Damięccy: Sława i infamia
Albo ojciec jest niewinny,
albo jest najlepszym
agentem na świecie
i Bond to przy nim
dupek – mówią o Macieju
Damięckim jego
dzieci, Matylda i Mateusz.
18.06.2007 | aktual.: 05.07.2007 14:09
ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE
Sława i infamia
Albo ojciec jest niewinny, albo jest najlepszym agentem na świecie i Bond to przy nim dupek – mówią o Macieju Damięckim jego dzieci, Matylda i Mateusz. Niedawne, dramatyczne wydarzenia były wielkim egzaminem dla całej rodziny.
Jak to jest być dzieckiem agenta?
Matylda Damięcka: Czy to rozmowa kontrolowana?
Mateusz Damięcki: Jak wszystko w tym kraju!
Pytam poważnie!
Matylda: Pewnego dnia wróciłam do domu i zaskoczyło mnie to, że ojciec nie siedzi przed telewizorem. Zawsze wieczorem coś ogląda, rozwiązuje krzyżówkę i jednocześnie uczy się tekstu. Tego wieczoru leżał w łóżku. Mama poprosiła mnie, żebym usiadła. Powiedziała mi o wszystkim i czekała na moją reakcję. A reakcji nie było. Jeżeli mama wytłumaczyła, że ojciec, gdy był młody i głupi, zrobił błąd, podpisał ubeckie zobowiązanie, napisał dwa wypracowania i koniec, to taka musi być prawda. W moim życiu nic się nie zmieniało. Poszłam do ojca. Był mniejszy, niż jest w rzeczywistości. Tego samego wieczoru pojechałam po Mateusza do klubu. Mogłam mu o wszystkim opowiedzieć, ale na tyle było to dla mnie nieistotne, że tego nie zrobiłam.
Mateusz: Dowiedziałem się dzień później, od mamy. Potem o rozmowę poprosił nas ojciec. Przejąłem się bardziej niż Matylda. Skupiłem się na ojcu, wiem, jakim jest wrażliwym człowiekiem. Bardzo się o niego bałem. Ojciec zachowywał się tak, jakby wyciął w pień tysiące ludzi. Przez 30 lat gromadził w sobie poczucie winy. Przeżywał dramat. Ludzie, przecież on nikogo nie zamordował!
Matylda: Tata strasznie to przeżywał. Powiedział nawet do mamy, że zrozumie, jeśli ona od niego odejdzie. Przed oczami mam wizję ojca, który wychodzi z psem na spacer w czapce skrzata z czerwonym pomponem. Czy tak naprawdę ma wyglądać ten „ich” agent?.
Mateusz: Baliśmy się, że ojca zmiecie. Schudł, zmalał, zapadł się w sobie. On jest i zawsze był dla nas autorytetem. Choć to nie jest Ben Hur, tylko nasz tato z okrągłą głową i łysinką. Niezwykle go szanujemy, choć bierzemy też z przymrużeniem oka, bo rzadko się zdarza, żeby nie wplótł we wszystko swojego poczucia humoru. Jednocześnie jestem zielony ze strachu, kiedy mam go zapytać, jak zagrałem. Gdy ojciec powie, że w jakiejś scenie skłamałem, nie ma mnie, zakopuję się w mysią norę.
Czytaliście teczkę ojca?
Matylda: Najpierw przeczytali ją rodzice. Podkreślali zdania, czasami śmiali się z absurdów. Potem teczki trafiły w nasze ręce. I przyznam, że i mnie parę razy szczęka opadła. Pojawiły się tam sformułowania, które nijak nie pasowały do mojego taty. Nie wspominając o informacjach, których nie mógł znać. I tylko dwa jego „wypracowania”. Reszta jest pisana na maszynie lub odręcznie przez oficera SB.
Mateusz: Albo ojciec jest niewinny, albo jest najlepszym agentem na świecie i James Bond to przy nim dupek. Życie w takim napięciu i tajemnicy! Nadawanie przez 16 lat na okrągło! Ciężka szpiegowska praca! A my niczego nie zauważyliśmy?!
Myślicie, że ojciec jest ofiarą sytuacji politycznej w kraju?
