Dzieci uprowadzone przez własnych rodziców. Innego wyjścia nie mieli
Byli przekonani, że za granicą ich życie lepiej się ułoży. Miały być pieniądze, dom i dzieci. To właśnie dzieci przeżyły największy koszmar. Aneta i Jacek dowiedzieli się, że odebrano im troje maluchów, bo nie spodobali się urzędnikowi Jugendamtu. Na Joanną i Rafała doniósł sąsiad. Część z nich zdecydowało się porwać własne dzieci, by móc żyć razem.
Dobre jest to, że jesteśmy razem
W czerwcu 2009 roku Aneta i Jacek Kowalscy wyjechali do Hanoweru. Wtedy mieli już syna, Gabriela. To miało być ich nowe miejsce, nowy start. W Niemczech urodziły im się dwie córeczki, Julia i Viktoria. Kiedy Aneta była jeszcze w ciąży rodziną zainteresował się niemiecki urząd do spraw dzieci i młodzieży – Jugendamt.
Urzędnicy zaoferowali pomoc asystenta rodziny. Zgodzili się. To miała być ich szansa na uproszczenie wszystkich najważniejszych procedur.
- Zaczęło się od odwiedzin pani z Jugendamtu, która przyszła, przedstawiła się i zaoferowała taką pomoc. Nie sugerowała się niczym. Wszystko przemawiało na korzyść miłej współpracy. Wszelkie prace urzędowe, papiery do przedszkola itd., miały być ułatwione – mówiła ostatnio w „Dzień dobry TVN” Aneta Kowalski.
Minęło kilka miesięcy, a asystent miał coraz bardziej ingerować w życie rodziny, narzucał sposób wychowania dzieci. Kowalscy chcieli zrezygnować z jego pomocy. – Przyszedł po dwóch godzinach z panią z Jugendamtu. Zabrali dzieci, mówiąc, że muszą być przesłuchane. Byliśmy święcie przekonani, że miną 2-3 dni i dzieci wrócą do domu. Jak mi później syn zrelacjonował, już w windzie pracownicy podzielili ich. Syn miał trafić do pogotowia, a dziewczynki do rodziny zastępczej oddalonej o 100 km od naszej miejscowości – opowiada.
Trzy dni później rodzice dostali wyrok z sądu, że zostały im odebrane prawa rodzicielskie. Jugendamt argumentował to trudną sytuacją życiową rodziny i rzekomym alkoholizmem Anety i Jacka. Podejrzewano też, że jedna z dziewczynek była bita. Kowalscy byli w szoku, nie wiedzieli co robić. Zaczęła się ich walka o odzyskanie dzieci. Udało im się potwierdzić dzięki badaniom lekarskim, że nie są ani chorzy, ani uzależnieni od alkoholu. Jak dziś przyznają, prawdziwym powodem odebrania im dzieci było nie to, co podano w oficjalnych dokumentach, a konflikt z asystentem.
Dzieci zobaczyli dopiero po trzech miesiącach. Aneta od razu zauważyła, że dziewczynki były zaniedbane, brudne, na ciele miały ślady przemocy. Wydawało się też, że ktoś podał im środki odurzające.
Kowalscy nie mogli zrobić nic. Przysługiwały im niedługie spotkania i rozmowy telefoniczne. Zawsze po niemiecku, bez okazywania uczuć. – 14 miesięcy poniżania się, 14 miesięcy próśb, wniosków, skarg. Wszystko bezskutecznie. Wszystkie legalne metody były wyczerpane. Było tylko jedno wyjście. Skończyć to cierpienie dzieci i nasze i wywieźć je. W styczniu ubiegłego roku Aneta poprosiła, czy mogłaby zabrać dzieci do zoo bez nadzoru. Rodzina zastępcza zgodziła się, a zamiast na wycieczkę, zabrała córki do Polski. Sprawą zajęli się urzędnicy w kraju, bo Jugendamt nakazał wydanie całej trójki dzieci. Sąd w Bytomiu stwierdził, że choć rodzice uprowadzili dzieci bezprawnie, to powrót do Niemiec naraziłby je na „szkody psychiczne”. Dziś Anecie grozi 5 lat pozbawienia wolności, jeśli znajdzie się w Niemczech. Nie żałuje. Jak przyznaje, dobre jest to, że są razem.
Kontrowersyjne wyroki urzędników
Takich historii jest znacznie więcej. Niemiecki Jugendamt od lat z jednej strony chwalony jest za szybkie reagowanie w przypadkach, gdy dzieci są źle traktowane przez rodziców, z drugiej krytykowany za zbyt duże ingerowanie w sprawy rodzin.
- Statystyka mówi, że w roku 2014 zostało odebrane 48 tys. dzieci w całych Niemczech. Trudno powiedzieć, ile wśród nich jest Polaków. Przypuszczam, że nie tylko Polaków, ale też obcokrajowców jest proporcjonalnie najwięcej, bo te osoby nie mogą się bronić. Nie posiadają środków finansowych i czasem też jest tak, że samotnie wychowują swoje dzieci. Oni są najbardziej zagrożeni – mówi Markus Matuschczyk, adwokat rodziny Kowalskich, który zajmuje się podobnymi sprawami od lat.
W 2014 roku głośno było o sprawie polskiego małżeństwa, któremu niemiecki urząd odebrał trójkę dzieci po donosie sąsiada. Joanna i Rafał Tatera mieszkali już wtedy w Berlinie dwa lata. On nie pracował, ona była na urlopie macierzyńskim. Któregoś dnia skonfliktowany z nimi sąsiad powiadomił Jugendamt, że maltretują swoje dzieci. Urzędnicy interweniowali natychmiast. Uznali, że rodzice źle zajmują się swoimi dziećmi i umieścili je w rodzinie zastępczej. Państwo Tatera próbowali walczyć, ale nie mogli nic zrobić. Zostały im tylko spotkania w ustalonych godzinach i opłacanie rachunków za pobyt dzieci pod opieką Jugendamtu. Jak podawało RMF24.pl, kwota opiewała na 17 tys. euro miesięcznie.
- Widujemy się z nimi dwa razy w tygodniu po półtorej godziny. Pod nadzorem w biurze Jugendamtu. Nie wolno nam z nimi mówić po polsku ani okazywać uczuć. Na kanapie siedzi zazwyczaj sześć, siedem osób, urzędnicy Jugendamtu, którzy bacznie nas obserwują, gdy bawimy się na dole, na podłodze z dziećmi. Dzieci wyglądają na zaniedbane, ale boimy się o tym mówić, by znów nie usłyszeć, że jesteśmy agresywni – mówili rodzice dzieci w jednym z wywiadów.
Głośno było jednak nie tylko o przypadkach z Niemiec czy krajach skandynawskich, ale też z Wielkiej Brytanii. Jak podawała „Gazeta Wyborcza”, służby socjalne odbierają Polakom na Wyspach nawet 100 dzieci rocznie. Większość z nich trafia do brytyjskich rodzin zastępczych, niewiele z nich może wrócić do rodzinnego kraju.
- To, co dla Brytyjczyków jest normalne, dla Polaków już niekoniecznie. Na przykład na Wyspach nie można zostawiać dzieci poniżej 12. roku życia bez opieki w domu. Nauka w szkole zaczyna się w wieku czterech lat. Rok szkolny podzielony jest na cztery semestry, a opuszczanie zajęć powoduje poważne konsekwencje – mówiła w rozmowie z WP Alicja Kaczmarek, prezes organizacji Polish Expats Association.