Dwa dni bez Jadźki
Co robić, kiedy dziecko wyjeżdża do babci na dwa dni? Odpowiedź jest prosta: wszystko, co przyjemne, niezdrowe i niezwiązane z dziećmi.
19.08.2008 15:43
Co robić, kiedy dziecko wyjeżdża do babci na dwa dni? Odpowiedź jest prosta: wszystko, co przyjemne, niezdrowe i niezwiązane z dziećmi. My skorzystaliśmy z okazji, by znowu poczuć się jak para bez potomstwa. Udało się tylko do pewnego stopnia.
Przyczyna oddania dziecka na wychowanie do dziadków była jedna: wesele przyjaciela, które miało odbyć się 300 km od naszego miasta. W takim wypadku trzeba było porzucić Jadźkę wcześniej i załatwić wszystkie ważne sprawy przed imprezą i podróżą w piątek i wrócić po nią w niedzielę po południu. Cały weekend nasz! Hulaj dusza, piekła nie ma!
Rozpoczęliśmy od tych ważnych spraw przed wyjazdem, czyli garnitur do pralni, kupno dodatków do sukienki, prezent dla pary młodej. Stale myśląc o tym, że ten wieczór wreszcie należy tylko do nas, załatwiliśmy wszystko w piętnaście minut. Najszybsze przygotowania do wesela w historii weselnictwa.
Jadźka w tym czasie szalała na działce u dziadków. Moja mama w ciągu tych piętnastu minut zdążyła poczęstować ją wszystkim, czego Jadźka jeść nie powinna. Babcia bowiem ma w zwyczaju trenować podniebienie wnuczki ile wlezie. Czekolada, smażone mielone, grochówka, truskawki, na które Jadźka ma uczulenie – wszystko to trafia prosto do buźki ucieszonej Igi.
Dobrze więc, że tego nie widzę. Siedzę sobie bowiem w restauracji i jem olbrzymi puchar lodów, popijając mocną kawą. Mąż siedzi koło mnie z takim samym zestawem, plus rurka z kremem i większy puchar. Powiecie – ale szalona rozrywka. Jak dzieci, co z kieszonkowym urwały się do centrum handlowego. Nic dodać nic ująć. Poza tym to następnego dnia czekały nas rozrywki bardzie „wysublimowane”: wódka, weselne jadło i tańce do rana. Dzisiaj więc mogliśmy po prostu postarać się przypomnieć, jak było bez dziecka. Ustaliliśmy zasadę weekendu: ani słowa o Jadźce. Pod groźbą wychodzenia z nią na spacer przez następny tydzień. Po słodkościach poszliśmy do kina.
Na zegarze dwudziesta pierwsza. Kiedy my siedzimy w kinie, Jadźka skacze po babci i dziadku w łóżku. Nie może zasnąć, więc moi zrezygnowani rodzice, zatwardziali kinomaniacy, włączają TopTrendy. Jadźka gibie się w rytmie piosenek Krawczyka i dziwi się, że mu jakaś młoda laska pada do nóg. Zasypia, bo nie może na to patrzeć.
Film „Dwa dni w Paryżu”. Prawie jak tytuł tego felietonu. Prawie, bo też był o trudnej miłości. Tyle że nie do dziecka, a kobiety do mężczyzny. Dzieci w nim, na szczęście, nie było w ogóle. Za to przypomnieliśmy sobie dość drastycznie, że podróżowanie jest fajne. Postanowiliśmy, że następnym razem porzucimy Jadźkę na dwa tygodnie i polecimy do Francji. Po filmie kupiliśmy butelkę szampana, wróciliśmy do pustego domu i wleźliśmy do łóżka. Szczegółów nie pamiętam. Spaliśmy jak zabici do dziesiątej rano.
Jadźka obudziła się o piątej. Babcia otworzyła jedno oko, a w drugie dostała rogiem od „Gąski Balbinki”. Czytała przez godzinę, po czym zasnęła. Jadźka poczytała trochę sama i zrobiła to samo. Podróż samochodem do Torunia była jak wyprawa przez Stany Ameryki Północnej na naszą miarę. Luz blues, w niebie sama dziury. Muzyka na cały regulator, śniadanie w barze przy szosie, rozmowy o niczym i błogi hałas, którego sprawcą nie jest Jadźka. Ups, nie miało być nic o niej. Potem piękny ślub, wesele pod miastem na świeżym powietrzu, pyszne jedzenie, zimne trunki i nienajgorszy zespół weselny. Żyć nie umierać. Pierwsze wesele od lat bez brzucha, bez nabrzmiałych piersi i bez… wiadomo kogo. Lepiej być nie mogło.
Tymczasem Jadźka łazi boso po trawie, kąpie się w baseniku, wita się z krowami i kotami. Zakochała się w porzeczkach – czarnych, czerwonych – obojętnie, byle dużo. Buja się na hamaku i uczy się nowych słów. Opala się mimowolnie jak murzyniątko. Ani razu nie woła mama ani tata. Chyba też postanowiła, że w ten weekend ani słowa o rodzicach…
Rano w niedzielę nie czuliśmy się najlepiej. Ale nic nie szkodzi, kac był też w naszych planach, jako dawno niedoświadczany stan. Przynajmniej u obojga jednocześnie. Nagle koło południa zaczęło nam się nagle spieszyć. Poprawiny? Nie, dziękujemy. Musimy wracać. I chociaż babcia w telefonie przekonywała nas, że jeszcze wiele czekoladek pozostało przez Jadźkę niezjedzonych, postanowiliśmy w tej chwili wsiąść do samochodu. A raczej pędzić. Lecieć do naszej Jadźki jak na skrzydłach. Całą drogę gadaliśmy o naszej porzuconej córce. Zasadę milczenia wyrzuciliśmy przez okno gdzieś pod Toruniem.