Matylda: Ujmę to tak. Teczki to bomby z opóźnionym zapłonem. Detonuje się je wtedy, gdy akurat to komuś potrzebne. Bo nie łudźmy się, że chodzi o to, by sprawiedliwości stało się zadość. Media skazały ojca. Dziennikarz, który napisał o agencie Damięckim, chciał wypłynąć. Udało mu się doskonale. Pewnie jest z siebie bardzo dumny. Albo jakaś 20-letnia panienka mówi spokojnie: „Teraz pana Macieja będziemy kojarzyć tylko z rolami kapusiów”. I jeszcze ten lisi uśmiech… Co ona wie o tamtych czasach? Jakie ma prawo do wydawania sądów? Boję się jednak, że widzowie, nie znając szczegółów sprawy, uwierzą w to, co usłyszeli w telewizji.
Mateusz: Nie da się wszystkiego zrzucić na politykę. Mamy takie czasy, że najważniejsza jest sensacja. Niedawno w USA szaleniec zabił 32 ludzi. 20 lat temu bębniono by o tym przez miesiąc. Teraz mówiono przez trzy dni. Potem przydarzyło się tyle afer, skandali, morderstw, że szybko zapomniano o tamtej tragedii.
Czy pomyśleliście, że ta afera zaszkodzi wam w karierze?
Matylda: Zaszkodziła ojcu. Różne propozycje zawodowe przestały być nagle aktualne, a parę osób okazało się łajzami. W czasie największej burzy nie myślałam o sobie. Potem przeszła mi taka myśl przez głowę: „Czy to zmieni nastawienie do mnie i mojej pracy?”. Nie wierzę w to, że nasz świat jest aż taki zły, żebym własną pracą, zapałem i talentem nie doszła do czegoś. Że przez jakąś aferę stracę swoją życiową szansę.
Mateusz: Nie myślałem o swojej karierze, myślałem o ludziach. Po kim czego mogę się spodziewać. Zachowali się cudownie. Choć trafiły się też obrzydliwe, pełne nienawiści anonimowe telefony. Matylda: Mnie trzasnęło, kiedy zadzwonił do mnie telefon i usłyszałam: „Czy teraz będziesz wierzyła w każde słowo swojego ojca?”. Dziecięca naiwność, która była we mnie, która mówiła, że nie ma złych ludzi, rozpadła się na kawałki. Zabolało.
A przyjaciele?
Matylda: Przyjaciele nazywają mnie TW Córka i nic się nie zmienili. Bałam się wrócić do Akademii Teatralnej. Obawiałam się reakcji kolegów, profesorów. Ale każdy, kto do mnie podchodził, głaskał mnie po głowie. Jakby się umówili. To było fajne.
Mateusz: Ja słyszę od kumpli: „Pozdrów ojca. Niech się trzyma”.
Matylda: Takie zdarzenia to selekcja naturalna znajomych i przyjaciół. Po co mam żyć z ludźmi, którzy są interesowni, nielojalni, niewierni w przyjaźni? Oddano nam przysługę...
Czy w obliczu tych wydarzeń popieracie lustrację?
Mateusz: Nie mam nic do gadania w tej kwestii. Ci, na których nie głosowałem, zrobią i tak to, co będą chcieli. Z zapartym tchem obserwowałem obrady Trybunału Konstytucyjnego poświęcone lustracji. Ja już nic z tego nie rozumiem. Nie ma złotego środka. Jest chyba za późno. Inne kraje zrobiły to zaraz po 1989 roku, w przemyślany sposób.
Matylda: Teczek agentów, którzy popełniali najgorsze czyny, i tak nie ma! Czemu ludzie, którzy mają ręce ubabrane krwią, dostają wysokie emerytury i są bezkarni? A mój ojciec zostaje największym przestępcą. Widzę w telewizji wywiad z ojcem, a w dole podpis: „Maciej Damięcki donosił na kolegów”. A pod spodem drobnym druczkiem cytat z donosu: „Gustaw Holoubek był bardzo dobrym dyrektorem i aktorem”.
