Felieton naiwny
Poczułam ostatnio, że mam już trochę dosyć. Każdego ranka, budząc się, oprócz całej listy swoich własnych osobistych zmartwień - większych i mniejszych - miałam w głowie myśl: „ co dziś znowu się zdarzy?”. Ktoś dziś znów kogoś wyzwie? Przeczytam jakiś paszkwil w sieci? Będziemy się kłócić o jakieś imponderabilia? Ktoś nadużyje władzy? Ktoś znów będzie usiłował dzielić i skłócać ze sobą ludzi?
Dopadło mnie wielkie znużenie. Fontanny szamba, wybijające co rusz w moim otoczeniu, zaczęły mnie okropnie męczyć. Polska męczy, świat męczy. Ileż złej energii generujemy każdego dnia, gapiąc się w ekrany swoich komórek i laptopów! Od tego ciągłego nurzania się w mroku, zaczęło mi się robić dziwnie, nieprzyjemnie, niemiło. Patrzyłam na ludzi obok siebie w metrze albo tramwaju i czułam przykrą obcość. Taką a priori, bez żadnego wyraźnego powodu. Jakby świat paskudnych statusów na fejsbuku przesączył mi do głowy wrażenie, że wszyscy się tu bardzo nie lubimy.
I wtedy przypomniałam sobie reportaż „Czy potrzebne są nam czułe słówka” Renaty Radłowskiej, krakowskiej dziennikarki, publikowany ponad dwa lata temu w „Dużym Formacie”. Radłowska pewnego dnia postanowiła sobie, że co dzień powie komuś co najmniej jedną miłą rzecz. Taki obowiązkowy limit.
„Przez rok mówiłam miłe rzeczy ludziom w autobusach, na poczcie, w kolejkach do lekarza, urzędnikom w urzędach oraz ludziom próbującym sprzedać mi przez telefon rzeczy, których nie potrzebuję (…). W ciągu roku przekazałam dobre słowo prawie 600 osobom, może było ich więcej. Czyli średnio dwie dziennie. Żaden to wyczyn, żaden wysiłek. Mówiłam po prostu: "Czy ktoś już kiedyś pani powiedział, że jest pani bardzo podobna do Michelle Pfeiffer?" (ciąg dalszy był taki: "A kto to?"). "Świetne sznurówki" (do mężczyzny ze śmieciarki, który właśnie zabierał się do opróżniania kubła na śmieci).
Przypomniałam sobie ten reportaż właśnie teraz. Pewnie nie bez powodu – pomyślałam i postanowiłam zacząć robić to samo. Okazało się, że to nie jest wcale wielka sztuka. Choć początkowo musiałam się trochę przemóc. Bo to strasznie dziwne uczucie: powiedzieć komuś, kogo się przecież nie zna, coś tak osobistego jak komplement. Że mi się coś podoba w nim, albo, że fajna ta książka, którą czyta.
Zaczęłam od kobiet, bo wydawało mi się to prostsze. I na przykład powiedziałam pani, za którą stałam w kolejce w supermarkecie, że ma piękną torebkę. Bo miała – małą „listonoszkę” zdobną w kolorowe motyle. Wypowiedziałam po prostu na głos to, co i tak sobie w skrytości ducha myślałam. Pani spojrzała na mnie zdumiona, a potem się rozpromieniła i powiedziała mi, gdzie ją kupiła, za ile (niedrogo!) i że jej siostra też taką ma, a w sumie to ja też mam ładną.
Obu nam zrobiło się bardzo, bardzo przyjemnie. Potem dopadłam rudowłosą w kolejce w kiosku na dworcu PKS (rudowłose dziewczyny często obieram za cel, uwielbiam rude włosy!). „Jaki ma pani piękny kolor włosów” – powiedziałam, a ruda zapłoniła się jak pensjonarka. „Naturalny” – powiedziała z pewną dumą ( no ba!) i zrobiło się miło, nie tylko nam dwóm, ale i pani sprzedawczyni, która też dołączyła się do komplementów.
„
Ale naprawdę pyszna ta kawa” – zakomunikowałam bariście w kawiarni – a on spojrzał na mnie zaskoczony. „Naprawdę?” - powiedział z niedowierzaniem. „Jak miło! Nikt nam tego nigdy nie mówi”. No w sumie ja też nigdy sama z siebie tego wcześniej nie mówiłam. A właściwie czemu nie? Była przecież pyszna.
Zatem komplementuję. Staruszki na przejściach dla pieszych, że piękne kolczyki mają. Panów od remontu klatki, że mi się bardzo podoba, jak to wszystko elegancko wyremontowali, chłopaka, który przypinał rower do stojaka, że ma bardzo ładny plecak, panią od manikiuru, że pięknie mi to zrobiła i że jestem pod wielkim wrażeniem (bo byłam!). W sumie to nic wielkiego, drobiazgi, bzdurki, ale nie macie pojęcia, jak to dobrze robi! Komplementując innych ludzi czuję się fajnie, czuję się dobrze, widzę, jak taka mała, zupełnie nic mnie nie kosztująca rzecz rozjaśnia – mnie i ich.
Zatem – po niemal trzech miesiącach tej mojej terapii - chciałam polecić Państwu tę metodę – ona doskonale chroni przed zgorzknieniem, przed poczuciem wyobcowania, które mnie zaczęło dopadać, przed smutkiem. Oczywiście, wciąż jest strasznie dużo rzeczy, na które się wściekam, które chcę oprotestować i które bardzo mnie męczą. Ale ta mała miła rzecz każdego dnia to jak profilaktyczna witamina C w okresie przeziębień. Nie wiem, czy pomoże, ale na pewno nie zaszkodzi.