Donosicielstwo w czasach zarazy. "Najczęściej wzywają, gdy ktoś gra w piłkę"
Od początku pandemii stołeczni policjanci dostają od mieszkańców nawet 500 zgłoszeń dziennie. Funkcjonariusze przekonują, że nie traktują ich jak donosów, ale przyznają, że każde, nawet najbardziej błahe zgłoszenie muszą sprawdzić.
- Ściemniało się, gdy wyszłam z psem - opowiada pani Olga, mieszkanka warszawskiego Ursynowa. - Na "naszym" trawniku stała już sąsiadka spod czwórki i sąsiad z klatki obok. My, psiarze, regularnie spotykamy się na spacerach. Rozmawiamy jednak nie tylko o naszych zwierzakach, ale też o różnych sprawach czy to osiedla, czy Warszawy.
- Właśnie opowiadałam, że byłam w sklepie spożywczym, gdzie wszystko szalenie podrożało, gdy kolejny raz podjechał radiowóz. Komuś przeszkadza, że sobie rozmawiamy i dość regularnie wzywa na nas policję. Jednak tym razem zgłoszenie okazało się chybione, bo staliśmy nauczeni doświadczeniem nie dwa, ale trzy metry od siebie. Nawet nie dostaliśmy pouczenia - dodaje.
Zdaniem pani Olgi, problem z donosicielami ma również jej siostra, która mieszka na Żoliborzu. Tam nie można głośniej stuknąć szklanką o stół, bo ktoś wzywa policję pod pretekstem nielegalnego zgromadzenia.
Zobacz także: SIŁACZKI – program Klaudii Stabach. Historie inspirujących kobiet
"To nie są donosy"
Jak dyplomatycznie tłumaczy rzecznik komendy stołecznej policji Sylwester Marczak, zgłoszeń dotyczących łamania obostrzeń narzuconych w związku z koronawirusem, policja nie traktuje jak donosów. - Każde sprawdzamy - przekonuje Marczak. Rzecznik przyznaje jednak, że zdecydowana większość przypadków to zgłoszenia, które od policjantów wymagają co najwyżej zwrócenia uwagi, np. że nie wolno przebywać w wyznaczonym miejscu lub trzeba zachowywać zalecany dystans dwóch metrów między osobami.
Inaczej zgłoszenia od mieszkańców traktują policjanci, którzy muszą je sprawdzać. M., policjant, który w stołecznym patrolu jeździ od blisko 15 lat, nie przebiera w słowach. - No my sami to traktujemy jak donosy - mówi bez ogródek. - Przecież teraz zakazuje się lub zakazywało ludziom rzeczy normalnych: rozmowy, spaceru, gry w piłkę, jazdy na rowerze. I nagle coś, co było zwykłym zachowaniem, jest wykroczeniem. No to jak facet zgłasza, że jego sąsiad chodzi od godziny z psem wokół bloku, a powinien siedzieć w domu, to co to jest? No donos.
M. przyznaje, że rzadko zgłoszenia dotyczą poważnych wykroczeń, takich jak opuszczenie domu w czasie kwarantanny. - A donosów jest dużo, choć jak poluzowali te obostrzenia, to trochę mamy ich teraz mniej - opowiada M. - Najczęściej to nas wzywają, bo ktoś gra na boisku w piłkę, bo ludzie stoją przed blokiem bez zachowania odstępu i rozmawiają, bo dzieci się bawią, a nie powinny… A ludzie bardzo często już nie wiedzą, co im wolno, a czego nie. Jest taki szum medialny, a przepisy się zmieniają co chwilę, często nawet my, w policji, mamy problem z interpretacją tych przepisów.
- Ludzie myśleli, że skoro pootwierano galerie handlowe, to na boisko też można wyjść. Logiczne, prawda? Przecież na chłopski rozum bezpieczniej jest grać w piłkę w kilka osób na świeżym powietrzu niż łazić po zamkniętym budynku, w którym może przebywać nawet dwa tysiące osób? Ale miasto zabroniło korzystania z boisk i ludzie są zdezorientowani.
Podjeżdżamy, grupa ludzi gra w piłkę, przecież nic złego nie robią. I w takich sytuacjach staramy się ich tylko pouczać. Albo dostajemy od dyspozytora zgłoszenie, oczywiście anonimowe, że na Polu Mokotowskim jest grupa ludzi bez maseczek. Podjeżdżamy, a tam z 200 osób. I nie wiadomo, jak w takiej sytuacji się zachować: iść i legitymować tych ludzi czy dać sobie spokój?
Mandat dla lakiernika i malarza?