Przypuszczaliście kiedyś, że historia dotknie was swoim kościanym palcem?
Mateusz: Słyszałem, że było kiedyś ciężko, że nie było w sklepach nic do jedzenia, że godzina policyjna w stanie wojennym. Myślałem: „Dało się żyć, więc to nic strasznego”. Teraz zrozumiałem, że istniały jeszcze inne sprawy. Małe ludzkie dramaty. Jakiś facet powoduje wypadek po pijaku, podchodzi dziwny pan i stawia mu ultimatum: „Albo podpiszesz, albo nie masz prawa jazdy i jeszcze ci narobimy kłopotów”.
Matylda: Tylko czekano, aż komuś się powinie noga.
Mateusz: Orwell się kłania. Dopiero teraz zrozumiałem go dokładnie.
Matylda: Mnie nurtuje inna rzecz: teczka premiera może być sfałszowana, a mojego ojca nie – dlaczego? Może też są w niej fałszywki?
Dlaczego, waszym zdaniem, ojciec dał się wciągnąć do współpracy z SB?
Mateusz: Powiedziałem to ojcu. Nie wsiadłbym po alkoholu do samochodu, ale próbowałem sobie wyobrazić taką sytuację: nie pijany, a na kacu, jadę samochodem. Łapią mnie, każą dmuchać, wychodzi jeden promil. I słyszę: „No, panie Damięcki, straci pan prawko, gazety się dowiedzą, smród będzie. Po co to panu? Mamy dla pana propozycję...”. Nie wiem, jaką by dzisiaj mogli złożyć propozycję, ale może bym podpisał, nie wiem. Może pisałbym donosy: „Mój kolega, Modest Ruciński, często pije ze mną wódkę i jestem ojcem chrzestnym jego córki”. Ojciec ma taką naturę: „Zróbmy, a potem się zobaczy. Asiu, Asiu, kupujemy to mieszkanie! Nie mamy na nie pieniędzy? Nieważne!”. Może wtedy też pomyślał: „Podpiszę i zobaczę, co będzie”.
Matylda: Myślę, że ojciec bał się, że nie będzie mógł grać, że straci to, co bardzo kocha.
Mateusz: Jeżeli ujawniamy takie wstydliwe wydarzenia, mówmy prawdę. Nie róbmy z wybryku pijackiego zdrady ojczyzny.
Poseł Kurski proponował pozbawić Macieja Damięckiego prawa wykonywania zawodu.
Mateusz: Chciał ukrzyżować ojca. Miał ochotę podczepić się pod to, co się stało, zaistnieć za wszelką cenę, wykorzystać tę sytuację do własnych celów.
Matylda: Chciałabym kiedyś spojrzeć w mu w oczy!
Czy te dramatyczne wydarzenia zmieniły was, waszą rodzinę?
Mateusz: W obliczu zagrożenia trzymamy się razem. Jestem zbudowany postawą naszej rodziny. Zdaliśmy ten trudny egzamin śpiewająco. My we dwoje też.
Matylda: Swojej rodziny będę bronić za wszelką cenę. Dobrze, że w moim życiu jest Mateusz, lubię go mieć przy sobie. Czuję się silniejsza.
Co odziedziczyliście po ojcu?
Matylda: Bałaganiarstwo…
Mateusz: Tata już wcale tak nie bałagani! To jest tylko pewna niedbałość o otoczenie. Odziedziczyłem po ojcu dokładność. Paradoks – ojciec nie zwraca uwagi na rzeczy ogólne, a przywiązuje wagę do szczegółów. Gdy w dzieciństwie robił mi samochodziki z papieru, nie dawał mi się dotknąć do nożyczek, a później dłubał przy autkach trzy dni i wychodziły cacuszka.
Matylda: Dla ojca idealnym zajęciem byłoby rozplątywanie sieci, jakiegoś węzła gordyjskiego.
Myślałam, że powiecie, że odziedziczyliście po ojcu talent aktorski. Podobno mama mówiła: „Może nie warto zostawać komediantem, lepiej zdobyć konkretny zawód, choćby kierowcy ciężarówki”.
