Drogie in vitro. To często bieda i długi na lata
Dla Polek starających się latami o dziecko brak dofinansowania do procedury in vitro to dramat. Wiele z nich ma do wyboru: albo zrezygnować z marzeń o dziecku, albo zapożyczyć się i wpaść na lata w długi.
16.01.2017 14:35
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Właśnie (w 2016 r.) zakończył się trwający od 2013 r. rządowy program wsparcia in vitro. Dzięki niemu pary, co do których stwierdzono, że mogą poddać się procedurze in vitro, miały szanse na leczenie finansowane ze środków publicznych.
Jednak obecny rząd doszedł do wniosku, że program ten jest zbyt drogi w stosunku do osiągniętych wyników. Za wydane na niego 110 mln zł udało się przeprowadzić blisko 32 tysiące procedur zapłodnienia pozaustrojowego i potwierdzono 12,5 tys. ciąż na 39 tys. transferów zarodków. W wyniku działania programu na świat przyszło 6210 dzieci.
Brak państwowej pomocy w finansowaniu, to dramat dla wielu niepłodnych, niezbyt zamożnych par. Pół biedy, jeśli mieszkają w Częstochowie, Łodzi, Sosnowcu, Poznaniu, Warszawie czy Gdańsku. W tych miastach albo już działają samorządowe programy dofinansowania do in vitro, albo wkrótce będą działać. Mieszkańcy innych miast, gdzie takich programów nie ma, muszą liczyć tylko na siebie.
Ostatnio propozycje refundacji in vitro odrzucili krakowscy radni.
Tysiące na procedury
– Nie stać mnie na in vitro – pisze na swoim blogu Kakilife.pl Kasia zwana w blogosferze Paradise. Kobieta miała to szczęście, że udało jej się załapać do rządowego programu, ale refundowane trzy transfery zarodków w jej przypadku nie zakończyły się się urodzeniem dziecka. Przed ostatnią próbą napisała: „do mnie dotarło, że to koniec mojej drogi przez in vitro.”
Ceny in vitro wykonywanego komercyjnie wahają się od 6000 zł do 15000 zł. Cena zależy od stanu zdrowia pacjentów. Jeśli jednak trzeba dodatkowo znaleźć np. dawczynię komórki jajowej, to koszty przekraczają 20 000 zł. Do tego dochodzą też koszty przechowywania zamrożonych zarodków i ponowne próby ich transferu. Bo w przypadku pierwszego, tylko co trzecia pacjentka ma szanse zajść w ciążę. A nie każda ciąża kończy się przecież urodzeniem dziecka.
Czasami kliniki oferują pomoc w załatwieniu pożyczki.
Kasia na blogu żałuje, że nie mieszka w Łodzi, gdzie władze samorządowe zdecydowały o wsparciu finansowym par starających się o dziecko metodą zapłodnienia pozaustrojowego. W jej mieście tego nie ma, więc nawet, jak ktoś się załapał na program rządowy, to i tak musiał mieć pewne zaplecze finansowe. Jak policzyła na swoim blogu Kasia, koszt jednej refundowanej procedury, to ok. 2500 zł.
– To i tak niewiele. Ja zapłaciłam za wszystko z własnej kieszeni. Wydałam ponad 10 tys. zł, ale tylko dlatego, że udało mi się za pierwszym razem – opowiada Anna. – Pewnie zapłaciłabym o jakieś 1500 zł więcej, gdyby nie to, że mam ciotkę lekarkę, od której udało mi się „wyłudzić” skierowania na część badań.
Anna zdecydowała się na in vitro na własną rękę, bo usłyszała od lekarza, że przy tak zaawansowanej endometriozie ma tylko kilka miesięcy na to, by zostać mamą. – Zastanawiałam się przez tydzień, co zrobić. Zdecydowałam jednak, że postawię wszystko na jedną kartę. I rozpoczęłam starania o dziecko metodą in vitro – opowiada.
