George Clooney
Włoscy przyjaciele mówią o nim, że jest jak toskańskie wino. Im starszy rocznik, tym bogatszy smak.
21.02.2006 | aktual.: 07.03.2006 08:07
Kariera George’a Clooneya nabiera rumieńców. Na polskie ekrany wchodzą dwa jego filmy: reżyserowany przez niego „Good Night, And Good Luck” i „Syriana”, za rolę w którym ma szansę dostać pierwszego Oscara. Aktor opowiada „Vivie!” o desperacji, jaka towarzyszyła powstawaniu tych obrazów, i o tym, że nie chce być wiecznym playboyem. *
*_Mariola Wiktor: - Czy zwrot w stronę kina politycznego i reżyserii to Pana reakcja na etykietkę seks-symbolu Hollywood i pokazanie światu: „nie jestem próżny”? _George Clooney: Ależ jestem! Do tego stopnia, że powiesiłem nad moim łóżkiem ogromne zdjęcie okładki „People Magazine” z podpisem: „Najprzystojniejszy żyjący mężczyzna świata”. Oczywiście żartuję! To nie ja wymyślam rankingi na najbardziej pożądanego kawalera albo na najlepiej ubranego mężczyznę, tylko prasa. Nie obrażam się z tego powodu, ale też nie przywiązuję do tego większej wagi. Gdyby było inaczej, nigdy nie zgodziłbym się przytyć i postarzyć dla roli agenta w „Syrianie”, tylko kurczowo trzymałbym się image’u przystojniaka, jaki wykreowałem w „Ocean’s Twelve: Dogrywka” i wcześniej. Nie znaczy to, że nie cenię już dobrego, inteligentnego kina rozrywkowego czy zabawnej komedii romantycznej, ale wydaje mi się, że nadszedł czas w moim życiu na pewną zmianę. Nie chcę mieć 60 lat i grać ciągle w scenach miłosnych z 35-latką. Nie jestem
etatowym podrywaczem Hollywood! Chciałbym się poświęcić kinu, które zadaje ważne pytania, zmusza widzów do myślenia, budzi emocje. W „Syrianie” na przykład pojawia się sugestia, że to CIA ponosi część winy za powstanie organizacji terrorystycznych na Bliskim Wschodzie. Na pewno nie wszystkim się to spodoba.
-_ Nigdy nie ciągnęło Pana do dziennikarstwa? W ostatnich filmach widać, że ma Pan kilka cech rasowego reportera. Stanowczość, dociekliwość, odwagę głoszenia niepopularnych poglądów, żyłkę hazardzisty. _Nie! Nie mam do tego talentu! Naprawdę... Może to brzmi dziwnie, bo mój ojciec Nick prawie przez 40 lat był dziennikarzem i reporterem telewizyjnym. Często jako dziecko podglądałem go w studiu. Próbowałem kiedyś swoich sił jako reporter w Warner-Ambex Cable Show, ale szybko zrozumiałem, że to nie dla mnie. Ten zawód wymaga umiejętności zadawania właściwych, celnych pytań, refleksu, opanowania, niesamowitej wiedzy oraz wielkiej odwagi i bezkompromisowości. Poza tym bałem się, że zawsze byłbym porównywany z ojcem i, niestety, działałoby to na moją niekorzyść. To właśnie ojciec nauczył mnie, że trzeba być w życiu konsekwentnym, pokazał, o co warto walczyć. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, zachowanie taty często doprowadzało mnie do szału. Dorastałem w Kentucky, a w latach 60. roiło się tam od różnej maści
hipokrytów. Zdarzało się na przykład, że gdy ktoś w restauracji, w towarzystwie ojca, wypowiedział jakąś rasistowsko brzmiącą uwagę, to zbierał całą rodzinę i opuszczaliśmy lokal. Nauczyłem się wtedy połykać obiad w biegu. Jeden wielki stres! Dopiero teraz wiem, że miał rację.