Matylda: Mama „pchała” nas do różnych zajęć. Jak tylko nam się coś spodobało, uroiło we łbie, mama w to szła. Mateusza zachęcała do gry na gitarze, mnie zapisała na rzeźbę.
Mateusz: Chodziłem na rozliczne kółka sportowe. Skończyłem szkołę sportową, bo z zamiłowania byłem pływakiem. Namawiała nas do nauki języków, ale do niczego nie zmuszała. Poza jednym – żebyśmy dobrze jeździli samochodem. Ta umiejętność, podobnie jak języki, zawsze mogła się przydać. Mama jeździ na wszystkim, nawet na wielkich ciężarówkach. Gdy wsiadam do samochodu, jestem dumny, że moi rodzice jeżdżą jak zawodowcy, jak rajdowcy.
Czy w waszym przypadku wchodził w grę jakiś inny zawód niż aktorstwo?
Matylda: Miałam w głowie wielką dziurę, jeżeli chodzi o pomysł na siebie. Nie chciałam być aktorką, nie chciałam zdawać do Akademii Teatralnej, ale nie dało rady – zdecydowałam się na egzaminy w ostatniej chwili. Przyszłam na nie, jak to określiła moja pani profesor Katarzyna Skarżanka, w basenowych kapciach, zresztą do dziś mi to wypomina.
Mateusz: Gdy miałem pięć lat, tata po raz pierwszy zgodził się, bym „zagrał rolę”, byłem na scenie małym powstańcem.
To się musiało źle skończyć!
Mateusz: Bardzo źle. Gram od 10. roku życia. W tym roku obchodzę 17-lecie pracy artystycznej. Chyba pyknę sobie jakiś benefis! (ha, ha!). Od najmłodszych lat wiedziałem, co chcę robić. Wiedziałem, że pójdę na Akademię Teatralną. Przyszedłem na egzamin wystrojony w garnitur, z sygnetem z herbem Damięckich (po dziadku Dobiesławie) na palcu. Byłem dumny, przejęty i dobrze przygotowany. Nie zdawałem na żadną inną uczelnię – albo akademia, albo w kamasze.
Matylda: Ja, gdybym nie zdała, miałam zamiar pójść do szkoły oficerskiej. Coś mnie do tego ciągnie. Kiedy chodzimy na paintball, czuję, że adrenalina, która się wyzwala w czasie gry, działa na mnie kojąco.
Pani porucznik zamiast gwiazdy filmowej?
Matylda: Mogę robić wszystko. Nie odczuwam wyjątkowej dumy z tego, że będę aktorką. Nie unoszę się z tego powodu, jak niektórzy, dwa metry nad ziemią. Dwa lata temu pracowałam w knajpie, byłam kelnerką i kompletnie mi to nie przeszkadzało. Mam zdrowy stosunek do tego zawodu i dzięki temu go kocham.
Mateusz: Ja odczuwam dumę przede wszystkim dlatego, że robię to samo, co robił mój dziadek. Uważam, że urodziłem się za późno. Lubię iPody i Internet, ale duchem należę do dwudziestolecia międzywojennego. Widzę oczami wyobraźni, jak idzie ulicą mężczyzna w smokingu i meloniku, a obok kobieta w pięknej sukni i kapeluszu. Mija ich oficer, salutuje. To wszystko miało jakąś magię, klimat. Strasznie za tym tęsknię.
Może w domu faszerowano was historią rodziny Damięckich, bohaterską legendą?
Mateusz: Otaczała nas rodzina ojca. Historią dziadka Dobiesława Damięckiego byliśmy bombardowani z każdej strony. Opowiadali rodzice, babcia, stryjowie. Dziadek był nie tylko wybitnym aktorem, ale z sukcesami brał udział w powstaniu śląskim, w wojnie polsko-bolszewickiej, odznaczył się bohaterstwem w czasie II wojny światowej. Podręcznikowy bohater odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Wszyscy aktorzy, których spotykaliśmy, mówili o dziadku. Wyrastaliśmy w fascynacji okresem przedwojennym, losami wojennymi naszych bliskich. Rodzina mamy była równie ciekawa. Świetnymi ilustracjami opowieści rodziców o przeszłości są zdjęcia z fotoplastykonu naszej mamy. To taki binokular, w którym ogląda się stare zdjęcia. Można zobaczyć w trójwymiarze zdjęcia babci Buni i babci Janki.