- Nasz sąsiad prowadzi nieduży zakład lakierniczy - opowiada pani Marta, mieszkanka jednej z podostrołęckich miesjcowości. - Rząd zakazał wszelkiej działalności, a ten chłop ma dużą rodzinę na utrzymaniu i nie ma z czego żyć. Facet w desperacji zgodził się polakierować samochód kuzyna. Sam, w zamkniętym zakładzie. Ktoś wezwał policję. Groziła mu kara administracyjna od sanepidu, nawet 30 tys. zł. Ale policjanci się nad facetem ulitowali. Dostał 200 zł mandatu. Ale nie wiem, co tam do tego druczku wpisali…
Mandatu udało się uniknąć pani Barbarze, która prowadzi dom gościnny w okolicach Augustowa. Ma siedem pokoi dla letników, którzy ją odwiedzają między czerwcem a wrześniem. W okresie pandemii jednak to nie wczasowicze składali jej wizytę, ale policja. I to kilkakrotnie. - Z powodu anonimowych donosów - mówi poirytowana pani Barbara. - A wszystko dlatego, że nasz dom i okolice Puszczy Augustowskiej umiłował sobie przyjaciel mojej rodziny, artysta malarz Krzysztof Karewicz. Od trzech lat prowadzi tu swoje atelier, jest też u nas zameldowany.
- Tu jest jego polski dom, bo na co dzień mieszka w Wielkiej Brytanii. Pięć dni przed marcowym ogłoszeniem zakazów przyjechała do Krzysztofa rodzina, siostra z dwójką dzieci i syn z żoną. Mamy tu 460 metrów domu i dwa hektary ogrodzonego terenu, dla wszystkich wystarczyło miejsca. Ustaliliśmy, że czas pandemii rodzina Krzysztofa spędzi z dala od miasta. Zwłaszcza, że od nas do najbliższego sąsiada jest 500 metrów. Wtedy się wszystko zaczęło.
Najpierw koleżanka poinformowała panią Barbarę, że ktoś złożył u wójta w Płaskiej na nią donos, że podobno nielegalnie przyjmuje gości. - Zadzwoniłam do wójta, wyjaśniłam sprawę. Powiedział, że rozumie, że nawet telewizja u niego była, ale wszelkie zarzuty o nielegalne przyjmowanie gości odrzucił, bo wie, co się na jego terenie dzieje - opowiada pani Barbara.
- Dwa dni potem przyjechała do nas dużym radiowozem policja z Augustowa. Powiedzieli, że był anonimowy donos. Spisali nas i pojechali. Ale to nie koniec. Zaczęły się wizyty dzielnicowego: w drugi dzień Wielkanocy, dwa dni potem kolejna, w majówkę następna. Wszystko efekt anonimowych zgłoszeń. Czy policja naprawdę nie ma nic lepszego do roboty? - pyta retorycznie pani Barbara, ale przyznaje, że funkcjonariusze byli mili i dobrze się zachowywali w czasie obowiązków, których przecież nie mogli nie wykonać.
Donosiciel czy sygnalista?
Rzecznik komendy stołecznej policji przyznaje, że policjanci solidnie odczuli aktywność warszawiaków w sprawie koronawirusa. - Nie ma co ukrywać, że w dniach, gdy liczba zgłoszeń dobiegała 500 dziennie, wymagało to przeorganizowania zadań - mówi Marczak. - Również policjanci pracujący na co dzień w zespole prasowym muszą wtedy realizować zadania patrolowe. Warto zatem zastanowić się przed wezwaniem policji, czy to jest zasadne. Często wystarczy po prostu zwrócić kulturalnie uwagę drugiej osobie, by przestrzegała obostrzeń związanych z zapobieganiem rozprzestrzeniania się koronawirusa.
Zdaniem psycholożki Katarzyny Szymańskiej nie każda osoba, która zgłasza łamanie przepisów związanych z COVID-19, zasługuje na miano donosiciela. - Donosiciel to ktoś zdecydowanie o negatywnych cechach. Warto jednak pamiętać, że łatwo go pomylić z sygnalistą, czyli osobą, która pełni w grupie czy społeczności rolę kogoś, kto ostrzega przed zagrażającym niebezpieczeństwie - mówi psycholożka.
- Tym, co rozróżnia te dwie postawy, jest motywacja, która napędza je do działania. Sygnalista kieruje się dobrem grupy i w jej interesie działa. Donosiciel sam czerpie korzyści z tego, że donosi. Trudno jednak wyrokować, dlaczego ludzie donoszą na sąsiadów, że ci na trawniku stoją w zbyt małej odległości od siebie - ocenia.
- Obserwujemy teraz wiele takich zachowań, gdzie ludzie postępują nieracjonalnie właśnie z powodu lęku przed chorobą czy śmiercią. Taka postawa raczej bliższa jest roli sygnalisty. Z drugiej strony - czas pandemii, czyli czas wielu zakazów i nakazów - to doskonały moment, by zemścić się i odegrać na nielubianej sąsiadce, uciszyć zbyt głośno bawiące się dzieci, dać upust frustracji. Dla donosiciela właśnie wyładowanie się w ten sposób może być korzyścią, którą odnosi - kwituje Szymańska.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl