Dziewczyna z rudzikiem
W wilgotny dzień dźwięki niosą się świetnie. Co prawda, łania uchodzi za milczącą, ale zagryzana wyje. Słyszysz i wiesz, że to skowyt umierającego. Nie da się do tego przyzwyczaić, ale dla młodych ornitologów to codzienność. Zwłaszcza jeśli pół roku spędza się w Puszczy Białowieskiej tak jak Oliwia.
19.07.2019 | aktual.: 30.07.2019 20:45
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Marian podchodzi do płotu i mówi: "A widziała pani mojego ptaszka? Bury jest i robi: tii tiii tiri. Jak on się nazywa? Słoninę zje?”. Żeby zaspokoić ciekawość Mariana, Oliwia idzie po atlas ptaków. Szukają.
– To on – Marian pokazuje palcem.
– Niemożliwe, nie występuje w tych okolicach – wyjaśnia Oliwia. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo, jeśli pod okna podchodzą ci żubry, a w ogródku jak gdyby nigdy nic rosną storczyki.
Szare piórka, rudy brzuch
Oliwia Karpińska ma 28 lat, a od czterech na pół roku zaszywa się w Puszczy Białowieskiej. Ma urodę śpiącej królewny – burza blond fal, półprzezroczysta skóra, jasne rzęsy. Niebawem broni doktorat z ornitologii.
– Piszę o sukcesie lęgowym rudzika – mówi.
– I jak, odniósł sukces? – pytam.
– No właśnie w tym roku nie bardzo, ale ja się o niego nie boję, rudzik jest zwycięzcą tak czy siak. Przystosowuje się do warunków.
Oliwia niekoniecznie chciała zajmować się rudzikiem. Taki mały? Pospolity? Większość biologów marzy o "oryginalnym" przedmiocie badań.
Okazało się, że ten banalny rudzik, którego można spotkać w większości miejskich parków jest słabo zbadany. W sezonie lęgowym jest bardzo skryty. Jeśli czuje się obserwowany, będzie oszukiwał. Widzisz, że buduje, a kiedy odleci, skradasz się, żeby zanotować, w którym dokładnie miejscu jest gniazdo, a tam nie ma żadnego gniazda, tylko naznoszone piórka, trawki i listy. Nie raz dała się nabrać.
Ewolucja: od płazów do ptaków
W podstawówce interesowała się płazami. W końcu rodzice zgodzili się na żółwia. Jeśli nie zgarnęła go z ogrodu przed pierwszymi chłodniejszymi nocami w sierpniu, Michele znikał. Znajdowała go wiosną zżerającego nowalijki albo wygrzewającego się w słońcu. Fascynowało ją to i chyba trochę dlatego przyszło jej do głowy, że może zostałaby "panią od gadów" - herpetolożką.
Kolejnym pomysłem była mikrobiologia. Szybko okazało się jednak, że od oparów płynu Lugola ją mdli. Ktoś taki nie nadaje się do pracy w laboratorium.
No a potem poznała dr. Marka Kellera. Nazywali go profesorem od ptaków i życia. Chciała być jak on.
W wakacje pojechała na wyjazd ornitologiczny do Lasów Sobiborskich i wsiąkła. Od lat pasjami oglądała programy Davida Attenborougha, ale jakoś nie przyszło jej do głowy, że praca w terenie jest dla niej. Miała 22 lata i prowadziła typowo studenckie życie – puby, imprezy, wkuwanie po nocach.
– Siedzisz w środku lasu i to wszystko znika, ale nie czujesz, że to strata. Tak intensywny kontakt z naturą działa, jak gdyby w twojej głowie zostały przestawione zwrotnice. Uczysz się spokoju, masz wrażenie, że wreszcie możesz oddychać nie na pół gwizdka. I nie chodzi o świeże powietrze – mówi Oliwia.
Osoby przyzwyczajone do betonu często doznają w głuszy rodzaju epifanii, zupełnie niezwiązanej z religią. Oliwia pamięta szczególnie jedną taką sytuację. Od wschodu słońca siedziała pod drzewem i obserwowała zachowanie ptaków, żeby dowiedzieć się, czy pisklęta już się wykluły. To był początek maja – w nocy ulewa, w dzień upał. Puszcza wyglądała bajkowo. Ostre płomienie słońca w koronach i paprocie spowite mgłą.
Około południa wyciągnęła kanapkę. Papier szeleścił, usłyszała w ostatniej chwili, że coś biegnie prosto na nią. I to w tempie, w jakim nie porusza się żaden człowiek. Zerwała się na nogi, zastanawiając się gorączkowo, na które drzewo mogłaby się wspiąć.