Matylda: Z obydwu stron mamy ciekawych, artystycznie utalentowanych krewnych. Ze strony ojca – aktorzy, ze strony mamy – plastycy. Mam większą więź z rodziną mojej mamy. To fajna odskocznia od aktorskiego światka. Od świata filmu i teatru wolę ciepło rodzinne. Od dziecka musiała was uwodzić scena, kurtyna, widownia, oklaski…
Mateusz: Pamiętam, że myślałem: „Jak już będę duży, będę robił to samo!”. Obserwowałem ojca, jak dubbingował „Mupeciątka”. Spotyka się kilku znanych aktorów, mają taki duży stolik, każdy ma słuchawkę. Jest mikrofon i duży ekran. Aktorzy śpiewają i z tego jest film dla dzieci. To było fascynujące. Gdy widziałem ojca, który wieczorem wychodzi do teatru, myślałem: „Rodzice wszystkich moich kolegów pracują od ósmej do szesnastej, a mój tata wychodzi do pracy wieczorem. Czasami przynosi kwiaty. A poniedziałki ma wolne, nic nie robi. Chcę tak samo”. Teraz nie wstydzę się tego, że w ciemnym teatrze wącham kurtynę, zaciągam się teatralnym kurzem. Uwielbiam, kiedy skrzypią deski na scenie. Czuję wtedy wspólnotę z wszystkimi aktorami, którzy stoją na deskach Londynu, Nowego Jorku, Moskwy, a nawet – w jakimś innym świecie – na scenach starożytnej Grecji. Kocham umowne rzeczy, które tworzą ten świat. Zamykam oczy i smakuję teatr.
Matylda: Nie traktuję aktorstwa jako sposobu na zarabianie pieniędzy. Po prostu kocham to robić. Mam ambitne plany i pomysł na siebie w tym zawodzie…
Są i inne strony zawodu aktora: klęski, niespełnione marzenie, wyczekiwanie na propozycje, niezagrane Hamlety… Wódka.
Mateusz: Kiedy widziałem takich troszkę podchmielonych panów w bufecie teatralnym, myślałem, że to jest wpisane w zawód. Zrozumiałem, czym jest niepowodzenie w aktorskim fachu, kiedy zobaczyłem kiepską rolę Świętego Mikołaja.
Matylda: Miałam już wtedy poczucie obciachu. Wstydziłam się, gdy patrzyłam na faceta, który podśpiewywał: „Hu, hu, ha, nasza zima zła” – i miał sztuczną brodę z waty. Czułam, że się bardzo męczy w tej przymusowej roli, a musi brać w tym udział. Od tego czasu nie wierzymy w Świętego Mikołaja.
Naprawdę ojciec nigdy wam nie mówił o cieniach tego zawodu?
Mateusz: Mówił tylko: „Synek, jak chcesz być aktorem, musisz być najlepszy”. I przytaczał opowieści o tym, jak robił kostki Rubika, bo musiał. Jak wyjeżdżał do Stanów i tam budował domy, a wolałby grać na scenie w Chicago.
Matylda: Mama mówi, że aktorstwo to najbardziej ukochany i znienawidzony zawód świata. Zawód, w którym kusi ludzi wóda, karty, konie, hazard, a oni tłumaczą się, że alkohol i narkotyki pomagają im tworzyć.
Uważacie, że zostaliście skazani przez los na aktorstwo?
Mateusz: Słowo „skazani” ma zabarwienie pejoratywne.
A zatem: Czy waszym przeznaczeniem było aktorstwo? Tak lepiej?
Mateusz: Nikt nas do niczego nie zmuszał. Tylko babcia składała nam zawsze koszmarne życzenia. Nie mówiła jak inne babcie, jak babcie naszych kolegów: „Bądź grzeczny i dobrze się ucz!”. Mówiła zawsze: „Bądź dobrym aktorem”.
Wydanie Internetowe