-_ Amerykanom trudno dziś uwierzyć w niezależność mediów. Tymczasem Pan w „Good Night, And Good Luck” pokazuje dziennikarstwo nieskorumpowane- w osobie Edwarda R. Murrowa, reportera telewizji CBS z połowy lat 50. Ryzykując głową, Murrow ośmiesza w swoim programie senatora Josepha McCarthy’ego. Dlaczego uznał Pan, że warto zrobić taki film? _Myślę, że istnieje bardzo wiele podobieństw między okresem „polowania na czarownice”, jak określa się działalność Komisji do Spraw Działalności Antyamerykańskiej, na czele której stał McCarthy, a współczesną rzeczywistością w USA. I wtedy, i teraz bezkarnie manipuluje się strachem obywateli. Propaganda lat 50. wmówiła Amerykanom, że są zagrożeni. W okresie zimnowojennych stosunków z Rosją straszono ludzi bombą jądrową i komunistami. Ktoś, kto nie popierał metod maccartyzmu, uznawany był za komunistę. Oznaczało to wpisanie na czarną listę i pozbawienie pracy. Taki los omal nie spotkał mojej ciotki, piosenkarki
Rosemary Clooney, ogłoszonej wrogiem Ameryki. Obecnie ulegamy panice wywołanej przez terroryzm. Nie twierdzę, że należy go bagatelizować, ale protestuję przeciw metodom tak drastycznego ograniczania swobód obywatelskich, jak kontrola rozmów telefonicznych, korespondencji, kart kredytowych, badań medycznych. To już jest inwigilacja.
-_ Oskarża Pan administrację Busha o całe zło? _Nie! To nie ma być atak wymierzony w Waszyngton, ale raczej próba wywołania dyskusji na temat wolności obywatelskich.
-_ Zdobyć w Hollywood pieniądze na taki film, czarno-biały, daleki od porywającego widowiska- to musiało być spore wyzwanie? _Udało nam się zebrać jedynie siedem i pół miliona dolarów. To jak na warunki Hollywood śmieszna suma. Stwierdziłem, że zastawię dom, a zrealizuję ten film! Kiedy mam nóż na gardle, miewam dobre pomysły. Przekonałem aktorów, by zagrali za symboliczne stawki. Choć do tej pory unikałem reklam, zgodziłem się „sprzedać” swój głos do reklamy piwa Budweiser. No i udało nam się pozyskać zasobnego sponsora, czyli firmę produkującą papierosy marki Kent. W filmie wszyscy palą jak smoki. Nawet doktor, w czasie osłuchiwania... płuc pacjenta.
-_ Lubi Pan mówić o swojej pracy. Czy jest Pan pracoholikiem? _Zdecydowanie tak! Praca jest w moim życiu najważniejsza. Zajmuję się często wieloma projektami naraz, od rana do nocy przez siedem dni w tygodniu. Bardzo dużo ludzi mi ufa, a ja nie mogę zawieść ich oczekiwań, nie dotrzymać terminów i umów, tylko dlatego, że boli mnie głowa albo że jestem zmęczony. To kwestia odpowiedzialności.
-_ Może za dużo bierze Pan na siebie? Czy przypadkiem nie ucieka Pan w ten sposób od prawdziwego życia? Mimo 44 lat nadal jest Pan singlem._
Być może właśnie takie życie jest mi pisane. Chyba jestem zbyt wielkim egoistą i samolubem, by związać się z kobietą na stałe, ale przynajmniej potrafię się do tego przyznać. Nie chciałbym być mężem i ojcem od czasu do czasu albo tylko na odległość. Przy mojej pracy nie da się inaczej, a ja nie chcę nikogo ranić i krzywdzić. Nie potrafię także rezygnować z pracy, która mnie nakręca. Zawsze ceniłem sobie niezależność, ciężko pracowałem, a w rzadkich wolnych chwilach lubiłem spotykać się z przyjaciółmi przy piwie. Obawiam się, że trudno mi będzie znaleźć taką kobietę, która zechciałaby tolerować moje przyzwyczajenia i nie miała żalu, że nie poświęcam jej dość czasu i uwagi. Nie wszyscy ludzie stworzeni są do małżeństwa i posiadania dzieci. Nie wykluczam jednak, że kiedyś to się zmieni i w końcu się ustatkuję. Może przytrafi mi się miłość, dla której rzucę wszystko? Moi rodzice zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i nadal wyglądają na szczęśliwych.
-_ Zastanawiam się nad ideałem kobiety, która mogłaby Pana usidlić. Kiedy poznał Pan prezenterkę telewizyjną Lisę Snowdon, wydawało się, że to nareszcie ta jedyna... Lisa jest wspaniałą i piękną kobietą. Szanuję ją i podziwiam za jej niezależność, pasję, podobne do mojego oddanie pracy, inteligencję. Cóż, Lisa nie chciała przenieść się ani do Hollywood, ani do Włoch i porzucić swojej świetnie rozwijającej się kariery. Nie mogłem wymagać od niej takiego poświęcenia ani przeprowadzić się do Anglii. Nie mamy do siebie żalu. Pozostały miłe wspomnienia. A co do mojego ideału kobiety, to będę staroświecki i powiem, że nie lubię kobiet, które się narzucają i dominują. Cała zabawa polega przecież na gonieniu króliczka. Kiedyś jakiś wyjątkowo uparty dziennikarz zmusił mnie do opisu fizycznych cech ideału. Powiedziałem wtedy, że ta, dla której stracę głowę, musi mieć osobowość Julii Roberts, ambicje Jennifer Lopez, urodę Michelle Pfeiffer i śmiech Nicole Kidman. No i dał mi spokój.