Nie zdążyła wybrać, bo z krzaków wypadła łania. Sapała chrapliwie i lśniła od potu. Chwila i jej nie było. Oliwia już miała zacząć szukać wyrzuconej w popłochu kanapki, a tu wyskoczył wielki, puchaty basior. Był zaledwie kilka metrów od niej i przytrzymał ją wzrokiem, nie zwalniając biegu. To nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund, ale Oliwia miała wrażenie, że czas się zatrzymał.
– Jeśli wierzę w jakąś siłę stwórczą, to w matkę naturę. Moim bogiem jest ewolucja – mówi.
Wilk nie dopadł łani. Słyszałaby. W wilgotny dzień dźwięki świetnie się niosą. Zagryzana łania skomle, charczy, chociaż zazwyczaj są milczące. Słyszysz i wiesz, że to skowyt umierającego.
Co je wróbelek?
Pamięta pierwsze zajęcia, które miała prowadzić. Pod salą znajomi z roku, którym po drodze powinęła się noga mówią: "Oliwka, tych zajęć to dziś chyba nie ma, może pójdziemy na piwo?". A ona wyciągnęła klucz i otworzyła salę.
Miała 24 lata, ale wyglądała na 16. Zawsze znalazło się kilka niesubordynowanych osób, które nie miały zamiaru jej słuchać ani szanować. Poskutkowała zmiana stylu i "dzień dobry", ale stawiać oceny znajomym i tak było trudno.
Stypendium podstawowe: 1,4 tys. złotych. Żeby żyć w Warszawie, Oliwia musiała dorabiać. Prowadziła lekcje z dziećmi, jeździła na weekendowe wycieczki z dorosłymi. Jasne, że to fajniejsze niż praca zmianowa za barem, ale mimo wszystko tłumaczenie 7-latkom, co je wróbelek, nie ma za wiele wspólnego z pracą naukową. Zastanawiała się czasem, po co w ogóle poszła na ten doktorat, skoro nie ma na niego czasu.
Zarywała za to noce, by dostać dodatkowe stypendium. Udało się, dali jej 2,5 tys. złotych i nie musiała aż tyle pracować.
Tym bardziej, że zaczęły pojawiać się bardziej dochodowe zlecenia, głównie inwentaryzacje przyrodnicze. Przy ociepleniach czy remontach starych budynków w sezonie lęgowym zatrudnia się ornitologa, który ma stwierdzić, czy ptaki nie zamieszkują murów, poddaszy i czy nie ma tam przypadkiem gatunków zagrożonych. To fajne pieniądze – dwie kilkudniowe inwentaryzacje i masz spokój finansowy na pół roku.
Kiedy Oliwia szła na biologię, jej tata załamywał ręce. Do tej pory nie może nadziwić się, że ornitologia jest opłacalna. Teraz już tylko żartuje, czy po to studiowała tyle lat, żeby latać w gumofilcach.
I rzeczywiście, Oliwia odkąd zaczęła pracować w Puszczy, przestała się przejmować tym, jak wygląda.
– Mogę wejść do sklepu w kaloszach i dwa razy za dużej kurtce. Pięć lat temu spaliłabym się ze wstydu. Z drugiej strony, kiedy wracam z głuszy, lubię się umalować, założyć szpilki. Przyjemna jest sama metamorfoza - mogę być i Oliwią-naukowczynią i Oliwią-atrakcyjną dziewczyną – mówi.
Dr hab. matka
– Dziecko to nie kamień, który ciągnie cię na dno. Jasne, że kobiety-naukowczynie mają trudniej i może dłużej zajmie im napisanie habilitacji, czy dojście do takiej liczby publikacji jak koledzy, ale to nie jest aż tak wykluczające. Moja przyjaciółka pisze właśnie habilitację z porostów. Kiedy dziesięć lat temu pracowała nad doktoratem i potrzebowała próbek, brała córkę i psa w góry – mówi Oliwia.
Od roku ma chłopaka. Poznali się na zjeździe naukowym. Ornitologowi z ornitologiem zawsze bardziej po drodze. Rozumieją się.
W puszczy kalendarz i zegarek tracą rację bytu. W sezonie lęgowym wychodzi się przed wschodem słońca, a wraca po jego zachodzie. Bywa, że trzeba wstać o 3 w nocy.
– Po miesiącu nie masz pojęcia, jaki jest dzień tygodnia. Kilka razy postanowiliśmy zrobić sobie dzień wolny, pojechać po większe zakupy do miasteczka, iść do kina. Przyjeżdżamy, a wszystko zamknięte na cztery spusty. Niedziela – śmieje się Oliwia.
Są takie momenty, że siedzisz w lesie, jest minus 20, a ty musisz zostać jeszcze 5 godzin, bo robisz pomiary. Albo przedzierasz się przez pokrzywy, wszędzie owady i myślisz „dlaczego właściwie chciałam zajmować się tym cholerstwem”. No, ale potem wracasz do cywilizacji, mija tydzień, a ty znów chcesz jechać w krzaki.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl