Dlaczego próbujemy naprawić partnera?
Jedna strona przeżywa trudny moment, potrzebuje opieki i wtedy nadciąga z pomocą „terapeuta”. Wyciąga rękę, pomaga, a druga strona jest bardzo wdzięczna. Problem pojawia się w momencie, kiedy terapia przestaje być potrzebna.
30.09.2013 | aktual.: 30.09.2013 12:39
Jedna strona przeżywa trudny moment, potrzebuje opieki i wtedy nadciąga z pomocą „terapeuta”. Wyciąga rękę, pomaga, a druga strona jest bardzo wdzięczna. Problem pojawia się w momencie, kiedy terapia przestaje być potrzebna. O związkach, w których jedna strona chce pomagać „za bardzo” rozmawiamy z psychologiem Piotrem Mosakiem.
* Czy w role „terapeutów” częściej wchodzą kobiety? Spotykają na przykład mężczyznę, który nie potrafi okazywać emocji albo życiową fajtłapę i chcą go „wyprowadzić na ludzi”?*
Piotr Mosak: Nawet jeżeli nie częściej, to bardziej to widać.
Czy taka sytuacja jest w stanie doprowadzić do happy endu? Mamy osobę, która potrzebuje pomocy. Jeśli ją uzyska, to przecież wszystko powinno być w porządku?
Taka osoba czuje wdzięczność, natomiast jeśli w związku nadal funkcjonują procedury doradzania, wyjaśniania, próby zmiany drugiej strony, to „pacjent” źle się tym czuje. Nie chce tego i już dłużej nie potrzebuje. Chce być samodzielny.
Co na to „terapeuta”?
Jeśli dostrzeże zmianę na plus, powinien się cieszyć, że będzie mieć w związku partnera. Ale to oznacza również, że nie trzeba już więcej pomagać, tylko równo traktować. Musi sobie odpuścić pozycję tego, który wie więcej, bardziej doświadczonego, mądrzejszego. Tyle, że „terapeuta” zamiast spijać śmietankę – w końcu pomógł komuś w tarapatach – zazwyczaj nie odpuszcza.
Dlaczego?
Bycie „terapeutą” jest na tyle kuszące, że bardzo trudno przejść do poziomu partnerskiego, choć oczywiście można.
Na czym właściwie polega bycie „terapeutą” w praktyce? Doradzenie mężczyźnie, w jakiej koszuli dobrze wygląda albo dobra rada, kiedy pokłóci się z kumplem, to chyba normalne sprawy?
Powiedzmy, że jest kobieta, która ma silną potrzebę pomagania, cały świat chce zbawić. I trafi się jej mężczyzna po przejściach, traumach, który ma kryzysy zawodowe, emocjonalne, został porzucony albo jest nieszczęśliwy. Ona sobie myśli: „Jak on mnie potrzebuje! Takiej dobrej duszy jak ja mu brakowało. Zrobię tak, że on stanie na nogach!”. I ona oczywiście to robi – głaszcze, wspiera, wysłuchuje, załatwia za niego różne rzeczy, przygotowuje, organizuje.
Co się dzieje dalej?
Jeśli jest w tym dobra, to efekt przychodzi szybko – facet staje na nogi. I myśli sobie: „Jest super, mogę rządzić światem, wiem, czego chcę”.
Brzmi wspaniale. Co wtedy robi „terapeuta”?
Cieszy się, owszem, ale dodaje: „Dobrze, to ja ci jeszcze załatwię to i to”. A tu okazuje się, że nowo narodzony partner chce to załatwić sam.
Kto tutaj ma problem – osoba, która odzyskała wiarę w siebie i zaczyna czuć się ograniczona czy „terapeuta”?
Problem jest w związku. Terapeutyzowany osiągnął cel „terapii”. Czuje się lepiej, lepiej funkcjonuje, nie potrzebuje pomocy. Żeby taki związek przetrwał, „terapeuta” musi przestać być terapeutą. Między innymi dać prawo drugiej stronie do popełniania błędów.
Jeśli ktoś ma takie skłonności, na co powinien uważać? Może powinien wysłać drugą połówkę do prawdziwego terapeuty?
On i tak wie lepiej. Chodzi o to, żeby zastanowić się, czy potrafi żyć z osobą, która nie potrzebuje pomocy.
Jaka jest różnica między partnerem a „terapeutą”?
„Terapeuta” ma jakiś cel i oczekuje efektu. Oczekuje w drugiej osobie zmiany, nauczenia się pewnych umiejętności. Celem związku partnerskiego jest szczęśliwość wszelaka i cudowne życie. W partnerskim związku akceptujemy siebie takimi, jakimi jesteśmy. „Terapeuta” chce zmienić swoją kobietę lub mężczyznę, myśląc, że mu w ten sposób pomaga. Podam pewien przykład: zgłosił się do mnie pan, który chciał schudnąć. Próbował różnych diet i stwierdził, że problem leży być może w psychice. Panu całkiem nieźle poszło, zaczął tracić na wadze – z 120 kg zszedł do 95 kg – a potem powiedział: dziękuję. Zapytałem: „Jak to dziękuję, przecież tak dobrze panu szło?”
„Nie chcę więcej tracić na wadze, bo całe życie byłem misiem i jeśli schudnę, będę musiał uczyć cały świat dookoła mojej nowej tożsamości. A mnie się to opłaca. W pracy byłem misiem, kobiety mnie traktowały inaczej przez to, że byłem misiem i to mi odpowiada. Potrzebowałem schudnąć dla zdrowia. Osiągnąłem wagę, która sprawia mi satysfakcje, dziękuję, do widzenia” – odpowiedział.
Jeśli coś takiego zdarzy się w związku pacjent-terapeuta, to padnie oczywiście propozycja: „Ależ misiu, schudnij więcej! Będziesz szczuplejszy, zdrowszy, seksowniejszy, będziemy cudnie razem wyglądać na sobotnim joggingu.”
Jak wytłumaczyć „terapeucie”, żeby przestał? Skoro on/ona twierdzi, że przecież pomaga tej drugiej stronie?
Trzeba pamiętać, że zbawienie nie jest obowiązkowe. Każdy ma prawo zmierzać tam, gdzie chce i robić błędy. Terapeuci profesjonalni przechodzą trening. Uczymy się tego, że nie wolno nam chcieć bardziej niż klient, bo klient może nie być na pewne rzeczy gotowy. Może się okazać, że zmiana spowoduje większe koszty niż zyski. Nie możemy pełnić roli decydenta tego, co jest dla danej osoby najlepsze.
„Terapeuta” nie zauważa momentu, w którym powinien odpuścić?
Tak, dlatego rozstania w związkach pacjent-terapeuta są takie przykre. Kończy się zazwyczaj ucieczką, bo druga strona ma dosyć wmawiana, decydowania, narzucania, uszczęśliwiana na siłę. Nikt tego nie lubi i nie chce. Normalnie to pacjent decyduje, kiedy jest koniec terapii, prawda? W związku z „terapeutą” nie pojawia się pytanie: „Czego ty chcesz? Czego potrzebujesz?” Przez lata takich rozmów nie było, w końcu „pacjent” nie wiedział czego chce… A teraz nagle wie.
A może „terapeuta” wchodzi w swoją rolę, bo osobę słabszą, z problemami, można łatwiej uformować według swoich potrzeb?
Oczywiście. Chce narzucić – to jest bardzo trudno ominąć - swoje widzenie świata, swoją hierarchię wartości. Mało tego, „terapeuta” nie widząc reakcji „pacjenta”, sam zaczyna się denerwować: „Co za głąb! Jak on może nie widzieć, że przecież mam rację”. A przecież moje jest lepsze. W związku partnerskim nie ma oceny, nie ma kategoryzacji dobro-zło, rozmawia się o potrzebach, dyskutuje, wyciąga złoty środek. A jeśli zaczynają się oceny, że coś jest cacy, a coś jest be i to powtarza się kilka razy dziennie, na tematy błahe, wydawałoby się, to w takim związku już nie ma rozmowy, jest narzucanie swojej woli. I konflikt gotowy.
Czy są osoby, które celowo szukają „terapeuty”? Młoda dziewczyna wybiera starszego partnera, który jest jak jej ojciec. Podąża za nim, jak łódeczka uczepiona dużego statku…
Człowiek sam wybiera, co jest dla niego dobre i taka dziewczyna ma prawo wybrać takie życie. I robi to z różnych powodów: może w siebie nie wierzyć, może uważa, że jej się nie należy. Jeśli ma mentora, jest jej dobrze. Oczywiście są pewne koszty takiej sytuacji, ale ona jest w stanie je zaakceptować. Ma spokój, poczucie bezpieczeństwa.
Zdarzają się też związki, w których ktoś jest mentorem i wtedy druga strona wykorzystuje jej doświadczenie życiowe. Z tym, że mentor nie robi „terapii”, on po prostu jest przyjacielem. Mówi o tym, jak rozwiązał pewne problemy, jakie ma doświadczenia, pokazuje możliwe rozwiązania i swoim życiem udowadnia pewną drogę. To układ, w którym obie strony bardzo dobrze się czują. Zdarza się, że relacja mentorska, mimo że początkowo nasycona zauroczeniem, jest na tyle silna, że osoby nią połączone mogą się przyjaźnić całe życie. Nawet wtedy, kiedy mają innych partnerów, stałe związki. Spotykają się, żeby porozmawiać o ważnych sprawach. Są zainteresowani, jak im się żyje, czy rady, które sobie dali, pomogły, itd.
Co dzieje się jeśli spotka się dwóch „terapeutów”?
Nic się nie stanie, bo nie ma powodu, żeby taki związek w ogóle zafunkcjonował. Mogą pójść do łóżka, mieć szalony romans, ale nic więcej, bo nie dogadają się w niczym. Każde z nich ma przecież swoją rację.
Dlaczego niektórzy wchodzą w role „pomagaczy”?
Może być tak, że pewne doświadczenia w życiu sprawiły, że te osoby poczuły moc, poczuły, że mogą mieć na coś wpływ. Były w takich relacjach w przedszkolu, w szkole, pomogły nieszczęśliwej mamusi, jak ją tatuś porzucił i tak dalej. Dwa - gdzieś po drodze mogło być silne zauroczenie osobą, która była w jakiś sposób nieszczęśliwa, poszkodowana. Ktoś silnie emocjonalnie zaangażował się w tę pomoc i gdzieś po drodze stał się „terapeutą”. Taka postawa może wynikać - jeśli czyjeś zachowanie zmierza w stronę narzucania własnej woli innym - z postawy agresywnej, a agresja związana jest z niskim poczuciem własnej wartości. Metoda „brania słabszych pod opiekę” jest świetna na tego typu problemy.
Rozmawiała: Joanna Jałowiec
Źródło: EKS Magazyn
Więcej w najnowszym EKS Magazynie: * A gdzie jest porno dla kobiet?*