_ _- Ale ja nie dam! Ma Pan jakiś sposób na kobiety, oprócz tego, że jest Pan przystojny? _Hm! Niech pomyślę... Pieniądze! Tak, to najlepszy sprzymierzeniec. Konto w banku, sława, smoking od Armaniego i dobry samochód. Ewentualnie jakiś błyszczący harley. Oto moja recepta... Boję się tylko, że tych pieniędzy i gadżetów będę potrzebował coraz więcej, bo inaczej niedługo już żadna na mnie nie spojrzy. Zdrowie szwankuje, lata lecą, włosy siwieją... Dlatego zainwestowałem w kompleks hotelowy w Las Vegas. Lepiej być biznesmenem niż podstarzałym przystojniakiem. Niedawno we Włoszech jakaś młoda dziewczyna zapytała mnie, ile mam lat. Ja na to kokieteryjnie: „A na ile wyglądam?” I to był mój błąd. W odpowiedzi usłyszałem, że wyglądam na 50. Pokiwałem głową, że nie. A ona na to, że w takim razie mam 51 lub 52. Pora umierać.
-_ Poczucie humoru na szczęście Pana nie opuszcza. Przeprowadzka do Włoch nie była jednak kaprysem ani żartem. Dlaczego kupił Pan XVIII-wieczną willę nad jeziorem Como i zadomowił się tutaj na dobre? _Szczerze? Uwielbiam włoskie jedzenie. Szczególnie smakuje mi pasta „penne all” arrabiata”. Najchętniej jadam ją w domu, podczas czytania scenariuszy lub w czasie oglądania programów sportowych. To włoskie jedzenie jest przepyszne, ale bardzo tuczące. Szczególnie ciężko było mi zgubić nadwagę po „Syrianie” i przestawić się na konsumpcję jabłek oraz zrezygnować z cudownych toskańskich win. Na szczęście dzięki codziennym ostrym treningom na siłowni wróciłem do swojej wagi. Życie w miasteczku Laglio niesie w sobie także inne uroki. Podoba mi się niespieszny styl życia tutejszych mieszkańców, celebrowanie codziennych, najprostszych czynności, uroda miejsca, gościnność Włochów. Oni wiedzą, jak żyć. Razem z przyjaciółmi odkryłem tutaj wiele znakomitych i
urokliwych restauracji, gdzie spokojnie, bez tłumów paparazzi, możemy dotrzeć na motorach albo dopłynąć łodzią. Zostałem życzliwie zaakceptowany, mimo mojego ciągle kulejącego włoskiego. Bez obawy, że wywołam sensację, mogę wybrać się do sklepu, wypić poranne cappuccino na ulicy, porozmawiać z sąsiadami. Jestem bliżej normalnego życia. Tutaj jest teraz mój dom, chętnie zapraszam znajomych z Ameryki: Brada Pitta, Andy’ego Garcię, Matta Damona. Do Hollywood jeżdżę tylko wtedy, gdy muszę.
-_ Jak wygląda Pana dzień, gdy ma Pan wolne? _Lubię tutejsze niedziele. Wstaję już o 6.30 rano. Razem z Eleną i Antonio, którzy pomagają mi w pracach domowych, oraz ich synem i Giovannim, moim ochroniarzem, jemy śniadanie. Uwielbiam zapach świeżego chleba, który Elena codziennie piecze. Potem przez godzinę ćwiczę w mojej salce gimnastycznej z widokiem na jezioro. Jeśli jest ładna pogoda, wybieramy się z przyjaciółmi na rowery. Niedawno kupiłem sześć nowych. Potem przerwa na lunch. Najlepiej smakuje mi pannini z szynką gdzieś na trasie. Po południu lubię jeszcze czasem pograć w koszykówkę, a później skorzystać z basenu, jacuzzi, sauny lub masażu. Wieczorem urządzam grilla w ogrodzie albo na tarasie. Bywa, że przenosimy się z imprezowaniem do zaprzyjaźnionych pubów i restauracji albo kończymy wieczór w kinie. I to jest moje dolce vita!
Rozmawiała Mariola Wiktor