Okazało się, że problemy ze zdrowiem miała nie tylko ona, ale także jej partner. Ostatecznie zdecydowali się na skorzystanie z nasienia dawcy. – Miałam taki moment, gdy wbijałam pin potwierdzający zapłatę rachunku w klinice, a kwota była taka, jaka nigdy nie wpłynęła na moje konto w jednym przelewie. Wtedy pomyślałam sobie, że jest to moja jedyna szansa na dziecko. Za in vitro zapłaciłam trochę z oszczędności, resztę kartą kredytową – opowiada.
I choć jej dziecko urodziło się już prawie dwa lata temu, do dziś nie może wyjść z długów. – To suma kosztów in vitro, prywatnej opieki w czasie ciąży i cesarskiego cięcia w prywatnej klinice. Fakt, obchodziłam się ze sobą jak z jajkiem, ale wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić ani na jeden błąd, żadne zaniedbanie. Teraz albo nigdy. Liczę, że kiedyś spłacę te długi – opowiada Anna.
Przez lata na wdechu
Marta jest mężatką od prawie osiemnastu lat, ma siedmioletniego syna. O dziecko zaczęli starać się zaraz po ślubie. – Byliśmy młodzi, jeszcze przed trzydziestką, więc przez dwa lata staraliśmy się spontanicznie. Dziecka nie było, ale jakoś się tym szczególnie nie przejmowaliśmy. W pewnym momencie zaczęliśmy się jednak martwić, że coś jest nie tak. Zrobiliśmy badania i okazało się, że ze mną wszystko ok, ale nasienie mojego męża jest słabej jakości. Rozpoczęliśmy leczenie. W tamtych czasach o refundacji nie było mowy – opowiada.
Jako że byli młodzi, a kobieta zdrowa, lekarze zaproponowali im inseminację. – Przeszliśmy trzy próby, wszystkie były nieudane – opowiada Marta. Koszty? – Nie pamiętam, bo na początku nie liczyłam przekonana, że bardzo szybko będziemy mieć dzidzię. Potem nie liczyłam już z premedytacją. Byłam przerażona kosztami całego leczenia. To dlatego, że dla nas rachunki płacone w klinice były astronomiczne. Oboje pracujemy w budżetówce i kokosów nie zarabiamy – opowiada.
Po kilku latach starań lekarze powiedzieli im, że jedyną szansą jest in vitro. I w dodatku muszą się spieszyć, bo są coraz starsi. – Samo in vitro kosztowało wtedy w klinice, w której się leczyliśmy ok. 10 tys. zł. Do tego leki. Dziś są one refundowane, wtedy nie były. Płaciliśmy za wszystko z własnej kieszeni. W aptece zostawialiśmy setki złotych – wspomina Marta.
Udało im się za drugim razem. – Nasz syn przyszedł na świat po ośmiu latach leczenia. To był okres gigantycznego zaciskania pasa. Jeździliśmy starym samochodem. Wakacje spędzaliśmy pod namiotem u rodziny. Na nic więcej nie było nas stać, bo budowaliśmy także dom. Tak naprawdę przez ten czas utrzymywali nas rodzice, którzy dodatkowo sprzedali działkę, by nas trochę wesprzeć. A wszystko, co my zarobiliśmy, szło na leczenie – opowiada.
Do nowego domu wprowadzili się, gdy Marta była w ciąży. – Warunki jednak były dość surowe, bo np. nie mieliśmy w domu podłóg. Na betonie położyliśmy wykładziny. Ale byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy nowe życie – wspomina.
Bez podłóg mieszkali przez dwa lata. – Tak naprawdę dom wykończyliśmy dopiero teraz – mówi Marta.
Dziś czasem myślą, że fajnie byłoby mieć więcej dzieci, ale po urodzeniu syna nie czuli się na tyle pewnie finansowo, by się tego podjąć.