztowałyby 70 tysięcy złotych, a NFZ mi ich nie zrefunduje – mówi Magda. Cytuje też słowa dr Wyleżoła, które padły na posiedzeniu senackiej komisji zdrowia 19 lutego, gdy została poruszona kwestia operacji plastycznych po leczeniu otyłości olbrzymiej: „Leczymy ludzi z otyłości, tworząc rzeszę nieszczęśliwych ludzi”.
– Osoby chore na otyłość, które przechodzą zabieg ChLO, muszą odczekać co najmniej dwa lata od operacji, zanim poddadzą się plastyce brzucha. W większości przypadków konieczne jest usunięcie tzw. fartuchów, czyli najczęściej fałdów skórnych w okolicy brzucha – wyjaśnia prof. Paluszkiewicz. Kilkadziesiąt tysięcy złotych na te zabiegi pacjenci muszą zdobyć sami, bo „NFZ nie chce tego refundować”, jak zaznacza prof. Paluszkiewicz.
Na razie, mimo iż Magda nosi rozmiar 42, jej świat wciąż kręci się wokół jedzenia. Pokazuje mi kartkę przyczepioną magnesem do lodówki, na której wypisane ma produkty zawierające małą ilość błonnika. Właściwie nie ma żołądka, więc proces trawienia przebiega u niej znacznie szybciej niż u przeciętnej osoby.
– Z pokarmów, które przyjmuję, w organizmie zostaje około 30 procent wartości odżywczych, dlatego muszę bardzo pilnować, żeby posiłki były dobrze zbilansowane, jak najmniej przetworzone, nie zawierały konserwantów – wyjaśnia Magda.
Lista zakazów jest długa: otręby, pełnoziarniste pieczywo i makarony, jogurty, groch, fasola, kalafior, szparagi, szpinak, banany, pomarańcze, większość przypraw. Magda je często, ale w małych ilościach. Od kilku lat nie zdarzyło się, by wyszła z restauracji bez pudełka na wynos. – Gdy jestem z bliskimi znajomymi, każdy z nich zamawia swoje danie, a ja pusty talerz. I wszyscy oddają mi po trochu swojego jedzenia – mówi Magda.
Wspomina też, jak jej kolega stwierdził kiedyś: „Ty jesteś strasznie ekonomiczną kobietą!”. „To zależy, mój drogi, czy chcesz mnie ubrać, czy nakarmić”, odpowiedziała ze śmiechem.
Z tym ubieraniem nie jest jednak tak prosto. – Przeglądałam katalog z ubraniami. – Kilka ciuchów mi się spodobało. Chciałam je zamówić, ale nawet nie spojrzałam na tabelę rozmiarów. Uznałam, że mojego na pewno nie będzie – mówi Magda. To było trzy dni temu.
Innym razem Magda jechała tramwajem z koleżanką, która poruszała się o kulach. Weszły najszerszym przejściem. Koleżanka zapytała Magdę, czy zrobiła to ze względu na nią, czy na siebie. – Odpowiedziałam, że na siebie. Bałam się, że utknę w wąskim przejściu – opowiada Magda.
To dowody na to, że w swojej głowie Magda wciąż jest gruba. I taka będzie pewnie już do końca życia. Ale to nie znaczy, że nie będzie szczęśliwa.
Tekst: Aneta Wawrzyńczak
(aw/sr), kobieta.wp.pl